– A więc i ty na stare lata stałaś się przesądna.

– Ależ skąd – odpowiedziała chłodno. – Nie powiem, miły jesteś, „na stare lata”! Co do podróży jednak, to wszyscy odnosili takie wrażenie. Nawet te smarkacze, które ku mojemu utrapieniu ciągnęliśmy ze sobą! Ale może rzeczywiście powóz, którym jechaliśmy, nie był najwygodniejszy. W każdym razie w drodze towarzyszył nam podły nastrój.

– A cóż w tym dziwnego? Dzieciaki właściwie nigdy nas nie zaakceptowały.

– Najgorszy był Bror. Jestem pewna, że to pod jego wpływem ogarnęło nas wszystkich takie przygnębienie. Kiedy zajechaliśmy na miejsce, miałam tyle pracy z urządzeniem dworu, że całkiem zapomniałam o skarbie. Zresztą Nils zamknął go w tej wielkiej barokowej szafie, wiesz której. Tego wieczoru, kiedy postanowił go obejrzeć, byłam u znajomej… I puścił z dymem cały dom, stary dziwak. Zaczynała mu już dokuczać skleroza. Pewnie zasnął przy zapalonej świecy.

– No, a potem skarb zniknął razem z Brorem. Czy to wtedy wyrzuciłaś dzieciaki z domu?

– Tak, a cóż miałam z nimi robić? Nils nie żył, a to przecież on, nie ja, upierał się, by je zabrać do Danii. Następnego dnia po pożarze te smarkacze grymasiły przy śniadaniu. Nie wytrzymałam i pokazałam im drzwi. Podobno po paru godzinach, jak donieśli mi służący, Bror wrócił po nie, ale było już za późno. Do diabła z całą tą trójką!

Emil długo milczał, jakby coś rozważał. W końcu rzekł:

– Musimy znaleźć Matyldę i tego bezczelnego kapitana. Odnoszę wrażenie, że ten drogocenny klejnot przez cały czas sobie z nas drwi. To irytujące!

– Nigdy go nie widziałam. Czy to ładny naszyjnik? Jak wygląda?

– Jest piękny! Masywny, ze szczerego złota, ze zdobieniami i wart jest fortunę.

– Jutro zwołamy służbę, wybierzemy tych najbardziej zaufanych i skoro świt ruszymy za zbiegami. Nie sądzę, by zdołali daleko uciec.

Emil zastanawiał się, komu spośród służących może ufać. Nie naliczył takich wielu. Większość nadal uwielbiała jego beznadziejną żonę.

Bardzo go to rozgniewało.

ROZDZIAŁ XI

Chłopiec leciutko potrząsnął siostrzyczkę za ramię.

– Wstawaj, Beda! Musimy iść do Matyldy.

Ale dziewczynka nadal leżała na trawie.

– Nie chcę już dalej iść. Bolą mnie nogi. Jestem głodna!

Herman, pięcioletni chłopiec, patrzył na nią bezradny. Był tak jak siostra zmęczony i głodny.

– Musimy iść – powtarzał jednak z uporem.

Dziewczynka usiadła. Tarła rączką zapłakane oczy.

– To tak daleko. Idziemy i idziemy… Gdzie teraz jesteśmy?

Chłopiec rozejrzał się wokół. Na jego dziecięcych barkach spoczywała odpowiedzialność za nich oboje.

– Nie wiem – odpowiedział zrezygnowany.

Beda znów uderzyła w płacz.

– Chcę do domu! Do taty. I do Matyldy, i do Brora, Nie ma ich tu. Nikogo nie ma!

– Znajdziemy ich na pewno.

– Nie! Cały czas to powtarzasz – krzyczała Beda kopiąc brata. – Kłamiesz!

– Zapytamy o drogę, jeśli tylko trafimy na jakiś dwór.

Jednak nikt z napotkanych ludzi nie umiał im wskazać, gdzie leży Hult. Dziwne, że nie słyszeli o takiej dużej posiadłości.

Herman na nowo zaczął namawiać siostrę:

– Może spotkamy takiego miłego pana jak ten, który pozwolił nam wejść na prom. Albo takiego, co rozmawiał z nami na przystani.

– Tak, ale wtedy przyjechała ciocia! – Beda skuliła się.

Nigdy nie nazwali macochy mamą. Trzyletnia Beda nawet nie widziała swojej prawdziwej matki, Herman jednak zachował blade wspomnienie jej pieszczot. Miał zaledwie dwa latka, kiedy urodziła mu się siostrzyczka, a umarła mama.

Dzieci odtąd lgnęły do Matyldy. Ale i ją straciły. Bo ciocia postanowiła, że wyjadą z Hult do Danii. Matylda zaś została w ich rodzinnym dworze razem ze „wstrętnym Emilem”.

Nie podobało im się w Danii, najczęściej trzymały się tam Brora.

A teraz straciły wszelkie oparcie. Nie pozostał im nikt. Od wielu dni nic nie jadły, a na domiar złego chyba zabłądziły.

Żadne z trojga rodzeństwa nie miało ochoty opuszczać Hult. Zresztą wyczuwali, że macocha również niechętnie ich ze sobą zabiera. Ale jakiż wpływ na decyzje dorosłych mogą mieć dzieci? Matylda wprawdzie bardzo prosiła, by jej rodzeństwu pozwolono pozostać w Hult, jednak Emil kategorycznie się temu sprzeciwił. Ojciec zadecydował więc, że pojadą z nim. Wstrętny Emil postawił na swoim!

Herman czuł podświadomie, że ojciec ich zawiódł. Chłopiec nie potrafił nazwać swych uczuć, ale w głębi swego dziecięcego serca skrywał żal do ojca, że okazał się taki chwiejny i słaby.

Tata zawsze otaczał macochę uwielbieniem. Trzeba przyznać, że była piękna. On jednak niemal dosłownie stawał na głowie, by spełnić jej zachcianki, często przy tym zapominając o swych dzieciach.

Ale i tak go kochały. Bardzo kochały, chociaż potrafił być czasem strasznie surowy. Gniewał się, zwłaszcza kiedy macocha poskarżyła, że dzieci zachowywały się niegrzecznie. Matylda stawała w ich obronie, a z jej zdaniem ojciec zawsze się liczył. Tego jednak macocha nie mogła znieść. Wpadała w gniew i wybiegała z pokoju stukając obcasami. A ojciec podążał za nią ze słowami: „Wybacz, kochanie, nie chciałem…”

Nie, życie nie jest proste dla małego brzdąca, który raptem stał się najstarszy. Beda popłakiwała i nie chciała ruszyć się z miejsca. On także nie miał ochoty iść, ale rozumiał, że nie mogą siedzieć bez końca na skraju lasu.

Po drodze szczęście parę razy uśmiechnęło się do nich. Miły chłopak zabrał ich na furę z sianem. Przyjemnie było trochę odpocząć. Ale on jechał tylko do pobliskiego dworu. Pytali go o Hult, odpowiedział jednak, że nigdy nie słyszał takiej nazwy. Prosił, by Herman wymienił nazwy sąsiednich dworów, ale chłopiec przypomniał sobie tylko jedną: Bäckaskog. Słyszał kiedyś bowiem, jak Emil się chwalił, że ma tam znajomych.

– Bäckaskog – zamyślił się parobek. – Tak, to w tamtą stronę. Trzymajcie się tej drogi. Nigdzie nie zbaczajcie, póki nie spotkacie kogoś, kto wam powie, jak iść dalej.

Chłopak zaproponował Hermanowi i Bedzie, by skręcili razem z nim do dworu. Gospodyni na pewno przygotuje im coś do zjedzenia, mówił. Ale kiedy pokazał zabudowania na uboczu, dzieci grzecznie odmówiły. Nie miały odwagi odejść tak daleko od drogi. Podziękowały za pomoc i szczęśliwe, że podążają we właściwym kierunku, ruszyły dalej.

To jednak było już tak dawno. Szły i szły, zgodnie z radą parobka cały czas głównym traktem. Nikogo jednak po drodze nie spotkały. Herman zaczynał się lękać, że zabłądzili…

Żałował, że nie pojechali do dworu razem z tym miłym chłopcem, przynajmniej by coś zjedli. Nie przypuszczał jednak, że do Hult jest tak daleko. Sądził, że dotrą na miejsce przed zapadnięciem zmroku.

Straszne są noce poza domem. Beda panicznie bała się ciemności, a Herman starał się ukryć przed nią, że i on czuje lęk. Kładli się pod drzewami. Siostrzyczka skulona w kłębek na ogół zasypiała pierwsza, on zaś długo leżał z otwartymi oczami, wsłuchując się w odgłosy nocy. Szlochał cichutko, przerażony i samotny.

Noc szczęśliwie minęła, ale co z tego, skoro Beda nie chce wstać.

– Chodź, Beda – rzekł błagalnie. – Jeszcze kawałeczek. Aż zobaczymy jakieś domy. Obiecuję, że wejdziemy do środka i poprosimy o jedzenie.

Trzyletnia dziewczynka wstała, otarła zapłakaną twarz wierzchem dłoni i z trudem ciągnąc poranione nogi, poczłapała za bratem.

ROZDZIAŁ XII

Alvar przewracał się z boku na bok, ale nie mógł zasnąć. Wyczerpany chorobą i trudami podróży organizm potrzebował snu, jednak teraz Alvar nie mógł nad nim zapanować. Zapewne z powodu bliskości młodej, bardzo pociągającej kobiety.

W środku nocy rozpadał się drobny deszcz.

Nie możemy tu zostać, powinniśmy schronić się pod dachem, pomyślał.

Jednak nigdzie wokół nie było widać żadnych zabudowań.

Musiał obudzić Matyldę.

Wzdrygnęła się przerażona, ale ujrzawszy jego twarz uspokoiła się.

– Pada deszcz – szepnął Alvar. – Przesuń się bliżej pnia.

– Dobrze – odpowiedziała Matylda i wstała, całkiem już rozbudzona. – W ogóle nie spałeś?

– Nie – odrzekł krótko.

Oparli się o pień drzewa, by pod jego koroną schronić się przed deszczem. Alvar sprawdził, czy na dziewczynę nie kapie, potem przyciągnął ją do siebie i otoczył ramieniem.

Niechcący oparła się o jego zraniony bok. Kapitan mimowolnie jęknął.

– Och, wybacz – szepnęła. – Bardzo cię boli?

– Nie – roześmiał się trochę bezradnie. – Tyle mam innych zmartwień, że zapominam w ogóle o bólu – próbował żartować.

– Czy rana się już zagoiła?

– Prawie. Trochę jeszcze ropieje, ale to nic poważnego.

Westchnęła.

– Pewnie już nie pośpimy tej nocy. Możemy więc równie dobrze sobie porozmawiać. O ile masz siłę.

– Oczywiście. Nie jesteś głodna?

– Wytrzymam. Emil czasem przez kilka dni nie przynosił mi nic do jedzenia. A jeśli już dostawałam, to jedynie kromkę chleba i trochę wody. Jestem więc przyzwyczajona. Bardziej martwię się o moją nogę. Obtarłam sobie piętę.

– O, to niedobrze. Zwykle tak właśnie jest, że ból odzywa się wtedy, gdy stopy trochę odpoczną. Pozwól, że obejrzę.

Nadal panował nocny mrok. Dziewczyna posłusznie ściągnęła but.

– Pończochę także musisz zdjąć – rzekł, nie patrząc się w jej stronę.

W ciemnościach nie widział dokładnie jej stopy. Bardziej wyczuwał palcami pęcherz na jej pięcie, niż go dostrzegał.

– Nie dasz rady z tym iść. Muszę ci założyć opatrunek. Masz może jakąś czystą chusteczkę?

Przeszukała kieszenie i znalazła chusteczkę do nosa. Pozwoliła Alvarowi podrzeć ją na paski. Takim prowizorycznym bandażem owinął jej stopę.

– Masz takie delikatne, czułe dłonie – powiedziała. – Podoba mi się ich dotyk. Wybacz moją otwartość, ale wiem, że jesteś porządnym człowiekiem.

– Dziękuję, Matyldo. To miło z twojej strony.