Alvar napotkał spojrzenie dziewczyny i szepnął niespokojnie:

– Okazuje się, że nie oddaliliśmy się zbytnio od traktu, tak jak mi się zdawało.

– Nie, niedaleko stąd jest zakręt.

Alvar rozejrzał się wokół.

– Ten głaz na górze powinien chyba być widoczny z drogi, prawda?

– Tak, widać go na pewno.

– W takim razie pójdę ukryć pod nim mieszek ze skarbem. Bez trudu odnajdziemy potem to miejsce.

– Doskonale! – powiedziała, gdy wrócił. – Właściwie już odpoczęłam. Możemy ruszać do Hälsingborga!

Alvar pomógł jej wstać i podążyli na zachód. Wybierali leśne ścieżki, ale nie wchodzili zbyt głęboko między drzewa. Przez cały czas starali się nie tracić z oczu głównej drogi, by nie przeoczyć, gdyby tamtędy szły dzieci.

Był już późny wieczór. Uznali za mało prawdopodobne, by mogli je teraz spotkać. Zwracali jednak uwagę na przejeżdżające powozy, choć tych nie mijało ich zbyt wiele, w nadziei, że może ktoś ulitował się nad malcami i podwiózł ich kawałek.

Szli, póki starczyło im sił. Mijali lasy i pola. Przestali się już obawiać, że natkną się na Emila i macochę. Oprócz drzew chronił ich nocny mrok.

Matylda potykała się coraz częściej, zahaczała o wystające korzenie. Alvar zaś był głodny i zmęczony i z coraz większym trudem stawiał kroki.

– Nie wiesz, pani, czy gdzieś w pobliżu jest jakaś gospoda? – zapytał w końcu.

Dziewczyna stanęła, wykorzystując nadarzający się pretekst.

– Szczerze mówiąc, nie bardzo się orientuję, gdzie jesteśmy – roześmiała się przepraszająco. – A co dopiero mówić o zajeździe.

– Powinniśmy coś zjeść, trochę wypocząć i przespać się. Czy cokolwiek z tego mamy szansę zrealizować?

– Zjeść możemy – odezwała się Matylda ochoczo. – W biegu wzięłam z kuchni trochę chleba. Nie ma go dużo, ale…

– Chleb? O pani, jesteś aniołem! – zawołał spontanicznie. – Jestem głodny jak wilk!

– Usiądźmy tam na pagórku – zaproponowała rozradowana. – Niewykluczone, że wylądujemy w mrowisku, ale jest mi wszystko jedno, nie jestem w stanie zrobić ani kroku więcej.

– To tak jak ja – rzekł i poszedł jej śladem. – Na tych bezdrożach mogłoby jeszcze dużo czasu upłynąć, nim trafilibyśmy na jakieś zabudowania. Rozłożę płaszcz, żeby pani nie zmarzła, o ile oczywiście wytrzyma pani stajenny odór.

– Dziękuję bardzo, ale mam wystarczająco grubą pelerynę. A pan sam potrzebuje ciepłego okrycia, przecież niecałkiem pan zdrów. Uff, zaczynają mnie męczyć te formy grzecznościowe. Czy nie moglibyśmy mówić sobie po imieniu?

– Z największą radością!

– Właściwie przydałoby się wypić bruderszaft, ale jeśli chodzi o mocne trunki, to nabrałam do nich obrzydzenia w czasie mojego małżeństwa.

Zrozumiał, że Emil pił zbyt wiele alkoholu.

I chociaż nie powinien tak myśleć, ta informacja go ucieszyła.

Alvar znalazł wygodne miejsce pod wysokim drzewem, gdzie oboje usiedli, oparłszy się plecami o pień. Matylda starannie rozdzieliła chleb na dwie części. Większy kawałek dała kapitanowi i miała nadzieję, że nie zauważy tego w ciemnościach, bo pewnie by zaprotestował.

– Co za ulga, że pozbyliśmy się skarbu. Człowiek czuje się zupełnie inaczej.

– To prawda. Wiesz, Alvarze, to nieprawdopodobne. Siedzimy tu zmęczeni bez dachu nad głową, narażeni na deszcz i wiatr. I choć tęsknię i niepokoję się o moje rodzeństwo, to jednak dawno nie czułam się taka szczęśliwa, chyba od dnia ślubu.

Miał ochotę spytać, czy i ten dzień przyniósł jej rozczarowanie, ale przecież nie wypadało.

Ukradkiem spoglądał na jej dłonie, widoczne na tle nieba. Były takie delikatne, naturalne jak u dziecka. W ogóle Matylda była pozbawiona wszelkiej sztuczności. Każdy jej ruch i ton głosu był prawdziwą przyjemnością dla oka i ucha.

A Emil tego nie docenił.

Właściwie Alvar był mu za to wdzięczny.

– Dawno mi tak nie smakował posiłek – westchnął, kiedy skończył jeść.

Chciał zapytać Matyldę o tak wiele spraw, ale uznał, że to może poczekać. Byli oboje zbyt zmęczeni.

Alvar przygotował jej legowisko w trawie i sprawdził, czy dokładnie otuliła się peleryną.

Później sam zawinął się w wojskowy płaszcz, sztywny od brudu, i życzył jej dobrej nocy.

– Dobranoc – powiedziała Matylda. – I dziękuję.

Zasnęła prawie natychmiast, ale Alvar jeszcze przez chwilę czuwał. Jego ciało reagowało na bliskość tej pociągającej kobiety.

Niepokój ustał dopiero, gdy śmiertelnie zmęczony zapadł w sen.

ROZDZIAŁ X

– Do diabła! – klął Emil, kiedy dojechali do Hult. – Do diabła!

– Mógłbyś się zdobyć na większą oryginalność! – powiedziała matka z przekąsem. – Moim zdaniem ucieczka tej gęsi ma swoje dobre strony. Nareszcie będziemy mieć dwór dla siebie.

– Nie obchodzi mnie Matylda, lecz skarb, który zabrała ze sobą! Przecież już umówiliśmy się z kupcem. Co mu teraz powiemy?

– Jutro, jak tylko wstanie świt, ruszymy w pogoń za nimi! Ale dla Matyldy drzwi tego domu pozostaną odtąd zamknięte raz na zawsze. Wspólnie postaramy się o to, Emilu, by jej noga tu więcej nie postała!

W głosie matki pobrzmiewał agresywny ton.

– Nie obawiaj się – rzekł. – Możesz mi zaufać. Niech no tylko ten kapitan, który Bóg raczy wiedzieć, skąd się wziął, odda skarb! Potem zabiję ich oboje.

– Bardzo cię proszę, uczyń to dyskretnie – upominała go matka. – Nie byłoby nam na rękę, gdyby władze zaczęły tu węszyć.

– A co z dzieciakami?

– Nie jestem ich matką, nie jestem za nie odpowiedzialna.

– A jeśli tu przyjdą?

– Nie ma obawy – rzekła sucho. – Wyrzuciłam je na zbity pysk. W Danii po gościńcach włóczy się mnóstwo smarkaczy, więc dwoje więcej czy mniej, jakaż to różnica? Myślę, że nie przetrzymają zimy.

– No, a Bror?

– Jest umierający. Takie przynajmniej ostatnio dotarły do mnie wieści. Zresztą to właśnie kapitan powiedział o tym mojemu stangretowi.

– Doskonale. W takim razie nie powinniśmy mieć kłopotów!

– Przydałoby się tylko trochę pieniędzy. Muszę odświeżyć swoją garderobę.

– Nie licz na razie, mamo, na przesadną ekstrawagancję – powiedział Emil. – Najpierw muszę spłacić długi, bo inaczej stracimy dwór.

Matka poderwała się z miejsca i obrzuciła go wymówkami:

– Jak ty się prowadziłeś, kiedy nas tu nie było? Gdy dziś jechaliśmy przez miasto, słyszałam, że ludzie śmieją się z nas pogardliwie. Jakby uważali nas za gorszych od siebie. Emilu, swą lekkomyślnością naraziłeś na szwank moje dobre imię.

Przerwał jej ze złością:

– Doskonale wiesz, mamo, że nigdy nie cieszyłaś się dobrą opinią. Myślę, że powinnaś być wdzięczna Nilsowi Broderssonowi za to, że ożenił się z tobą. Gdyby nie on, znalazłabyś się wtedy w Landskronie w wielkich tarapatach.

Wymierzyła mu siarczysty policzek.

– Tutaj otacza mnie szacunek i nie życzę sobie, by ktoś szargał moje dobre imię!

Emil pobladł i wysyczał przez zaciśnięte zęby:

– Dosyć wycierpiałem w dzieciństwie. W Landskronie nikt nie nazywał mnie inaczej jak synem „oficerskiego materaca”. Vivian miała charakter podobny do ciebie. Potrafiła być twarda i złośliwa. Nie przejmowała się więc tak bardzo ludzkim gadaniem. Ale też nie słyszała tyle co ja, chłopak.

Matka patrzyła szeroko otwartymi oczami i z trudem łapała oddech.

– „Oficerski materac”? Na pewno sam to wymyśliłeś!

– Niestety, nie ja – odrzekł chłodno. – Spytaj o to kogokolwiek z Landskrony. Zresztą w Hälsingborgu również jesteś znana. Na wspomnienie twego nazwiska ludzie z trudem powstrzymują się od śmiechu.

Zrazu oniemiała, a potem zaniosła się przeraźliwym płaczem. Ciskała poduszkami, tłukła wazony i wszystko, co nawinęło się jej pod rękę.

– Przeklęte plotkary! – wykrzykiwała.

W końcu Emil powstrzymał ją, chwytając brutalnie za nadgarstki.

– Uspokój się! O co właściwie się kłócimy? Teraz, kiedy Vivian nie żyje, mamy już tylko siebie.

Minęło trochę Czasu, nim matka odzyskała równowagę.

– Masz rację – przyznała w końcu. – Znajdź ten naszyjnik, Emilu. On rozwiąże wszystkie nasze problemy. A wtedy niech sobie te plotkary gadają, co im ślina na język przyniesie. Zazdrośnice!

Emil stał przez chwilę, zatopiony w myślach.

– Dajesz wiarę tym głupotom, mamo, że nad skarbem ciąży przekleństwo? – spytał z tłumionym uśmiechem.

– Bzdura. Niby dlaczego?

– Mnie również wydaje się to pozbawione sensu, chociaż Matylda powiedziała…

– Matylda? – Matka Emila wymówiła imię synowej tak, że zabrzmiało niczym smagnięcie batem. – Chyba nie zamierzasz słuchać tego, co wymyśliła ta histeryczka.

– Oczywiście, że nie! Wiem, że to zwykłe przesądy.

– Pewnie, pamiętam jej paplaninę o tym, że ten skarb sprowadza śmierć… na wszystkich. Tymczasem Vivian miała po prostu atak krupu. A Nils i mój stangret zwyczajnie zaprószyli ogień. Zostawili zapaloną świecę na nocnym stoliku. Takie wypadki się zdarzają i nie ma w tym nic nadzwyczajnego.

Żadne z nich jednak nie wiedziało o przeżyciach Brora i Alvara. Może gdyby je znali, inaczej spojrzeliby na sprawę. Chociaż to wcale nie jest takie pewne. Ich zachłanność była tak wielka, że ignorowali wszelkie niebezpieczeństwa, które stały im na drodze do bogactwa.

– Właściwie jeszcze nigdy na własne oczy nie widziałam tego skarbu – odezwała się matka z pretensją w głosie. – Najpierw Vivian ukryła go w swojej szafie, a potem, kiedy jechaliśmy do Danii, pozwoliłam zaopiekować się nim Nilsowi.

– A właśnie! Dlaczego go wzięliście? Nawet nie raczyliście mnie poinformować o swych planach. Szukałem go jak głupiec.

– Przecież ten skarb należy się mnie. To chyba oczywiste. Ty jesteś jeszcze dzieckiem.

– Dzieckiem? Nazywasz mnie dzieckiem?

– No, poniekąd. Zresztą podróż mieliśmy okropną. Bez przerwy oglądałam się dokoła, bo wydawało mi się, że ktoś się czai w pobliżu.

Emil roześmiał się pogardliwie,