„Och, tatusiu… błagam cię, pomóż… co mam robić?” – pomyślała jak małe dziecko.

Ale ojciec nie mógł przyjść jej z pomocą.

Istniał tylko jeden człowiek na tym świecie, który powstrzymałby sir Mortimera. Jeden, któremu nie był obojętny jej los.

Całą przerażoną duszą dziewczyna rwała się ku niemu. Tylko w nim mogła pokładać nadzieję.

Oczyma wyobraźni widziała go w klasztorze Flore.

Ślęczał zapewne nad planem toru wyścigowego i nie miał pojęcia o niebezpieczeństwie, jakie jej groziło.

„Ocal mnie! Uratuj!” – krzyknęła Malvina w duszy i w tej samej chwili zrozumiała, że kocha lorda Flore.

Oczywiście, że tak! Nie mogło być inaczej.

Był tak szalenie męski. Tak zupełnie inny od tych słabych głupców, którymi pogardzała, gdyż chcieli się z nią żenić tylko dla pieniędzy.

Znów pomyślała o sir Mortimerze i ponownie przeszedł ją dreszcz trwogi.

Czy naprawdę mogła być aż tak szalona?

Pozwoliła się nakłonić do udziału w wyścigu, w wyniku którego będzie się o niej w towarzystwie mówiło jeszcze więcej niż dotąd, na dodatek w taki sposób, jaki lord Flore potępiał najbardziej.

Teraz dopiero uświadamiała sobie z całą ostrością, jak hałaśliwie i mało taktownie wyelegantowani dżentelmeni oklaskiwali lady Laker.

Zakładali się o naprawdę niebagatelne sumy, że to właśnie ona wygra wyścig. A także całowali ją, jeszcze przed startem, w sposób, który Malvina uznała za niesłychanie wulgarny.

Podczas obiadu było jeszcze gorzej.

Dziewczyna przypominała sobie teraz, jak goście jeden po drugim bezustannie wznosili toasty na cześć lady Laker oraz jej samej.

Wlewali sobie w gardła całą zawartość kieliszków naraz, a potem ciskali szkłem przez ramię.

Zastawa rozpryskiwała się o ściany.

Och, lord Flore miałby się o co gniewać. Na pewno srogo by ją złajał. I miałby rację, absolutną rację! Dlaczego nie chciała go słuchać!

„Co robić?” – pytała siebie zrozpaczona.

W tej samej chwili usłyszała, jak ktoś przekręca w zamku klucz.

Tak jak się spodziewała, ujrzała w drzwiach sir Mortimera.

Wolnym krokiem wszedł do pokoju.

Wydał jej się wyjątkowo groźny. Miał tak złowieszczy wyraz twarzy, że Malviną wstrząsnął lodowaty dreszcz.

– Obudziłaś się więc! – zauważył z krzywym uśmiechem. – Tak… moja ty śliczna maleńka dziedziczko. Wiedz, że pozostajesz moim najmilszym gościem, a wszystkie karty zostały już odkryte.

– Nie rozumiem, o czym pan mówi – rzekła Malvina dzielnie. – Jak pan miał czelność mnie uśpić i zatrzymać tutaj wbrew woli?!

– Nie było innego sposobu, by się upewnić, że za mnie wyjdziesz – odparł sir Mortimer z dużą dozą bezczelności.

– Pan jest chyba szalony, jeśli sądzi, że go poślubię – odparła Malvina. – Rozumiem, że w rzeczywistości zależy panu na połowie mego majątku.

Sir Mortimer roześmiał się nieprzyjemnie.

– Dlaczego miałbym się zadowalać połową, jeżeli mam całość?

Malvina patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc.

– Jutro moi znajomi i przyjaciele – ciągnął sir Mortimer z diabolicznym uśmiechem na ustach – którzy byli tutaj zaproszeni, a następnie wrócili do Londynu, będą wiedzieli, gdzie spędziłaś noc. – Ujrzawszy przerażenie na twarzy Malviny, zachichotał ukontentowany.

– Nie masz wyjścia, ślicznotko ty moja.

Mam w ręku wszystkie atuty. Zaraz po śniadaniu weźmiemy ślub, a potem wrócimy do Londynu przyjmować gratulacje od krewnych i znajomych.

– Jak pan śmie! To… straszne… oburzające!

Czy pan się Boga nie boi?

– Gram o wielką stawkę – rzekł sir Mortimer.

– Wystarczy pamiętać, że dzięki takiemu postępowaniu dostanę twoją fortunę… no i, oczywiście, ciebie!

– Może pan mieć cały mój majątek, ale nigdy nie zgodzę się zostać pańską żoną! Nie wyobrażam sobie większego upokorzenia.

Sir Mortimer roześmiał się ponownie. Najwyraźniej świetnie się bawił.

– Mogłem się spodziewać po tobie takich słów! Pamiętaj jednak, moje kochane niewiniątko, że twoja fortuna to nie tylko gotówka złożona w banku, lecz także procenty oraz profity, które dzięki błyskotliwemu umysłowi twojego ojca przyrastają z roku na rok.

– I naprawdę pan sądzi – wybuchnęła Malvina gniewnie – że pozwolę panu choćby dotknąć pieniędzy, na które mój tatuś tak ciężko pracował?

– Nie masz wyboru – odparł sir Mortimer.

– Jeżeli nadal nie zechcesz za mnie wyjść, mam na to dość prostą radę. Uczynię cię moją jeszcze przed ślubem! Nawet hrabina Daresbury będzie ci radziła wyjść za mąż za ojca twego dziecka!

Malvina zacisnęła dłonie aż do bólu.

Miała ochotę krzyczeć. Krzyczeć głośno, rozpaczliwie i bez końca. Rozum jednak jej podpowiadał, że nikt nie przyjdzie z pomocą.

Mogła jedynie doprowadzić do większego jeszcze swojego poniżenia.

Przyjrzała się sir Mortimerowi.

Zastanowiła się, jak to możliwe, że kiedykolwiek była tak głupia, by uznać go za człowieka kulturalnego.

Z wyrazu jego twarzy wynikało jasno, że pławi się w glorii i chwale własnej mądrości.

Triumfował, bo miał ją bezbronną w swojej mocy.

Zacisnęła wargi, żeby nie zacząć go lżyć obraźliwymi słowami. Nie mogła się tak zachować.

Nie wolno jej było się zniżyć do jego poziomu.

– Smakowite z ciebie stworzonko! – odezwał się nagle sir Mortimer dziwnie niskim głosem. – Nie musimy przecież czekać na tę całą szopkę z udziałem pastora. Mogę już teraz zacząć cię uczyć, jak mnie pożądać, moja ty śliczniutka!

Zrobił krok w stronę Malviny.

Dziewczyna jak błyskawica rzuciła się w stronę stołu i porwała z blatu ostry nóż.

– Cofnęła się pod okno.

– Naprawdę chcesz próbować mnie zabić? – naigrawał się z niej sir Mortimer. – Uwierz mi na słowo, mam w tej walce znacznie większe szanse niż ty.

Malvina uniosła nóż, przyłożyła ostrze do własnej szyi.

– Jeśli się pan zbliży – zagroziła – podetnę sobie gardło. Wolę umrzeć, niż pozwolić panu mnie dotknąć chociaż jednym palcem.

Z jej słów przebijała taką stanowczość, że sir Mortimer zamarł w pół kroku.

Przez długą chwilę panowała cisza.

– Mogłem się spodziewać takich dramatycznych ceregieli – mruknął niegodziwiec.

– To nie żadne dramatyczne ceregiele. Jeśli pan podejdzie do mnie jeszcze o krok, będzie się musiał tłumaczyć z obecności w tym domu mojego martwego ciała.

Stała zupełnie nieruchomo, niczym kamienna statua. Ostry czubek noża dotykał śnieżnobiałej szyi.

– Mieli rację ci, którzy nazwali cię tygrysicą – rzekł sir Mortimer z groźną nutą w głosie.

– Ale, na Boga, kiedy zostaniesz moją żoną, już ja cię poskromię. I na początku będzie to bolesny proces.

Malvina milczała.

– Dobrze więc – odezwał się po dłuższej chwili sir Mortimer. – Jak sobie chcesz. Tak czy inaczej poślubisz mnie jutro rano albo wrócisz do Londynu naznaczona piętnem nierządnicy. Plotkarze rozedrą cię na strzępy!

Nie czekał na odpowiedź. Opuścił sypialnię, zatrzaskując za sobą drzwi.

Malvina usłyszała zgrzyt przekręcanego klucza, a potem szybkie, wściekłe kroki w korytarzu.

Dopiero kiedy ucichły, osunęła się na podłogę.

Nóż wypadł z jej bezwładnych palców.

Ukryła twarz w dłoniach.

Z całych sił walczyła ze słabością. Nie mogła teraz zemdleć! Jak ostatniej deski ratunku utrzymującej ją na powierzchni świadomości czepiała się wezwania do lorda Flore:

„Pomóż mi… uratuj mnie! Kocham cię…

Ocal mnie!”

Lord Flore w towarzystwie hrabiego Andovera przybył do stajen w majątku Maulton Park dokładnie o godzinie siódmej.

Zaskoczył go nieco widok czekającej na nich Rosette.

– Wstała pani tak wcześnie! – wykrzyknął zachwycony hrabia. – Jest pani wspaniała!

– Prosił mnie pan przecież… bym z nim pojechała… – odezwała się Rosette cicho.

– Ogromnie tego pragnąłem – rzekł hrabia Andover gorąco.

Stajenni przyprowadzili osiodłane konie i towarzystwo ruszyło po płaskim otwartym terenie.

Lord Flore szybko się zorientował, że ten ranek będzie zupełnie inny niż wszystkie poprzednie, a także zapewne różny od wszystkich następnych.

Hrabia Andover, zamiast się skoncentrować na prowadzeniu konia, nie spuszczał wzroku z Rosette. Dziewczyna natomiast za każdym razem, kiedy młodzieniec się do niej odezwał, płonęła wdzięcznym rumieńcem.

Ujechali tak najwyżej kilometr, kiedy lord Flore oznajmił, że poważne zadania wzywają go gdzie indziej, i zostawił młodych sam na sam.

Pomyślał z uśmiechem, że wreszcie swatanie, z takim zaangażowaniem prowadzone przez Malvinę, zaczyna przynosić owoce. Tyle że nie w stosunku do niego.

Musiał przyznać, iż był cokolwiek rozczarowany jej nieobecnością na porannej przejażdżce.

Miał zamiar z nią omówić kilka ważnych spraw.

„To niepodobne do niej – myślał – wylegiwać się tak długo, nawet jeśli wczoraj późno poszła spać”.

Objechał cały obszar przyszłego toru wyścigowego.

Z uwagą zaznaczył w pamięci, które drzewa i krzewy trzeba będzie usunąć. Odkrył jeszcze kilka spraw wymagających uzgodnienia z Malviną.

Wreszcie wrócił do stajen.

– Czy panna Maulton będzie dzisiaj jeździła? – zapytał Hodgsona.

– Nie, paniczu, dziś nie. Panna Maulton pojechała do miasta.

– Do Londynu?! – lord Flore nie wierzył własnym uszom.

– Tak, paniczu, do Londynu. Wyjechała zaraz po siódmej, z panem Mortimerem. Zaprzęgli dwa z tych nowych koni. Mam tylko nadzieję, że on potrafi nimi powozić.

– Pojechała z sir Mortimerem? – powtórzył lord Flore zdumiony.

– Tak, paniczu. A on kazał zatrzymać w Londynie dwa konie, co to już dawno miały być tutaj.

– Nie rozumiem, o czym mówisz. Dlaczego sir Mortimer nie pozwolił zabrać z Londynu koni, które stanowią własność panny Maulton?

– Chyba Dickson powie paniczowi wszystko lepiej niż ja. On był wtedy na służbie.

Masztalerz zawołał Dicksona.

Był to drugi w randze starszeństwa stajenny, doświadczony człowiek.