Oświadczyła kapitanowi, że będzie śpiewała na dworze. Początkowo się nie zgadzał, ale ustąpiła widząc, jak jej na tym zależy. Mężczyźni wybudowali prowizoryczną scenę, na której zmieściła się ona wraz z frankiem, który tym razem akompaniował na flecie. Kapitan Montgomery stanął na końcu z jednej strony. Toby z drugiej.

Śpiewając Maddie zerkała na kapitana. Oparł się o drzewo i z przymkniętymi oczyma przysłuchiwał się muzyce. Niezależnie od wszystkiego, co mogła na jego temat powiedzieć, wydawało się, że naprawdę polubił jej śpiew. Pod koniec występu uświadomiła sobie, że śpiewa wyłącznie dla niego, kątem oka obserwując, jak Ring uśmiecha się coraz łagodniej, kiedy ona to przeciągała jedną nutę, to zamieniała ją w tryl.

Kiedy po czterech godzinach sprowadził ją ze sceny, mocno przytrzymał jej ramię, zaciskając palce na jej dłoni.

– Miała pani rację – powiedział. – Pani głosu nie sposób przecenić.

Pomyślała, że to chyba najszczerszy komplement, jaki kiedykolwiek słyszała. Komplement był taki szczery, a księżyc taki jasny, że nie zaprosiła kapitana na kieliszek portwajnu. Siedząc samotnie w namiocie, wyjęła zdjęcie Laurel i pracz dłuższą chwilę mu się przyglądała. Niezależnie od tego, co ją czeka, nikomu nie może zaufać. A na pewno nikomu, kto mógłby pokrzyżować jej plany. Wyobraziła sobie kapitana Montgomery'ego, jak ze wzniesioną szablą rusza na szczyt, żeby zabić tego strasznego człowieka od listów. A ci ludzie w odwecie mogliby skrzywdzić Laurel.

Kładąc się do łóżka, myślała wyłącznie o siostrze.

W Pikes Peak nie istniało coś takiego jak „Bar czynny od… do…" Ponieważ picie było drugim po poszukiwaniu złota zajęciem tamtejszych mieszkańców, alkohol lał się strumieniami i płynął szeroką strugą, niczym górskie potoki.

Na stoliku w jednym z wielu namiotów stały dwie opróżnione butelki whisky. Stolik zapewne by obłaził z farby, gdyby nic pokrywająca go gruba warstwa tłuszczu. Wokół niego siedziało czterech mężczyzn, którzy właśnie rozpracowywali trzecią butelkę.

– W życiu nie słyszałem czegoś takiego jak ona – stwierdził jeden z biesiadników.

– Anioł nie śpiewałby piękniej.

– Pamiętacie, jak Sully gadał, że na pewno ona nie umie śpiewać?

– Szkoda, że chłopaki nie mogli jej słyszeć.

– Możemy poprosić, żeby zaśpiewała w Bug Creek.

– Trzeba by jechać cały dzień, a dla pięćdziesięciu chłopa by jej się nie opłaciło ruszać z miejsca. Nie zgodzi się.

Zażądali czwartej butelki i wypili połowę.

– Powinna dla nas zaśpiewać. Sully'emu na pewno by się spodobała, nawet jeśli mu się wydaje, że nie. A przecież nie może się ruszyć z miejsca. Zaraz by mu podebrali działkę.

W milczeniu dokończyli butelkę, a kiedy zażyczyli sobie piątej, ich odwaga sięgnęła zenitu.

– Ona powinna dla nas zaśpiewać.

– Taaa – przyznali pozostali trzej. – Taaa…

Ring usłyszał mężczyzn koło namiotu Maddie i natychmiast się ocknął. Nie mógł twierdzić z całą pewnością, ale wydawało mu się, że było ich trzech. Cicho wysunął się spod koca i z pistoletem w ręku ruszył w stronę drzew. Jeszcze na dobre nie wstał, kiedy dostrzegł cień mężczyzny przy drzewie.

Ring wepchnął mu pistolet pod żebro. Mężczyzna od-wrócił się i szeroko uśmiechnął w blasku księżyca. Jego oddech mógłby zwalić z nóg.

– …wieczór – odezwał się.

Była to ostatnia rzecz, jaką Ring usłyszał, nim dostał kolba w głowę i osunął się na ziemię.

Obudziło go gwałtowne szarpanie. Powoli uchylił powieki ale było tak ciemno, że z trudem dostrzegł nad sobą zarys ciemnej twarzy. Poza tym potwornie bolała go głowa. Dopiero po chwili przypomniał sobie, co się stało. Chciał zerwać się na nogi, ale udało mu się tylko chwiejnie stanąć. Uchwycił się potężnego ramienia mężczyzny.

– Sam – wyszeptał.

– Nie ma jej – odezwał się Sam zaskakująco cichym jak na tak wielkiego mężczyznę głosem.

– Nie ma?

Ring nie za bardzo rozumiał, o co chodzi, zwłaszcza że w głowie mu huczało. Mrugnął kilka razy, żeby się pozbyć mgły sprzed oczu potem znowu spojrzał na Sama.

– Nie ma? Maddie nie ma? Gdzie jest? Z kim tym razem się spotyka?

– Porwano ją. Czterej mężczyźni.

Ring przez chwilę stał nieruchomo, przetrawiając tę informację.

– Kto?

– Nie wiem.

– To gdzieżeś ty, u licha, był? - ryknął Ring i chwycił się za głowę. Kiedy wreszcie mózg przestał mu wirować w czaszce, zdał sobie sprawę, że nieważne kto i dlaczego, ważne gdzie.

Zeszli w dół niewielkiego wzniesienia do jej namiotu. W środku zastali Edith, która przeszukiwała ubrania Maddie.

– Powiedz mi wszystko, co wiesz – zażądał Ring. Edith stała pod światło. Blask lampy raził go w oczy, ale przymrużył powieki i przyglądał się kobiecie.

– Było ich czterech. Weszli do namiotu i ją zabrali. Chyba byli pijani.

Głowa tak go bolała, że z trudem myślał.

– A ty gdzieś się podziewała? I Frank? I ty? – zwrócił się do Sama.

– Spałam na zewnątrz i nic nie zrobiłam ani nic nie powiedziałam. Jeszcze mi życie miłe. – Edith patrzyła na niego prowokująco. – Franka nie ma, nie wiem, gdzie jest, a Sama chyba uderzyli.

Ring odwrócił się, żeby popatrzeć na niego. Na ciemnej skórze nie od razu dostrzegało się krew, płynącą po szyi. Ring wiedział, że głowa musi boleć Sama podobnie jak jego, ale olbrzym w żaden sposób tego nie okazywał. Ring nabrał o nim nieco wyższego mniemania. Popatrzył na Edith, starając się na nią nie warknąć.

– W którą stronę pojechali?

– Przez miasto.

– Na zachód – mruknął, odwrócił się i wyszedł z namiotu.

Siodłając konia, obudził Toby ego i szybko, lapidarnie odpowiadał mi jego pytania.

– Chyba nie pojedziesz sam? – spytał Toby

Wiedział, że musi jechać sam. Toby nie był najlepszym jeźdźcem, poza tym starzał się, a przede wszystkim Ring nie chciał go wystawiać na niebezpieczeństwo. Tylko jemu ufał. – Zostań i spróbuj się dowiedzieć, co tu się naprawdę dzieje. Gdzie był Frank i…

– Grał – To hazardzista. Ring odwrócił się do towarzysza.

– A tchórzliwa panna Edith?

– Przyjmuje klientów, kiedy wszyscy śpią, Zdumiewające, że można znać kogoś tak długo jak on Toby'ego, a mimo to ciągle odkrywać w nim nowe cechy. Nawet nie podejrzewał, że Toby jest taki spostrzegawczy.

– A Sam?

– Tego naprawdę trudno rozgryźć. Ring wsiadł na konia.

– Przekonaj się, ile wiedzą. Po czyjej są stronie i… – przerwał. – Dowiedz się, kto ich zatrudnił. Wrócę, kiedy ją znajdę – dodał ruszając.

Przejechał przez obóz, całą uwagę skupiając na ignorowaniu bólu głowy i rozsadzającej go złości. Winił się za porwanie Maddie, za to, że nie dość bacznie obserwował i za mało widział.

Nie sposób było wytropić ją w ciemnościach, w osadzie, po której kilka setek mężczyzn kręciło się w najdziwniejszych porach dnia i nocy. Mógł tylko pytać. Po godzinie natknął się na paru mężczyzn, którzy potwierdzili, że rzeczywiście widzieli czterech jeźdźców zdążających na zachód. Jeden z nich trzymał przed sobą śpiewaczkę.

– Jak wyglądała? Nic jej nie było?

– Ślicznie – odparł jeden z mężczyzn. – Powiedziałem, że naprawdę pięknie śpiewa, lekko się do mnie skłoniła. Ale się nie uśmiechnęła.

– Domyślacie się, gdzie mogli ją zabrać?

– Nie pytałem, ale przy tej drodze jest najwyżej pięć obozów. Co prawda nie byłem tam od kilku tygodni, teraz może być i więcej.

Ring podziękował mężczyznom i ruszył stromym, wyboistym duktem. Na pniach drzew po obu stronach drogi zostało niewiele kory, bo poszukiwacze złota za pomocą bloków i krążków przeciągali swoje ładunki.

Wzeszło już słońce, a Ring nadal jechał, wypatrując na ziemi jakichś śladów, które powiedziałyby mu gdzie zabrano Maddie. Może znała się na tropieniu, przynajmniej na tyle, żeby zostawić jakiś znak, dzięki któremu łatwiej by ją odnaleźć. Słońce stało wysoko na niebie, a Ring nie dostrzegł niczego, co naprowadziłoby go na ślad. Koło jedenastej dotarł na rozstaje dróg. Zatrzymał konia, wyjął bukłak, wypił.

Szansa, że wybierze właściwą trasę, wynosiła pięćdziesiąt procent. Zniechęcony ruszył w prawo. Nie ujechał piętnastu metrów, gdy koło ucha świsnęła mu strzała. Utkwiła w pniu drzewa z lewej strony. Ring na chwilę znieruchomiał. To była strzała Indianina Kri, dokładnie taka sama, jak ta ostatnia.

Wolno zbliżył się do drzewa i wyjął strzałę z pnia. Czy to kolejne ostrzeżenie? Wpatrywał się w ostrze i nagle go olśniło: strzała zagrodziła mu drogę. Wybrał złą trasę. A wiec Kri musiał wiedzieć, gdzie zabrano dziewczynę. Wiedział, ale nie ruszy! jej na pomoc. Dlaczego?

Ring popatrzył na szczyt góry, jednak nikogo nie dostrzegł.

Bo nie jest w niebezpieczeństwie – pomyślał. Porwano ją, ale nic jej nie grozi.

Ring zawrócił, potem ruszył drugą ścieżką. Teraz czuł się pewnie. Po kilkunastu kilometrach dotarł do następnego rozwidlenia, a kiedy ruszył w prawo, nie pojawiła się kolejna strzała. Jechał dalej, wreszcie o zachodzie słońca zobaczył niewielką osadę, gdzie w szałasach, namiotach i pod skałami mieszkało nie więcej niż pięćdziesięciu mężczyzn.

Maddie nie trudno było znaleźć. Siedziała na pieńku. Otaczali ją smutni mieszkańcy.

– Chociaż jedną pieśń?

– Proszę pani…

– zapłacimy pani.

– Ofiarujemy pani złotonośną działkę.

– Prosimy.

Ring omal się nie uśmiechnął na widok tej sceny. Choć w zakurzonej sukni, potargana, z rozpuszczonymi włosami, Maddie wyglądała dostojnie niczym prawdziwa księżna.

– Dajcie sobie spokój, chłopcy – odezwał się Ring, stając za mężczyznami. – To najbardziej uparta kobieta na świecie. Nie sposób zmusić ją do zrobienia czegoś, na co nie ma ochoty.

Uśmiechnął się do niej nad ich głowami, a ona odpowiedziała lekkim uśmiechem, który mówił: wiedziałam, że przyjedziesz, ale dlaczego to tak długo trwało?

Przepchnął się przez tłumek, depcząc kilku wielbicieli| Maddie rozciągniętych na ziemi. Kiedy do niej dotarł, wyciągnął rękę. Ujęła ją i wstała, potem razem przeszli wśród mężczyzn. Poszukiwacze złota jęczeli, kilku ponawiało prośby, żeby dla nich zaśpiewała, nikt jednak nie przedsięwziął bardziej zdecydowanych kroków.