Kiedy wreszcie Maddie doszła do siebie, spojrzała ponad głowami radosnej widowni na kapitana Montgomery'ego stojącego w głębi sali. Tak samo jak wszyscy mężczyźni miał szeroko otwarte ze zdumienia oczy. Posłała mu najbardziej zwycięski uśmiech, na jaki ją było stać, i wskazała na niebo. Odpowiedział uśmiechem, jedną rękę położył na piersi, drugą na plecach i nisko się jej pokłonił. Kiedy się wyprostował, skłoniła się wyniośle niczym prawdziwa królowa.
Potem wszyscy ci samotni, zmęczeni, na wpół pijani mężczyźni należeli do niej. Śpiewała, a oni słuchali. Maddie często denerwowało, że Amerykanie mają takie dziwne wyobrażenie o operze. Zdawali się sądzić, że opera to coś dla królów, dla oświeconych, a przecież jej początki były bardzo zwyczajne: proste historie dla prostych ludzi.
Opowiedziała słuchaczom o biednej Elwirze, która nie mogła mieć mężczyzny, którego kochała, a potem zaśpiewała Tui la voce sua soave, scenę obłąkania młodej kobiety. Pod koniec niektórzy ocierali łzy.
Zaśpiewała Una voce poco fa, uprzednio wytłumaczywszy, że Rosina przysięga, iż bez względu na przeciwności, poślubi swego ukochanego. Uznali, że to rozsądniejsze, niż postradać zmysły.
Po sześciu ariach mężczyźni domagali się bisów. Od kiedy opuściła dom rodzinny, nie spotkała się z równie żywo reagującą i szczerą publicznością*
– Oszalej jeszcze raz! – krzyczeli.
– Nie, wyjdź za szlachcica! – wołał ktoś inny. Śpiewała już prawie cztery godziny, kiedy na scenę wyszedł kapitan Montgomery i oświadczył, że przedstawienie dobiegło końca. Wygwizdali go, tupali. Maddie w pierwszej chwili chciała powiedzieć, że to ona decyduje, kiedy skończyć, ale wygrał zdrowy rozsądek. Wdzięcznie ujęła podane sobie ramię i dała się poprowadzić przez drzwi do namiotu, który służył jej za garderobę.
Za sobą słyszała wiwatowanie, wzmocnione strzałami z broni. Widownia nie składała się już tylko z trzystu słuchaczy. W czasie występu setki innych cicho, na paluszkach wsunęło się do sali, a kiedy mężczyźni przestali się tam mieścić, weszli na mury i na nich przysiedli. Otworzyli drzwi i siedząc albo stojąc przysłuchiwali się jej pieśniom.
– Muszę zaśpiewać na bis – powiedziała Maddie, ale kapitan Montgomery szybko ją zatrzymał.
– Nie, nie ma mowy. Jest pani zmęczona. To musi być ogromny wysiłek, tak śpiewać.
Spojrzała na niego. W jego oczach dostrzegła podziw i uznanie.
– Dziękuję – szepnęła i lekko się o niego oparła.
Jej byłego agenta nigdy nie obchodziło, czy jest zmęczona albo źle się czuje. Uważał, że śpiewanie to zmartwienie Maddie, nie jego. Nigdy się nie sprzeciwiał, kiedy twierdziła, że jest zbyt chora, żeby występować – co zresztą rzadko się zdarzało. Jego zadaniem było organizowanie występów i pilnowanie wpływów z kasy. Okazało się, że to miłe uczucie, mieć kogoś, kto zdaje sobie sprawę, że mogła się poczuć zmęczona. Uśmiechnęła się do Ringa.
– Tak, rzeczywiście jestem zmęczona. Może zechciałby pan, kapitanie, dołączyć do mnie i wychylić kieliszeczek porto. Zawsze wożę ze sobą najlepszy portugalski portwajn i zawsze po występie piję kieliszek. To pomaga na gardło.
Otaczały ich setki strzelających mężczyzn, ale nie zwracali na nich uwagi. Światło księżyca lśniło w załamaniach jedwabnej różowej sukni Maddie, z której wychylały się białe, krągłe, gładkie ramiona.
– Chętnie – odparł cicho.
Przytrzymaj płachtę namiotu, Maddie już miała wejść, kiedy w środku dostrzegła tego strasznego człowieka, który wiedział, gdzie jest Laurel. Mierzył z pistoletu prosto w Maddie i wiedziała, że jeśli nie pozbędzie się Ringa, najprawdopodobniej oboje zginą. Odwróciła się i wyrwała kapitanowi płachtę namiotu.
– Czyżby próbował pan mnie uwieść, kapitanie? – odezwała się do niego ostro. – Dlatego chciał pan, żebym zeszła ze sceny?
– Ależ nie, sądziłem…
– Nie? A czegóż innego chcą mężczyźni? Czy nie dlatego niósł mnie dziś pan przez całe miasto? Okazuje pan troskę wyłącznie po to, żeby mnie zdobyć. Otóż, radziłam sobie z mężczyznami takimi jak pan. Można ich znaleźć wszędzie.
Widziała, jak po każdym jej słowie kapitan coraz bardziej się prostuje, wreszcie staje na baczność. Jej samej nie podobało się to co mówiła, bo musiała przyznać, że do tej pory wszystko, co robił, rzeczywiście miało służyć jej obronie. Jednak musiała się go pozbyć! Ten człowiek w namiocie mógłby zabić jedno z nich albo oboje i nikt by tego nie zauważył w tym hałasie.
– Czyż nie tak, kapitanie? Uważa pan, że taka wędrowna śpiewaczka jak ja to łatwy kąsek?
Zdawała sobie sprawę, że to bezsensowne stwierdzenie, skoro kilka godzin temu oświadczył, że jego zdaniem jest dziewicą.
– Czyżby to nadzieja zyskania mych wdzięków powstrzymywała pana przed powrotem do wojska?
Spojrzał na nią. Jego twarz była zacięta i zimna.
– Przepraszam, jeśli dałem powody do podobnej oceny mego charakteru. Poczekam, aż… wypije pani swe porto i odprowadzę ją do obozowiska.
Przytknął rękę do kapelusza, obrócił się na pięcie i szybko odszedł.
Maddie nie chciała się zastanawiać nad tym, co przed chwilą powiedziała. Po prostu musiała to zrobić i koniec. Mężczyzna czekał na nią w namiocie, wsuwał, pistolet za pas.
– Szybko myślimy, co?
– Jeśli trzeba.
Podeszła do kufra, który przyniósł Sam, i spod bielizny wyjęła list. Mężczyzna wyciągnął zza koszuli kartkę. Była złożona jak list, ale nie zaadresowana. Maddie z trudem się powstrzymała, żeby nie okazać obrzydzenia, kiedy brała pomiętą, zapoconą kartkę. Najchętniej trzymałaby ją koniuszkami palców, jak najdalej od siebie.
Prychnął, jakby czytał w jej myślach, potem wyjął zza koszuli drugą kartkę i podał Maddie.
Podeszła z nią do latarni, którą przykręciła tak, żeby z zewnątrz nie dostrzeżono cieni dwóch sylwetek. Zobaczyła mapę. Jutro miała śpiewać w osadzie na przełęczy Tarryall, a dwa dni później w odległym miasteczku Pitcherville. Z Pitcherville miała pojechać siedemdziesiąt kilometrów w góry i dostarczyć list.
– Czy będzie tam Laurel? – spytała mężczyznę. – Powiedziano mi, że zobaczę ją po trzecim występie.
– Jeśli trafi pani na miejsce.
– Z pewnością trafię.
– Sama? Nie radzę się pokazywać z przystojnym panem kapitanem, inaczej wszyscy troje stracicie życie.
– Nie moglibyście zabić dziecka! Mężczyzna zachichotał.
– Po tym, co przeszła, może i wolałaby zginąć. Słysząc to, Maddie rzuciła się na niego, ale on chwycił ją w ramiona i bez trudu przytrzymał.
– A może buziaka, co?
Jakiś czas potem Maddie wynurzyła się z namiotu. Kapitan Montgomery czekał, żeby odprowadzić ją do obozu. Szli w milczeniu. W końcu ciszę przerwał Ring.
– Chyba niezbyt pani smakował ten portwajn. Ciągle wyciera pani usta.
– Nie pańska sprawa, co robię albo nie!
Kiedy znalazła się przed swoim namiotem, kazała Edith nastawić garnki w wodą.
– Chcę się wykąpać.
– Cała? – spytała Edith.
– Tak. W jak najgorętszej wodzie. I aż po brzegi wanny. Weszła do środka…
– Co ją gryzie? – zastanawiaj się Toby. – Myślałem, że była naprawdę szczęśliwa.
– Bo była – odparł sztywno Ring. – Dopóki nie uznała, te mam względem niej nieuczciwe zamiary.
– Widać nic zna cię dobrze, co?
Toby chciał, żeby zdanie zabraniało jak obelga, ale Ringi inaczej je odebrał.
– Nie, nie zna. Najpierw zaprasza mnie na porto, a chwilę potem zagląda do namiotu i zachowuje się, jakbym ją napastował. Nigdy nie zrozumiem tej kobiety. To… – urwał. – Ależ ze mnie głupiec. Toby – powiedział i ruszył pędem z powrotem.
Czterej mężczyźni rozbierali namiot, który ustawiono dla Maddie, Ring przy świetle latarni przyglądał się ziemi. Była zbyt podeptana, żeby odróżnić ślady, ale znalazł końcówkę cygara.
– Czy to któregoś z was? – spytał ludzi, sprzątających namiot.
– Nu, możesz se wzionć.
– Nie, chodziło mi o to, czy któryś z was to palii. Jeden z mężczyzn popatrzył znacząco na kolegę.
– Co, odstawiła cię ta ślicznotka śpiewaczka? Ten drugi dopiero co sobie poszedł.
– Widzieliście, jak ktoś wychodził z namiotu?
– Nic żeśmy nie widzieli. Joe, widziałeś coś?
Ring wiedział, że mężczyźni z dobrej woli niczego mu nie powiedzą. Zakochali się w Maddie i będą jej strzec. Chwycił jednego z nich za kołnierz.
– Chcesz mieć nadal gładziutką buziuchnę? To powiedz, coś widział. Ten człowiek próbuje ją zabić!
Ring poczuł na głowie cztery pistolety. Mężczyźni odciągnęli kurki. Ich towarzysz wyrwał mu się z rąk.
– Czego żeś od razu nie powiedział? Dopiero co widziałem, jak wychodził. To nikt stąd.
Ring przyglądał się mężczyznom, którzy nadal w niego mierzyli. Nie byli niebezpieczni, dopóki któremuś z nich coś nie groziło.
– Niski? Wysoki?
– Średni. Taki normalny.
– Blondyn? Brunet?
– Przeciętny.
– Niech to diabli! – zaklął Ring i zgniótł w dłoni peta. Zostawił mężczyzn i szedł przeklinając się w duchu. Co się z nim dzieje? Przecież wiedział, że Maddie zawsze kłamie, a tym razem jej uwierzył. Gdyby nie to, że i tak był posiniaczony, przyłożyłby sobie za to, że dał się nabrać. Uraziła jego dumę. Wystarczyło parę obraźliwych zdań, a poszedł sobie jak nadęty chłopczyk.
Co, a raczej kto – był w namiocie? Czy mężczyzna trzymał broń? Mogła to dostrzec, kiedy uniósł połę. Czy przez to, że go rozzłościła, ocaliła mu życie? Ring zdał sobie sprawę, że gdyby pozwoliła mu wejść do namiotu – a nie spodziewał się żadnego niebezpieczeństwa – prawdopodobnie teraz by nie żył.
Głupiec – pomyślał. Jakiż ze mnie cholerny głupiec, że jej nie przejrzałem!
Nagle stanął w miejscu. Przypomniał sobie, jak Maddie ocierała usta, jak po powrocie zażądała kąpieli. Czym ją szantażowano? Co takiego ci ludzie mieli, że im ustępowała? W miarę jak zbliżał się do obozu, zwalniał kroku. Sam i Frank zupełnie się nie sprawdzali w roli strażników. Niestety, on też okazał się niewiele lepszy. Tak go oczarował jej głos, że zapomniał o swoich domysłach, zapomniał o grożącym Maddie niebezpieczeństwie.
"Porwanie" отзывы
Отзывы читателей о книге "Porwanie". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Porwanie" друзьям в соцсетях.