– Książę powiedział mi, że byłoby znacznie lepiej, gdybym wyruszy! na wyprawę lorda Calverta, mając własny statek i kolonistów, którzy po dotarciu na miejsce pomogliby zbudować kolonię. Ponieważ ma to być kolonia głównie dla katolików, czemu nie miałbym zabrać ze sobą na statek kobiet i mężczyzn z Irlandii? Fortune w pełni się z nim zgadzała.

– Mam dwa własne statki, które pływają na szlakach handlowych – powiedziała mu. – Jest cudowna, stara, ale całkiem solidna jednostka, „Róża Cardiffu”, która wiele lat temu przywiozła mamę z Indii. Niedługo wyruszy w rejs powrotny z Indii Wschodnich. Na Morzu Śródziemnym mam drugi, nowszy statek „Highlander”. Wiosną będzie wracać do Anglii. – Odwróciła się do ojczyma. – Czy moglibyśmy wyposażyć oba te statki, tato, i popłynąć nimi do Nowego Świata?

– Kupię własny statek – zaprotestował Kieran.

– Nie bądź głupi – skarciła go żona. – Twoje pieniądze będą nam potrzebne na wyekwipowanie statków. Jeśli to ci poprawi samopoczucie, możesz mi zapłacić za ich wypożyczenie.

– Bardzo rozsądne rozwiązanie – powiedział książę swojemu zięciowi. – Wiem, że i „Highlander” i „Róża Cardiffu” są dobrze utrzymane nad powierzchnią i poniżej linii zanurzenia. Kupując nieznany statek nigdy tego nie wiesz, chyba że przed zakupem wyciągniesz statek z wody, żeby go sprawdzić, zaś zgoda właściciela na takie działania jest mocno wątpliwa ze względu na koszty.

– A „Róża Cardiffu” ma najpiękniejszą kabinę, w której możemy podróżować – mruknęła Fortune, patrząc na Kierana oczami wypełnionymi miłością.

James Leslie parsknął śmiechem. Pomyślał, że jego pasierbica jest niezwykle podobna do swojej matki, chociaż sama o tym nie wie.

– Z przykrością muszę ci zepsuć tę romantyczną wizję, skarbie. Niewiele kobiet będzie mogło popłynąć z wyprawą lorda Calverta, dopóki nie zostanie znalezione miejsce na założenie kolonii i nie staną pierwsze domy – powiedział.

– To niedorzeczne! – zawołała Fortune.

– Tym niemniej tak pewnie będzie – odpowiedział książę. – Obawiam się, że nie masz wyboru.

– Więc nie popłyniemy – zdecydowanie odparła Fortune.

– A gdzie będziecie mieszkać?

– Kupimy dom w pobliżu Cadby albo Queen's Malvern, a może koło Oxton, żebym mieszkała bliżej mojej siostry Indii – oświadczyła, całkowicie przekonana o swojej racji.

– Ze swoim mężem, który jest irlandzkim katolikiem? Twarz Fortune posmutniała.

– Ojej – powiedziała, nagle uświadamiając sobie, jak głupio musiały zabrzmieć jej słowa. – Purytanie w Anglii mają dokładnie taki sam stosunek do katolików jak protestanci w Ulsterze, prawda? – myślała na glos, nie oczekując odpowiedzi na swoje pytanie. – Możemy wyjechać do Francji lub do Hiszpanii – zaproponowała.

– Gdzie byłabyś tak samo dyskryminowana jak ja w krajach protestanckich, moja droga żono – zauważył Kieran. – Nie ma na to rady, Fortune. Skoro mamy żyć razem, bezpiecznie i w pokoju, musimy wyruszyć do Nowego Świata. Jeśli lord Calvert przyjmie mnie na wyprawę, może będę musiał wyruszyć sam, dopóki kolonia nie będzie bezpiecznym miejscem dla kobiet. Zanim Fortune zdążyła zaprotestować, do sali wszedł Adali.

– Ojciec Cullen właśnie przysłał wiadomość, że od strony Lisnaskea zbliża się spora grupa konnych, milordzie. Pomyślałem, że powinien pan o tym wiedzieć. Wszystko jest przygotowane.

– Co jest przygotowane? – zapytała Jasmine męża.

– Wszystko do obrony wioski i zamku – odpowiedział książę. – Nie możemy pozwolić, żeby motłoch z Lisnaskea zniszczył Maguire's Ford tak, jak zniszczył własne gniazdo. Muszę dołączyć do innych. – Wstał z fotela.

– Do jakich innych? – żądała wyjaśnień Jasmine, z trudem dźwigając się na opuchnięte nogi. – Idę z tobą, Jemmie. W końcu te ziemie nadal jeszcze należą do mnie i chyba powinnam się pokazać. Chciał się z nią spierać, ale wiedział, że miała rację. Pomyślał też, uśmiechając się pod nosem, że bez względu na to, co powie, i tak jej nie przekona.

– Chodźmy więc, madam – rzekł.

– My też idziemy – oświadczyła Fortune. Książę Glenkirk wybuchnął śmiechem i bez słowa ruszył przodem. Miejscem spotkania był rynek Maguire's Ford, na którego środku stał wysoki, celtycki krzyż z kamienia. Czekali tam na nich wielebny pan Steen, ojciec Cullen i wioskowi przywódcy zarówno katolików, jak i protestantów. Domy dookoła były pozamykane i zabarykadowane. Żaden pies ani żaden kot nie błąkał się tego dnia po ulicy. Szare niebo nad ich głowami zaciągnięte było chmurami ciężkimi od jesiennej burzy. Tylko na horyzoncie spod chmur przebijały czerwone i złote błyski zachodzącego słońca. Było bezwietrznie. Nie odezwał się żaden ptak. Poza szmerem tłumu, narastającym w miarę jak się do niego zbliżali, panowała absolutna cisza.

Obcy wjechali do Maguire's Ford prowadzeni przez Williama Deversa na pięknym gniadoszu. Mieli pałki, a twarze mężczyzn za sir Williamem były kamienne, bez śladu litości. Na widok komitetu powitalnego zatrzymali się. Ich przywódca powoli podprowadził konia bliżej i zatrzymał się tuż przed księciem i jego żoną. Spoglądał na nich z góry.

– Jeśli przybywacie w pokoju, jesteście tu mile widziani, sir Williamie. Jeśli zaś nie, to proszę, żebyście odjechali – odezwała się Jasmine. Demonstracyjnie ignorując ją, zwrócił się do Jamesa Lesliego.

– Masz w zwyczaju, milordzie, pozwalać kobiecie zabierać głos za ciebie? James Leslie roześmiał się szyderczo do młodego człowieka.

– Maguire's Ford i zamek należą do mojej żony, sir Williamie. Nie mogę mówić za nią, podobnie jak ona nie wypowiada się w sprawach dotyczących moich włości. Moja żona zadała ci pytanie, sir. Bądź na tyle uprzejmy, żeby na nie odpowiedzieć, jeśli nie chcesz zlekceważyć podstawowych zasad wpajanych ci przez matkę. William Devers zaczerwienił się. Robiono z niego głupca w obecności jego własnych ludzi, a to mu się wcale nie podobało. Słyszał za plecami nieprzyjemny chichot, ale miał za dużo dumy, żeby się odwrócić.

– Przyjechaliśmy po waszych katolików. Dajcie nam ich, a oczyścimy Maguire's Ford z papistów i odjedziemy w spokoju – powiedział.

– Wynoś się z mojej ziemi i zabierz ze sobą swoich zbirów – odezwała się księżna Glenkirk, zimnym, obojętnym głosem. – Czy przypominam ci Piłata, który zdradziłby niewinnych ludzi i wydał ich w ręce twojego motłochu? – Zrobiła krok do przodu, zmuszając jego wierzchowca do cofnięcia się. – Jak śmiesz przyjeżdżać tutaj, próbując wywołać kłopoty? Protestanci i katolicy od lat żyją w Maguire's Ford w pokoju. Katolicy przyjęli protestantów dziesięć lat temu, kiedy ci nie mieli gdzie się podziać. Wybudowali dla nich kościół i wszyscy żyli w harmonii. Musisz być bezmiernie zarozumiały, Williamie Deversie, skoro uważasz, że masz boskie przyzwolenie, by przybywać tutaj, mordować i wprowadzać zamęt w wigilię Wszystkich Świętych. Wydaje mi się, że nie jesteś wyznawcą Boga, lecz szatana. Odejdź, zanim poszczuję was psami!

– Madam, będę miał to, po co tu przyjechałem – odpowiedział z uporem. – Przeszukajcie domy i przyprowadźcie katolików – polecił.

Nagle zapalona strzała wystrzeliła do góry, w ciemniejące niebo nad wioską, a dzwony kościołów zaczęły bić jak oszalałe. Bramy obu świątyń na przeciwległych krańcach wioski otworzyły się i zaczęła się z nich wylewać ludność Maguire's Ford, otaczając przybyszów z Lisnaskea. Wszyscy byli uzbrojeni, poczynając od garłaczy i kos, na patelniach i żeliwnych garnkach kończąc.

– Nasi ludzie nie dadzą się zwrócić przeciwko sobie nawzajem – oświadczyła Jasmine sir Williamowi. – Wszyscy czcimy tego samego Boga.

– Posłuchajcie mnie! Mieszkańcy Maguire's Ford, jak możecie żyć w tym samym miejscu, co ci brudni papiści? Oczyściliśmy Lisnaskea z takich jak oni. Pomóżcie mi uczynić to samo tutaj! Przyłączcie się do nas! – zawołał jej przeciwnik z końskiego grzbietu.

W imieniu protestantów głos zabrał pastor Steen.

– Nie przyłączymy się do ciebie, Williamie Deversie. Wracaj do domu!

– Dołączyłeś do wyklętych, Samuelu Steenie? – zapytał sir William. Protestancki duchowny roześmiał się głośno.

– Nie uzurpuj sobie prawa do osądzania mnie. Złamałeś niejedno boskie przykazanie. Nie zabijaj! Nie pożądaj żony bliźniego swego ani jego dóbr! Czcij ojca swego i matkę swoją! Nie jesteś prawdziwym przywódcą. Jesteś awanturnikiem i bigotem. Wynoś się stąd! William Devers gwałtownie spiął konia, który zaskoczony ruszył do przodu, przewracając Jasmine i wielebnego Steena na ziemię. Mieszkańcy Maguire's Ford krzyknęli wstrząśnięci. Niespodziewanie dla wszystkich rozległ się pojedynczy strzał. Sir William, z bezbrzeżnym zdumieniem w oczach, pochyli! się do przodu i spad! z konia na ziemię.

– Zastrzelili sir Williama! Musimy go pomścić! – podniósł się krzyk wśród przybyszy z Lisnaskea.

– Nie, to nie mieszkańcy Maguire's Ford go zabili. Ja to zrobiłem – rozległ się głos spomiędzy tłumu ludzi z Lisnaskea, którzy rozstąpili się zdziwieni, przepuszczając do przodu młodego chłopaka.

– To Bruce Morgan, syn kowala – rozległ się okrzyk. Wielebny Samuel Steen podniósł się z ziemi, a książę pomagał wstać żonie.

– Dlaczego, chłopcze? Bruce, czemu zabiłeś sir Williama? – zapytał protestancki duchowny. Łagodnie zabrał chłopcu stary pistolet, zdumiony, że taki rupieć w ogóle wystrzelił, i to tak zabójczo celnie.

– To za Aine – padła miażdżąca odpowiedź. – Za Aine i za to, co jej zrobił. Słyszałem, ale nie mogłem uwierzyć, więc kiedy wszyscy starali się uratować ludzi w kościele, zakradłem się do domu. Zobaczyłem, co zrobił mojej dziewczynie. Bo pewnego dnia mieliśmy się pobrać. Kochałem ją.

– Sądzisz, że pozwoliłbym ci poślubić jakąś przeklętą katolicką dziewuchę, córkę dziwki, bez ojca? – zapytał go ojciec, kowal Robert Morgan, gniewnie przepychając się do przodu. – I zobacz, co narobiłeś, głupcze! Zabiłeś naszego przywódcę. Nie jesteś już moim synem!

– Sir William był złym człowiekiem, tato – odpowiedział Bruce Morgan, prostując się na całą wysokość i nagle wszyscy spostrzegli, że chłopiec jest już niemal mężczyzną. – Wydaje ci się, że powstrzymałbyś mnie przed ożenieniem się z Aine? Nigdy nie zależało mi na jej wierze, tato. Zależało mi na niej!