Wiele razy w ciągu następnej godziny Catherine unosiła wzrok, szukając w lustrze wzroku Marie, teraz rozumiejąc, czując się ogrzana i wdzięczna, ponieważ im zależało – wszystkim im tak bardzo zależało.

– Jesteście zwariowane, wiecie – roześmiała się – wszystkie jesteście trochę zwariowane. To przecież nie jest randka.

– Jak skończymy, to będzie – powiedziała Marie. Stos kosmetyków, jaki się pojawił na stoliku, zadowoliłby Kleopatrę. Z wdzięcznością, ale i rezerwą, Catherine pozwoliła zrobić sobie pedicure, manicure, fryzurę, przyjęła biżuterię, nawet koronkową bieliznę – wszystko z najlepszymi intencjami. Niska Marie przytrzymała sukienkę, którą Catherine wciągała na siebie, po czym weszła na łóżko, żeby móc jej zapiąć złoty łańcuszek na szyi.

– Hej, kiedy urośniesz, Marie? – zażartowała któraś.

– Nie zauważyłaś? – Marie poklepała się po brzuchu. – Rosnę codziennie, tylko że w złym kierunku. – Nastąpił wybuch śmiechu, teraz jednak zduszony, prawie nabożny, kiedy Catherine stanęła pośrodku nich, niewiarygodnie piękna.

– No, zobacz – ponagliła ją Marie.

Catherine podeszła do lustra, spodziewając się, że zobaczy tandetną lalkę. Zdumiał ją jednak widok zadziwiająco ślicznej kobiety. Jej włosy błyszczały, złociste pasemka jakby rozwiewał wiatr. Gustowny makijaż nadał jej policzkom delikatny wygląd, a oczom nowy blask. Błyszczek na ustach odbijał światło, jakby właśnie przesunęła po nich językiem i zostawiła je prowokacyjnie wilgotne. Małe złote kółka w uszach podkreślały długość szyi i uwydatniały delikatny owal twarzy, a złota pętla przyciągała wzrok ku nie zapiętemu kołnierzykowi sukienki z miękkiej niebieskiej wełny, z długimi rękawami.

Bez żadnej świadomej myśli Catherine podniosła dłoń i pomalowanym paznokciem dotknęła zagłębienia na prawym policzku, zagłębienia, z którego nigdy przedtem nie zdawała sobie sprawy. Trzeźwo patrzące oczy spoglądały na nią z lustra z aprobatą i z nowym dla nich wyrazem troski.

Mój Boże, pomyślała, co sobie o mnie pomyśli Clay Forrester?

Stojące za nią dziewczęta zauważyły wymowny ruch, kiedy palcami dotknęła policzka, a ręka spoczęła przez chwilę na bijącym sercu, jakby Catherine chciała powiedzieć: „Czy to możliwe?” Nagle zobaczyła w lustrze niechlujną piętnastoletnią dziewczynę o brązowych włosach i w okularach w szylkretowych oprawkach.

Francie, która nigdy przedtem nie odezwała się do Catherine ani słowem, podeszła z buteleczką perfum „Charlie”.

– Masz – powiedziała. – Ukradłam ci je.

Catherine odwróciła się, żeby zabrać buteleczkę i uśmiechnęła się do Francie, w której oczach nie było więcej blasku niż w zimnej wodzie do zmywania naczyń.

– Mam jeszcze kilka innych. Może je zatrzymasz? – Catherine zauważyła, że ręka dziewczyny drży.

– Ale to chyba twoje ulubione perfumy. Najwięcej ich zużyłaś.

Francie wpatrywała się w nią nieruchomym wzrokiem. Catherine uśmiechnęła się, wzięła od niej buteleczkę i skropiła się lekko perfumami za uszami i na nadgarstkach.

– Masz rację, Francie, to moje ulubione perfumy. Schowaj je w swojej toaletce, a kiedy będę ich potrzebować, to po prostu przyjdę i wyperfumuję się.

– Naprawdę?

Gdyby Catherine była gwiazdą filmową, która nagle zeszła z ekranu i stanęła przed Francie, dziewczyna nie byłaby bardziej zaskoczona.

To śmieszne, pomyślała Catherine. Nie jestem Kopciuszkiem. Nie jestem tą, którą chciałyby we mnie widzieć. Coś jednak zaszczypało ją pod powiekami.

Marie, nadal stojąc na łóżku, przełamała napięcie stwierdzeniem:

– Myślę, że właśnie to nazywa się brzemienną ciszą.

W ten sposób Catherine oszczędzono łez, a Francie wstydu. Dziewczęta roześmiały się i zaczęły wychodzić z pokoju, aż w końcu Catherine została sama z Marie. Powodowana impulsem, objęła dziewczynę.

– Jesteśmy jak Flip i Flap, prawda? – zażartowała Marie.

– Nie wiem, co powiedzieć. Źle was osądziłam. Przepraszam.

– Hej – Marie wyciągnęła rękę, żeby odsunąć jakiś kosmyk z policzka Catherine. – Trochę za ostro się do ciebie zabrałyśmy.

– Ja także…

– Idziesz za nas wszystkie, Cath.

– Wiem, wiem.

– Wysłuchaj go, dobrze?

– Ale on nie przychodzi po to, żeby mnie poprosić o rękę.

– Wysłuchaj go, to wszystko. Daj dziewczynom jakąś nadzieję. Ze względu na nie udawaj, że to prawdziwe. Obiecujesz? Chociaż przez jeden wieczór?

– Dobrze, Marie – zgodziła się Catherine – zrobię to dla was. Co się jednak stanie z ich nadziejami, jeśli nic z tego nie wyniknie?

– Daj im po prostu coś, o czym będą mogły rozmawiać, kiedy on podejdzie do drzwi. Bądź miła. Pozwól im trochę pomarzyć dzisiaj wieczorem.

Marie zastanawiała się, czy jest taki mężczyzna, który zdoła się oprzeć kobiecie tak pięknej jak Catherine. Ponieważ sama była niska, podziwiała naturalnie wzrost Catherine. Ponieważ była ciemna, podziwiała jej jasną karnację i blond włosy. Ponieważ była gadatliwa, podziwiała jej rezerwę. Ponieważ miała okrągłą twarz, podziwiała klasyczne rysy twarzy Catherine. Catherine była wszystkim tym, czym nie była Marie. Może właśnie dlatego czuły do siebie taką sympatię.

– Ach, Cath – powiedziała Marie – wyglądasz odjazdowo.

– Nie, wcale nie. Po prostu chcesz, żeby tak było.

– Ten facet musi być kimś, że wybrał taką dziewczynę jak ty.

W tym momencie któraś wrzasnęła z dołu:

– Hej, jaki on ma samochód?

Wiedząc, że jej odpowiedź z pewnością wywoła zamieszanie, Catherine skrzywiła się w myślach, po czym odkrzyknęła:

– Srebrną corvette. Marie miała taką minę, jakby połknęła żabę.

– Co?!

– Dobrze słyszałaś.

– A ty mu się opierasz! Nic dziwnego, że wyglądasz na zasmuconą.

Wcale nie wyglądam na zasmuconą! – pomyślała Catherine.

Na dole rozległ się niesamowity hałas. Dziewczęta piszczały, wyły, gwizdały, aż nagle wszystko ucichło.

– No, dzisiaj wieczorem będzie o czym mówić – zachichotała Marie. – Chodź, Kleopatro, twoja łódź przypłynęła.

Stojąc na szczycie schodów, Catherine powtarzała sobie, że nie jest to łódź Kleopatry ani też bal Kopciuszka. Tak więc masz pomalowane na cynamonowy kolor paznokcie, wspaniałą fryzurę, jesteś upudrowana i uperfumowana, choć wcale tego nie chciałaś. Zamknij więc swoje błyszczące usta, Catherine Anderson, i zachowuj się normalnie. Nie zrób z siebie większej idiotki niż jesteś, kiedy on tu wejdzie i cię zobaczy!

Nagle rozległ się dzwonek do drzwi.

Stojąc u szczytu schodów, Catherine poczuła dreszcze i w duchu przeklęła wszystkie dziewczyny w tym domu za to, do czego ją zmusiły. W dole usłyszała jego głos i zamknęła oczy, próbując się opanować.

– Czy zastałem Catherine Anderson? Nagle Catherine pożałowała, że nie jest ślimakiem i nie może się schować do skorupy. Usłyszała głos Vicky – całkowicie niewinny, całkowicie udawany.

– Chwileczkę, zaraz zobaczę. Zobaczę, pomyślała Catherine, przewracając oczami. Och, Boże!

– Catherine? – zawołała Vicky z dołu. Stojąca za nią Marie szepnęła:

– Srebrna corvetta, co? Idź – i popchnęła ją.

Catherine wydawało się, że to schody wychodzą na spotkanie jej wysokim obcasom, a ich stukot rozbrzmiewał w jej uszach niczym strzały z pistoletu. W przypływie paniki pomyślała, że powinna zmyć z siebie zapach perfum i zetrzeć tę błyszczącą szminkę. Do diabła, do diabła, do diabła! Co ja robię?

Wiejski głupek nie dałby się nabrać na pozorny bezruch panujący na dole. Sceniczne pozy, niewinne miny strategicznie rozmieszczonych dziewczyn, tak żeby każda widziała, co się dzieje w holu ze swego dobrze wybranego miejsca w salonie.

Clay Forrester stał przy kolumnadzie, jakby oprawiony w ramki i wystawiony na sprzedaż. Nie byłoby tak źle, gdyby się tak nie wystroił, ale zrobił to. Był ubrany w szary garnitur o europejskim kroju, w którym wyglądał jak facet z reklamy kanadyjskiej whisky. Catherine wbiła wzrok w węzeł jego krawata koloru wina, tak doskonale zawiązany, że wyglądał niczym pierwsza pętla kata nowicjusza. Jej wzrok przesunął się na bladoniebieski kołnierzyk koszuli, kontrastującej z opalenizną jego twarzy.

– Cześć – powiedział tak swobodnie, jak to możliwe, choć czuł się zakłopotany.

– Cześć – odpowiedziała na pozdrowienie, starając się, żeby to słowo zabrzmiało jak najchłodniej. Jednak pałająca twarz zdradziła ją.

Jej oczy są inne, pomyślał, i jej włosy, i miała na sobie skromną sukienkę, wartą reklamy biura podróży w „The New Yorkerze”. Zauważył, że się zarumieniła. Zarumieniła.

Catherine zobaczyła, że jabłko Adama Claya porusza się, jakby chciał przełknąć ość, która utknęła mu w przełyku. Odważnie spojrzała mu w oczy, mając pełną świadomość, że jej własna twarz jest purpurowa, milcząco ostrzegając go, by w żadnej mierze nie dał po sobie poznać, że jest zaskoczony lub że to aprobuje. Proszę! Jednak jedno spojrzenie powiedziało jej, że jest za późno. Jego także oblał rumieniec, sięgający aż do kołnierzyka koszuli. Trzeba było oddać mu sprawiedliwość, że zachował się równie elegancko, jak wyglądał, jeśli nie liczyć szybkiego spojrzenia na jej brzuch i jeszcze szybszego na wpatrzone w nich dziewczęta w jadalni i w salonie.

– Masz płaszcz? Och, Boże, pomyślała, październik, a ja zostawiłam płaszcz na górze!

– Zostawiłam go na…

Marie zareagowała prawidłowo – zbiegła na dół niezgrabnym galopem, przynosząc płaszcz.

– Masz. – I bez śladu zakłopotania wyciągnęła rękę do Claya. – Cześć, jestem Marie. Nie zatrzymuj jej za długo, dobrze?

– Cześć. Jestem Clay i nie zatrzymam. – Uśmiechnął się po raz pierwszy, mocno potrząsając jej dłonią.

A niech to licho! – pomyślała Marie. – Można by go zjeść! I ten uśmiech. Popatrzcie tylko na ten uśmiech!

Catherine sięgnęła po płaszcz, ale Marie wręczyła go Clayowi. Jak przystało na dobrze wychowanego młodzieńca, wziął od niej okrycie i narzucił płaszcz na ramiona Catherine.