Pewnego wieczora, gdy ciepły wiaterek kołysał firankami w otwartych drzwiach na taras, a pokój wypełniała cicha muzyka z radia, Billie oznajmiła Mossowi, że chce mieć jeszcze jedno dziecko.

Znieruchomiał.

– Tak po prostu? Nie. Nie teraz.

– Tak po prostu – powtórzyła. – Przesunęła palcem po jego brzuchu, zatrzymała się powyżej pępka. – Spójrz na mnie. Czy wyglądam na chorą? Nie, jestem młoda i zdrowa. Nic mi nie będzie. Będę słuchała zaleceń lekarzy, jak zawsze. Susan urodziła się bez komplikacji, prawie dokładnie w wyznaczonym terminie.

– Mówisz, jakby było już po wszystkim. – Udawał, że jest zły. Męską dumę mile jednak łechtała świadomość, że piękna młoda kobieta chce mu dać jeszcze jedno dziecko.

– A nie jest?

– Nie, Billie. Nie chcę, żebyś ryzykowała życiem. Musisz być zdrowa i silna dla naszych córeczek. Kiedy wojna się skończy i wrócę do domu, pomyślimy. Chyba że wątpisz w mój powrót w jednym kawałku? – Posłał jej poważne spojrzenie.

– Nie, skądże. Wierzę, że wrócisz cały i zdrowy. A to kolejny powód: chcą, by czekał na ciebie syn. Proszą, Moss.

– Billie, niechętnie ci czegokolwiek odmawiam, ale nadal uważam, że powinniśmy zaczekać. Dziewczynki są cudowne, śliczne i urocze. Nie wierzyłem, że córki mogą dawać tyle radości. Nie potrzebuję syna.

Kłam. Kłam, Coleman. Niech ci uwierzy. Potrzebować a pragnąć to dwie różne rzeczy. Powiedział, że nie potrzebuje syna? Zmień to, Coleman, zanim będzie za późno.

– Na razie nie chcę syna, Billie. Wystarczą mi Maggie i Susy.

Zbić przeciwnika z tropu; tak wygrywa się bitwy.

– Billie, miałaś może jakieś wieści od Thada?

Dopiero po chwili odpowiedziała, zaskoczona zmianą tematu. – Nie. Chcesz, żebym do niego napisała?

– Dlaczego nie? Dostaje tylko listy od matki. On cię bardzo lubi, Billie. Mogłabyś opisać, jak rosną nasze dziewczynki. Kiedy ja mu opowiadam, to brzmi jak czcze przechwałki.

Skoro Moss mógł nagle zmienić temat, może i ona:

– Poruczniku, co pan powie na seks w stylu Billie Coleman? – Jej palec przesunął się niżej.

– Czy różni się on od stylu Mossa Colemana? – zapytał, przyciągając ją do siebie.

– Och, ogromnie… jednak nie wiem, czy pan może… – zażartowała. Pocałowała go w ucho.

– Mogę, wiesz o tym doskonale! – Przycisnął jej dłoń do siebie.

– A niech mnie, rzeczywiście! – zaniosła się ochrypłym, gardłowym śmiechem, bardzo kobiecym i bardzo kuszącym. Ten dźwięk budził w nim pożądanie, sprawiał, że chciał ją dotykać i pieścić.

– Obiecaj, że nigdzie nie pójdziesz. Zaraz wracam.

– W tym stanie? Dokąd mógłbym pójść? Billie, nie zapomnij…

– …założyć kapturka – dokończyła półgłosem.

Kiedy wypisano go ze szpitala, odbył z nią poważną rozmowę o antykoncepcji i przekonał do wizyty u ginekologa w San Diego. Był taki serdeczny, taki troskliwy, że nie potrafiła mu odmówić. Użyje dziś kapturka, ale wyjmie go, kiedy zechce, nawet jeśli będzie za wcześnie. Nie uważała, że postępuje nieuczciwie; po prostu troszeczkę pomaga losowi. Jeśli tak im pisane, niedługo zajdzie w ciążę. Nie miała wyrzutów sumienia, jednak w lustrze zobaczyła kobietę o ponurej, zaciętej twarzy.

Wślizgnęła się pod kołdrę, jak najbliżej rozgrzanego ciała Mossa. Gorycz znikła z jej twarzy.

– Czy jest pan gotów, poruczniku Coleman?

– Jak zawsze w pani obecności, pani Coleman. – Tembr jego głosu przyprawiał ją o dreszcz.

– Ani słowa więcej, poruczniku. Ma pan leżeć bez ruchu, jasne?

– Tak jest, psze pani! – Zanurzył dłonie w popielatych włosach, przyciągnął do siebie i pocałował.

Billie nie myślała. Była kobietą, reagowała na jego bliskość, na różnicę między twardością jego ud a miękkością jej skóry, między szorstkimi włosami na jego piersi a jej delikatnymi dłońmi. Jej palce poznawały wklęsłości i wypukłości jego ciała, jej usta zostawiały wilgotne ślady, od jego szyi po płaski brzuch. Wsłuchiwała się w przyśpieszony oddech, upajała władzą, jaką nad nim miała. Uwodziła go dłońmi, ustami, ruchami ciała. Kiedy w końcu usiadła na nim i przyjęła go w siebie, w jej krzyku rozkoszy była zwycięska nuta.


* * *

Billie żyła w świecie spełnionych marzeń. Miała przy sobie męża i dzieci, Agnes bezustannie ją chwaliła, nawet Seth się uśmiechał. Z dnia na dzień Billie stawała się bardziej pewna siebie. Niecierpliwie czekała na Boże Narodzenie. W tym roku będzie je obchodziła razem z mężem i dwiema ślicznymi córeczkami.

Po południu, trzydziestego pierwszego grudnia, Moss wpadł do domu jak burza. Nigdy nie widziała go tak szczęśliwego, z takim blaskiem w błękitnych oczach.

– Spójrz! – zawołał, rozpinając marynarkę. Zdjęto mu ostatni opatrunek. – Jestem zdrów jak koń! Piątego wyjeżdżam, dołączam do mojej eskadry!

Nie zdążyła otworzyć ust, a już wziął ją w ramiona i ukrył twarz w popielatych włosach:

– Ciesz się ze mną, Billie. Sam tego chciałem. Potrzebuję tego.

A co z jej potrzebami? Chciała spytać. Co z nimi? Z dziećmi? Jednak zrozumiała już, że gdyby zmusiła Mossa do dokonania wyboru, przegrałaby.

– Idę powiedzieć tacie. Lepiej mieć to z głowy. Nie spodoba mu się. – Wyszedł równie szybko, jak się pojawił.

Agnes zastała Billie na schodach. Siedziała pochylona, opierała głowę na rękach.

– Billie? Co się stało?

– Moss… wraca na „Enterprise”. Poszedł powiedzieć Sethowi.

Matka głośno wciągnęła powietrze.

– Co z tobą, Billie? Co z nami? I z dziewczynkami? – Nie starała się nawet ukryć histerycznej nuty w głosie. Jaskrawo pomalowane paznokcie kontrastowały z bielą pereł. Taftowa halka pod wełnianą spódnicą zaszeleściła przyjemnie, kiedy siadała koło córki. – Pamiętasz naszą rozmowę? I pamiętasz, jak Seth traktował Amelię, krew z jego krwi?

– Dosyć, mamo! Nie chcę więcej tego słuchać! A skoro mowa o naszej rozmowie – robię, co mogę. Ale robię to dla siebie, mamo! Ja chcę syna. A wszyscy inni niech idą do diabła.

Zerwała się z miejsca i pobiegła do salonu. Agnes została na schodach. Po chwili Billie wróciła, niosąc koniak przelany do karafki i dwie szklaneczki. Wyprostowana i uroczysta, ruszyła na górę. Nie zaszczyciła matki jednym słowem czy spojrzeniem.

Zanim otworzyła drzwi do sypialni, potrząsnęła głową, żeby włosy rozsypały się na ramiona, i przywołała uśmiech na twarz:

– Cześć, kochany. Jak ojciec przyjął nowiny?

– A jak myślisz? – odparł Moss z goryczą. – Nigdy mnie nie rozumiał. Jest wściekły i nie chce ze mną rozmawiać. Co tu masz?

– Och, pomyślałam sobie, że przydałby ci się ktoś do wspólnego świętowania, a nie przychodził mi do głowy nikt lepszy niż ja sama. Najdroższy, chcę, żebyś był szczęśliwy i cieszę się twoim szczęściem.

Złagodniał.

– Jest pani rewelacyjna, pani Coleman! Czy już to pani mówiłem?

– Nie tymi słowy. Nie przyniosłam lodu – chcesz, żebym po niego poszła?

Roześmiał się głośno:

– I zrujnowała dwudziestoletni koniak? Chodź, wzniesiemy toast noworoczny.

Nie zauważył, że zamknęła za sobą drzwi.


* * *

Leżała obok Mossa, czuła jego dłonie na swoim ciele. W głowie kręciło się jej od koniaku.

– Moja żona, moja piękna żona – mruczał jej do ucha, jednocześnie rozpinając bluzkę. Wypił za dużo, dwie szklanki, podczas gdy ona cały czas sączyła z jednej. Podniecenie niedaleką walką stłumiło w nim zdrowy rozsądek, tak jak tego chciała. Mężczyźni mieli maszyny, żeby walczyć, kobiety posługiwały się ciałem. Metal i skóra, siła i namiętność. Koniec końców chodziło o to samo i wynikało to z tych samych egoistycznych pobudek.

Powoli, ospale, pozbywali się ubrań. Było późne popołudnie; za oknem czaiły się wydłużone cienie. Różowe światło kreśliło dziwne wzory na ścianach, zmieniało koloryt ciał. Billie leżała wtulona w niego, poddawała się jego pieszczotom, pocałunkom pachnącym koniakiem. Obrysowywał palcem kontury jej twarzy, gładził jasne czoło, kształtny nos, wydatne kości policzkowe i różane usta. Uśmiechnął się, kiedy zadrżała pod dotykiem jego warg. Orzechowe oczy lśniły życiem i namiętnością.

Muskał delikatny zarys szyi, pełne, jędrne piersi, wąską talię, krągłe biodra, miękki brzuch i złote włosy podbrzusza.

Zamknęła oczy, poddawała się jego dłoniom i ustom, szeptała niezrozumiałe słowa zachęty, które podsycały płonący w nim ogień. Pozwolił się ponieść uczuciom. Upajał go koniak, Billie i myśl, że wkrótce wróci do walki. Życie należy do niego, pulsuje w żyłach szalonym rozkosznym rytmem. Życie. Miłość. Pasja.

Przykrył ją sobą, zamknął usta pocałunkiem, gdy powitało go jej ciepłe, pulsujące wnętrze.

Ulegała jego pieszczotom, gdy wnikał w nią głębiej i głębiej, powoli, leniwie, aż był w niej całkowicie, aż nie istniało nic oprócz Mossa, sensu jej życia, jej miłości, jej całego świata. Żyła chwilą; pożądała, dawała i brała. Coś, co się zaczęło jako wyrachowane działanie, przerodziło się w cudowne wspólne przeżycie.

Pasowali do siebie. Bez trudu odnajdywała jego rytm, dostosowywała się, wtapiała w niego. Stawali się jednością, raz za razem, głębiej i głębiej, a każdy ruch był pieszczotą. Namiętność unosiła ich coraz wyżej i wyżej, tam gdzie stali się już dwiema połówkami jednej istoty, w końcu wznoszącymi się w drodze ku słońcu.


* * *

„Strażnik Teksasu” mknął po bezkresnym niebie, oddalał się od eskadry, a jednocześnie zbliżał do „Enterprise”. Coś się zacięło w układzie sterowania i wildcat nie był w stanie utrzymać wysokości. Nie szkodzi, mechanicy naprawią to w mgnieniu oka. Moss zerknął na kompas, nadal upojony wolnością, lotem, walką. Pod koniec stycznia brał udział w nalotach na Formosę i Okinawę. Luty przyniósł naloty na Tokio, a teraz, w marcu, „Enterprise” wspierała walczących na Iwo Jima.

Kadłub zadrżał nagle, zadygotał pod jego stopami. Nadal traci wysokość! Usiłował nawiązać kontakt radiowy z eskadrą, ale w słuchawkach panowała cisza.