Przyjaciele żartowali z jego uroku i prowadzili rejestr jego podbojów. Od przyjazdu do Filadelfii oczarował jedenaście dziewcząt. W tych niebezpiecznych czasach mężczyzna brał, co chciał, kiedy tylko mógł. Były chętne, a on się nie wahał. To proste. Ta dziewczyna nie była chętna. O takich jak ona mówiło się „przyzwoita”. Chociaż, zdaniem niektórych, właśnie „przyzwoite” są najlepsze w łóżku.

– A więc mieszka pani w pobliżu. Czy często przychodzi pani na nadbrzeże?

– Nie. Byłam tu tylko raz, z wycieczką klasową. Dzisiaj przyszłam z przyjaciółmi. Jeden kolega się zaciągnął, a pozostali zrobią to w poniedziałek. Właściwie powinniśmy być w kinie – wyrzuciła z siebie. Nerwowo rozglądała się za przyjaciółmi, jakby nieznajomy w nieskazitelnym mundurze zagrażał jej bezpieczeństwu.

Po raz pierwszy w życiu Moss poczuł się niepewnie. Obserwowała go, a on był pod jej wrażeniem W myślach zlustrował swój wygląd. W porządku: buty wyczyszczone do połysku, klamra u pasa wypolerowana, włosy starannie zaczesane, uśmiech jak z reklamy, opalenizna. Kanty u spodni ostre jak żyletki. Nie, z pewnością jej się podoba.

Wiedział, że powinien odejść. Nic tu po nim. Zamiast tego zapytał:

– Czy chciałaby pani obejrzeć lotniskowiec z bliska? Mogę panią przeprowadzić przez bramę.

Billie zmarszczyła brwi. Mama zawsze ostrzegała ją przed nieznajomymi.

– Tak. Bardzo chętnie.

Moss wziął ją pod rękę i podszedł do wartownika. Żołnierz zasalutował mu kiedy niedbale wydobył z kieszeni przepustkę. Billie tymczasem wpisywała się na listę. Uśmiechnął się, widząc, jak wpisuje adres – Elm Street 749. Poznałem już jeden z twoich sekretów, malutka, pomyślał.

Na nadbrzeżu przepychali się młodzi marynarze o twarzach rozjaśnionych uśmiechem albo zamyślonych i skupionych. Uwagi Mossa nie uszły zachwycone spojrzenia, jakimi obrzucano Billie. Mocniej przycisnął jej łokieć do boku. Niszczyciele i krążowniki tłoczyły się przy nadbrzeżu. Na pokładach uwijały się drobne figurki w białych koszulkach i niebieskich dżinsach, które szorowały, polerowały, pucowały każdy fragment statku. Wkrótce lśniące czystością okręty wyruszą do Europy z ładunkiem ludzi i maszyn.

– Dalej nie możemy iść. To wszystko są wspaniałe statki, ale moim domem jest pokład USS „Enterprise”. Nie ma nic piękniejszego niż moment, kiedy koła dotykają pokładu.

Oczy Billie zaokrągliły się z podziwu.

– Jest pan lotnikiem? Naprawdę pilotuje pan samolot i ląduje na malutkim pokładzie?

– Wcale nie takim malutkim, Billie. – Podobało mu się brzmienie jej imienia. – Latam, odkąd skończyłem czternaście lat, i zapewniam panią, że na lotniskowcu jest więcej miejsca niż na wyboistej drodze w Teksasie.

Uwielbienie w jej oczach sprawiło, że zawstydził się swoimi przechwałkami:

– Przyznaję, kilka razy miałem kłopoty przy lądowaniu, ale nigdy nie spadłem. To znaczy, nie stoczyłem się z samolotem z pokładu. Niektórzy piloci są doskonali. Jeden facet z moich koszar nigdy nie popełnił żadnego błędu.

– To niewiarygodne – szepnęła. – Od jak dawna jest pan w Filadelfii?

– Od miesiąca. Przenieśli mnie z San Diego. Stąd ta opalenizna. – W jego głosie słyszała nutę goryczy. – Właśnie tam powinienem teraz być i szykować się do wyjazdu na Pacyfik.

– A dlaczego pan nie jest?

– Przydzielono mnie admirałowi McCarterowi jako adiutanta. Zapewne niejeden chętnie by się ze mną zamienił, ale ja wolałbym latać. – Zadarł głowę do góry i śledził wzrokiem gołębia, jakby on także chciał rozwinąć skrzydła i wzbić się w powietrze. Billie milczała, wyczuwając jego smutek. Delikatnie pogładziła jego dłoń.

Moss zauważył współczujące spojrzenie piwnych oczu.

– Mój ojciec jest wpływowym człowiekiem – wyznał. Nigdy nikomu o tym nie mówił. – Jestem jedynakiem i nie podoba mu się moje latanie. To on załatwił mi przydział do Admiralicji.

Ponownie usłyszała gorycz w jego głosie.

– A nie mógłby pan poprosić o przeniesienie?

– Owszem, ale nie zrobię tego ojcu – wyjaśnił spokojnie. – Bardzo mu na mnie zależy, mam po nim przejąć interesy. Powinienem być wściekły, jednak nie jestem. Kocha mnie i boi się mnie stracić.

– Zdaje się wspomniał pan, że pochodzi z Teksasu? – To tłumaczyłoby południowy akcent.

– Tak, z Austin.

– A zatem jest pan kowbojem!

Roześmiał się. Był to przyjemny, niewymuszony dźwięk, jakby śmiech stanowił jego drugą naturę. Podobały jej się delikatne zmarszczki w kącikach jego oczu i dołeczek w silnie zarysowanym podbródku.

– Raczej nie. Teksańczycy nie jeżdżą konno, lecz latają. Prawie wszyscy moi znajomi mają samoloty, a jeśli ich nie posiadają, to wynajmują, tak jak wy tutaj w Filadelfii wynajmujecie taksówki.

Billie nie wyobrażała sobie, że można dokądś lecieć, a co dopiero posiadać własny samolot.

– Czy wszyscy Teksańczycy mają samoloty? – zapytała naiwnie.

– No, nie wszyscy, ale ci, których znam, mają. Niech się pani przyzna: jeszcze nigdy nie była pani w powietrzu, co?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

– Nie, i pewnie nigdy nie będę. Jak to jest?

Moss wziął ją za rękę i pociągnął ku stercie pustych skrzynek. Usiadł koło niej.

– Moja droga Billie, niedługo pożałuje pani, że zadała to pytanie. – Przez następną godzinę porucznik Moss Coleman opisywał Billie szczęście, jakie odczuwał, gdy koła odrywały się od podłoża. Opowiadał o swoich pierwszych lotach starym samolotem rolniczym i o tym, jak ojciec sprawił mu lanie, gdy się o tym dowiedział. Doprowadzał Billie do wybuchów śmiechu, głośnych okrzyków zdumienia, dreszczy strachu. Podsycał jej wyobraźnię. Zapragnęła choć raz oderwać się od ziemi.

– Niedaleko stąd jest małe lotnisko. Można tam wynająć maszynę. Billie, chciałbym zaprosić panią na taką wycieczkę, żeby przekonała się pani, iż wszystko, co mówię, jest szczerą prawdą.

– O tak! – zgodziła się szybko. Na myśl o tym poczerwieniały jej policzki, oczy rozbłysły. – Ale obawiam się, że moja mama… ojej! Mama! Która godzina?

Moss spojrzał na zegarek:

– Wpół do szóstej.

– O Boże! Muszę iść!

Nagle przypomniała sobie o przyjaciołach. Na pewno uznali, że się zgubiła albo że sama poszła do domu. Sami prawdopodobnie zrobili to samo.

– Dziękuję za miłe popołudnie, poruczniku. Na pewno ma pan dużo zajęć. Muszę iść do domu. Mama będzie się martwiła, jeśli nie wrócę do szóstej. – Czuła się głupio, tłumacząc mu, że ma być w domu o osiemnastej. To takie dziecinne. Upokarzały ją te ograniczenia, zwłaszcza że przez całe popołudnie Moss traktował ją jak rówieśnicę, a nie jak trzpiotowatą uczennicę.

– Gdzie pani przyjaciele? Chyba nie odeszli bez pani? – Wydawał się naprawdę przejęty.

– To nie ma znaczenia. Znam drogę do domu. Jeszcze raz panu dziękuję.

Odeszła. Moss nie mógł w to uwierzyć. Dziewczęta nigdy od niego nie odchodziły, a na pewno nie o siedemnastej trzydzieści. Już otwierał usta, kiedy Billie odwróciła się na pięcie:

– Poruczniku, skoro pańska rodzina znajduje się tak daleko, może chciałby pan zjeść z nami obiad w niedzielę. – Sama nie mogła uwierzyć, że właśnie to powiedziała.

Dlaczego na Boga zaprosiła go na obiad? Już słyszała komentarze Agnes. A przecież wiele rodzin zapraszało żołnierzy na domowe posiłki. Posiłki. Jedzenie. O Boże; matka znowu będzie wyrzekała na racjonowanie żywności. Trudno. Zaprosiła go i nie ma wyjścia.

– Elm Street 749. Szarobiały dom.

– Chwileczkę, Billie. Dwie mile to kawał drogi. Nie zdąży pani na czas. Pożyczę samochód i odwiozę panią. A przy okazji, bardzo dziękuję za zaproszenie. Niedziela będzie już jutro, wie pani o tym? – Uśmiechnął się ironicznie, jakby czytał w jej myślach.

Poczerwieniała.

– Proszę nie zawracać sobie głowy. Mam pieniądze. Jeśli będzie trzeba, wezmę taksówkę.

– Nie chcę nawet o tym słyszeć. Gdybym nie zawracał pani głowy opowieściami o lataniu, nie zostałaby pani na lodzie. Chętnie panią odwiozę. – Mówił to szczerze. Billie się zgodziła.

Czekała na niego i rozważała swoje położenie. Wolałaby, żeby Agnes się nie dowiedziała, gdzie spędziła popołudnie, a tym bardziej, że zgubiła przyjaciół i rozmawiała z nieznajomym oficerem. A co będzie, jeśli dzwonili do niej do domu? A jeśli Moss przyjdzie na obiad? Na pewno opowie Agnes, jak poznał Billie.

Wrócił z kluczykami do nasha z 1938 roku, stojącego niedaleko wartowni. Billie czuła się bardzo dorośle, kiedy Moss przytrzymał jej drzwiczki. Agnes padnie trupem. Przyzwoite dziewczęta nie wsiadały do samochodów z nieznajomymi chłopakami. A tym bardziej – mężczyznami. Podporucznik Moss Coleman z pewnością nie był chłopakiem. Nie ujdzie to uwagi Agnes. Mimo wszystko Billie była podekscytowana i radosna.

– Jak długo zostanie pan w Filadelfii? – zapytała, kiedy wjechali na główną ulicę.

– Nie wiem. Pewnie do jesieni, przynajmniej na razie na to się zanosi. Chyba że załatwię sobie przeniesienie. Być chłopcem na posyłki starego admirała nie odpowiada mojemu wyobrażeniu walki za ojczyznę. Do diabła, Billie, jestem pilotem, i to bardzo dobrym! I właśnie to chcę robić.

Skinęła głową. Wiedziała wszystko o rodzicielskiej, zaborczości. Moss właściwie zinterpretował jej ruch.

– Nadopiekuńcza mamusia, co?

– Tak. Jestem jedynaczką. Ojciec umarł, kiedy byłam mała. To chyba normalne, że rodzice chcą nas ochraniać. Chcą dla nas tego, co najlepsze. – W uszach Mossa zabrzmiało to jak wyuczona lekcja. Zapewne słyszała to setki razy z ust matki, podobnie jak on z ust Setha Colemana.

– Mam siostrę, ale nie mam braci. Ojciec się starzeje i dlatego tak się o mnie boi. Nie mogę jednak pozwolić, by z powodu jego obaw mnie ograniczano. Umiem latać i robię to dobrze. Nie mam zamiaru przez cały czas wysługiwać się mało ważnemu admirałowi, którego działalność ogranicza się do podpisywania dokumentów i sączenia whisky, którą, notabene, ja mu zdobywam.

– Co pan zrobi?