– Tak, Carl, Joey, Chester, Tim, Barbara, Bemice, Dotty i ja.

Agnes bezgłośnie powtórzyła imiona. Daleko im do starych filadelfijskich rodzin, ale nie można wymagać zbyt wiele. Rodzice żadnego z przyjaciół córki nie mogli się poszczycić starymi pieniędzmi, ale wielu posiadało fortuny, najczęściej majątki zbite podczas wojny. Nowe pieniądze są niebezpieczne, agresywne, zaborcze; przecież trzeba było je zarobić. Stare fortuny są bezpieczniejsze.

– Baw się dobrze, Billie. Poczekam na ciebie z kolacją. Przygotuję coś lekkiego, może sałatę z ogródka. I mamy jeszcze cztery jajka. – Agnes skrzywiła się na myśl o racjonowaniu żywności i uprawie warzyw. Według Billie, wysiłki matki wkładane w utrzymanie ogródka wynikały nie tyle z pobudek patriotycznych, ile z chęci, aby być taką jak inni, a nawet lepszą.

– Dobrze, mamo. Nie pracuj za dużo. Może powinnam zostać w domu i pomóc ci?

– Nonsens. Idź już. Uwinę się szybciutko. Gdyby nie ta bzdurna wojna, przyzwoitych ludzi byłoby nadal stać na pomoc domową. Wszyscy zdolni do pracy zarabiają kokosy w stoczni, koszarach i fabrykach.

Po wyjściu córki ogarnęła wzrokiem mały salonik. Był schludny i czysty. Teraz, kiedy Billie nie ma w domu, przeniesie jej rzeczy na dół. Nie ma sensu marnować dodatkowego pokoju, skoro mogą zarobić na nim trochę pieniędzy. Do wtorku na pewno go wynajmie.

Już dawno powinna była to zrobić. Nawet nie przyszło jej do głowy, że Billie mogłaby się sprzeciwić. Billie nie jest taka. Zawsze była dobrym dzieckiem. W gabinecie jest wnęka okienna, w której będzie mogła czytać. Nikt nie zarzuci Agnes, że nie robi wszystkiego, co w jej mocy, by pomóc krajowi: wynajmowała pokoje i uprawiała ogródek.

Zawiązała chustkę na głowie i wyjęła środki czyszczące ze schowka. Trzymając pod pachą szczoteczkę do kurzu i zmywak na kiju, weszła na schody. Co za straszne zajęcie na sobotnie popołudnie. Powinna teraz popijać herbatkę na wizycie i, jak wszyscy, rozmawiać o wojnie. Marzyła o wydawaniu herbatek i serwowaniu kanapek z ogórkiem. Tymczasem sprzątała wspólną łazienkę i wynajmowała pokoje. Nie takiego życia chciała dla Billie. Dla siebie zresztą też nie.


* * *

Billie szła u boku Tima Kelly. Był dzisiaj jakiś dziwny. Wydawało się, że za chwilę eksploduje. Ciekawe, że innych chłopców rozpierała ta sama energia.

– Jeśli będziesz szedł jeszcze szybciej, twój cień cię nie dogoni – zażartowała Billie.

– Zawsze tak mówisz. – Tim się roześmiał. – To ty robisz takie małe kroczki. Gdzie się podziały twoje szkolne pantofle?

– Dzisiaj chciałam się pochwalić tymi bucikami. Tim ponownie wybuchnął śmiechem:

– Lubię dziewczyny w jedwabnych pończochach i butach na wysokim obcasie. – Drażnił się z nią.

– W dzisiejszych czasach nigdzie nie kupisz jedwabiu, bo szyją z niego spadochrony – odparowała. – A nylony kosztują majątek.

– Cissy zawsze na nie stać i wygląda w nich doskonale! – Tim klasnął w dłonie. Nie zauważył, że wzmianka o osławionej Cissy ściągnęła na niego uwagę wszystkich.

– Nie uwierzycie, co wczoraj zrobiłem! Po prostu nie uwierzycie! Dziewczęta zatrzymały się w pół kroku. Chłopcy parsknęli śmiechem.

– Timie Kelly, ani słowa więcej, jeśli to jakieś świństwa! – zawołała któraś.

– A właśnie niech mówi! – odparła inna. – Nie, lepiej nie. – Billie ucięła dyskusję.

– I tak wam powiem. Zaciągnąłem się. Po prostu tam poszedłem i zrobiłem to. Nawet moi rodzice jeszcze o tym nie wiedzą – z dumą oznajmił Tim.

– O, nie! – Nagle Billie zatęskniła za czasami, gdy jako małe dzieci uganiali się na wrotkach po Elm Street i kupowali lemoniadę. Tim zaciągnął się jako pierwszy z ich paczki, ale sądząc po wyrazie twarzy innych, bynajmniej nie był osamotniony w swoim postanowieniu.

– Wyjeżdżam wkrótce po balu, kiedy tylko skończę osiemnaście lat – wyjaśniał. – Chcę w tym uczestniczyć. Wszyscy chcemy, prawda, chłopaki? Teraz to już tylko kwestia czasu. Napiszemy do was, a wy musicie obiecać, że nam odpiszecie. Musimy odpłacić Japońcom za Pearl Harbor.

– A college? – rzuciła głupio Billie, nadal zaskoczona. Nagle poczuła się bardzo dorosła, jednocześnie zaś tęskniła za beztroskim dzieciństwem.

– Tylko tyle masz do powiedzenia? Rany boskie! Rozmawiamy o wojnie, dziewczyno! O służbie krajowi! Będę walczył za Amerykę i za dziewczyny takie jak ty, Billie! Skoro japońcy tak załatwili Pearl Harbor, równie dobrze mogą nas wymordować we śnie. Wiadomo, jacy są przebiegli!

– Nie mam ochoty na kino. – Dotty ciężko opadła na niski murek otaczający posesję Cummingsów. Przerażała ją wizja żółtoskórych mężczyzn o zakrwawionych dłoniach, maszerujących przez Stany Zjednoczone.

– Hej, Dotty, co ci jest? – zadrwił Carl. – Boisz się Japońców? Co byś zrobiła, gdyby powiedzieli, że mnie zabiją, jeśli nie pójdziesz z nimi do łóżka? No, co byś zrobiła, hę? – Z błyskiem w oczach czekał na odpowiedź swojej dziewczyny. Dotty nie miała szans. Ten dylemat zwykle się wyłaniał, gdy sączyli koktajle w lodziarni Brummera. Jeśli powie, że za nic nie przespałaby się z Japończykiem, Carl uzna, że jego życie nic ją nie obchodzi. Gdy zaklnie się, że zrobiłaby wszystko, by go ocalić, żachnie się i podda w wątpliwość jej morale. Tak czy owak, zawsze przegrywała. Rozterka widoczna na jej twarzy ułagodziła Carla.

– Nie martw się, Dotty. Żaden żółtek nie tknie cię palcem. Prędzej bym się zabił, niż do tego dopuścił. – Objął ją delikatnie.

– Chodźmy do portu – zaproponował Tim. – Popatrzymy na okręty. – Dziewczętom rozbłysły oczy. To dużo lepsze niż kłócić się z podekscytowanymi chłopakami. W stoczni chłopcy będą udawać mądrzejszych niż są i rozmawiać o okrętach, a one przyjrzą się oficerom w mundurach.

Chłopcy ruszyli przodem. Dziewczyny zbiły się w stadko.

– Czy macie róż albo szminkę?

– Tak, ale nie jest zbyt dobra, różowa albo koralowa. Niczego więcej nie udało mi się zwędzić z toaletki siostry.

– Wystarczy – uspokoiła Dotty. – Pomyślcie tylko, może poznamy prawdziwych marynarzy. Carl chyba przestanie uważać mnie za dzieciaka, kiedy zobaczy, że interesują się mną dorośli mężczyźni. – Grubo umalowała usta i policzki, przeglądając się w szybie samochodu.

Dziewczęta malowały się po kolei przy akompaniamencie gwizdów chłopaków. Potem ruszyli parami. Billie czuła się dziwnie, kiedy tak szła z ręką Tima na ramieniu. Jej świat rozpadał się na kawałki. Pożegnania to pierwszy krok w dorosłość. Miała sucho w ustach. Odruchowo oblizała wargi. Szminka była tłusta i lepka. Nigdy dotąd nie umalowała się tak mocno. Co powiedziałaby na to mama? I gdzie umyje twarz? Gdyby poszli do kina, jak planowali, zrobiłaby to w toalecie, ale teraz?

– Czy strażnicy nas nie przegonią? – zapytała.

– Powiemy, że Tim się zaciągnął, a my zrobimy to w poniedziałek rano – odparł Carl, nadrabiając miną.

Billie przerażał widok portu. To już nie kronika filmowa, lecz rzeczywistość. Niszczyciele, krążowniki, lotniskowce wyglądały potężnie i groźnie nawet z dużej odległości. Chłopcy wymieniali symbole, przerzucali się nazwami i typami okrętów. Billie nie miała na ten temat zielonego pojęcia. Rozpoznawała tylko lotniskowiec o charakterystycznym długim, płaskim pokładzie. Jak to możliwe, by samolot mógł z niego startować? Widziała to w kronice i podziwiała kunszt pilotów. Podobno lotniskowiec widziany z góry wygląda jak trumna. Przeszył ją dreszcz na samą myśl o tym.

– Jak się pani podobają? – zapytał głęboki, męski głos. Odwróciła się, by napotkać spojrzenie niewiarygodnie błękitnych oczu.

– Są przerażające, ale piękne – odparła szczerze. Przystojny. Wysoki. Piękny. Najzwyczajniej w świecie piękny. Mężczyzna, nie statek.

– Ja też je lubię, zwłaszcza lotniskowce. Mój ulubieniec to „Enterprise”. Przechodziłem na nim szkolenie. Moss Coleman – przedstawił się. – Podporucznik Moss Coleman. Miło mi, panno…?

– Billie. Billie Ames. Tak naprawdę mam na imię Willa, ale nikt mnie tak nie nazywa, nawet mama. – Czemu to mówi? Na pewno wyda mu się dziecinna i niedojrzała z plackami różu na policzkach. Była na siebie wściekła. On ma co najmniej dwadzieścia pięć lat. Za stary dla niej. Za stary na co? Przecież tylko rozmawiają. W jego pięknych oczach widziała radosne błyski. Na pewno bawi go swoim brakiem doświadczenia. Jego ciemne włosy pięknie kontrastowały z nieskazitelną bielą munduru. Był wręcz nieprzyzwoicie przystojny, jak zwykła mawiać babka. Ciemna opalenizna wskazywała, że na pewno nie spędził zimy w Filadelfii.

Również w jego głosie słychać było rozbawienie:

– A więc Billie. Willa pasuje do starej panny. Mieszka pani w Filadelfii?

Skinęła głową.

– Tak. Od urodzenia. Mieszkam na… niedaleko stąd – dokończyła, nagle onieśmielona.

Obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Jest młoda, za młoda. Młodsza niż dziewczyny przesiadujące w klubie. Dwie spinki przytrzymywały popielato-blond włosy miękko okalające twarz. Spod regularnie sklepionych brwi patrzyły na niego bystre piwne oczy w oprawie długich rzęs. Miała gładką skórę, lekko zaróżowioną na policzkach. Pod warstwą szminki kryły się delikatnie zarysowane, pełne usta. Była taka słodka, kiedy skromnie spuszczała wzrok i mówiła ściszonym głosem. Poczuł się przy niej dżentelmenem. Gdyby zobaczyli ją jego kumple, nie miałaby szans. Byli jak zwierzęta, prości i dzicy, a fakt, że widziano ją z Mossem Colemanem, Pogromcą Dziewic, uczyniłby z niej upragniony łup. Gotów był się założyć, że jej matka nie wie, że tu jest, a tym bardziej, że zrobiła sobie makijaż. Uśmiechnął się pod nosem. Jest niewinna. Czytał to w jej twarzy. Dobra figura, silne kości. Stary Seth przede wszystkim na to zwróciłby uwagę. Nie daj wyginąć rodowi Colemanów, dbaj o krew, wszystkie te bzdury, które powtarzał wspominając o małżeństwie i dzieciach. Spojrzawszy na nią ponownie, Moss doszedł do wniosku, iż prawdopodobnie nie wie, skąd się biorą dzieci. Mógłby to zmienić w ciągu dwóch, najwyżej trzech dni.