Usłyszała krótkie głośne skrzypnięcie.

Podeszwa skórzanego buta?

Zamarła.

Oszalałe bicie serca nie zagłuszyło szumu lodówki i tykania zegara w holu. Chciała zawołać psa, ale powstrzymała się. Posuwała się wolno do przodu, omiatając wzrokiem pokoje. Salon wyglądał tak, jak go zapamiętała, wciąż unosił się w nim zapach róż, które ścięła i włożyła do wazonu na stoliku. Żadnych śladów krwi.

Zaczęła się uspokajać. Dom wydawał się pusty. Zajrzała do pralni i do kuchni, gdzie przez okno wdzierało się poranne słońce. Wszystko było na swoim miejscu.

Dziwne.

Wszystko w porządku, poza tym, że sypialnia wygląda tak, jakby Charles Manson urządził sobie w niej przyjęcie. A ty w tym czasie spokojnie spałaś.

Usłyszała głośne szczeknięcie.

Oskar!

Zobaczyła go przez okno w wykuszu. Rozczochrany kundel skrobał do drzwi. Poczuła niewysłowioną ulgę.

– Jak się tam dostałeś? – łagodnie zbeształa pokracznego, terierowatego mieszańca, który stał na tylnych łapach i skrobał zawzięcie w szybę. To właśnie ten dźwięk słyszała wcześniej. Otworzyła drzwi i pies rzucił jej się w ramiona. Mierzwiąc szorstką łaciatą sierść, zastanawiała się, czy zostawiła go na dworze przez pomyłkę. Przyszła do domu, wypuściła psa, a potem, ponieważ wypiła jeden czy dwa drinki za dużo, poszła na górę i zapomniała o nim?

Mało prawdopodobne. Tak samo jak to, że pocięła sobie nadgarstki i przeżyła najpotężniejszy w życiu krwotok z nosa. Wiesz, Caitlyn, Kelly może mieć rację. Tracisz kontrolę nad sobą. I to w zastraszającym tempie.

– Co się stało w nocy? – zapytała Oskara. Otworzyła puszkę i gdy wykładała jedzenie do miski, psiak zaczął kręcić młynka.

– Twoja radość z naszego spotkania nie jest nawet w połowie tak wielka jak moja – zapewniła go, stawiając miskę na podłodze. Wywijając nieprzytomnie ogonem, wpakował nos do miski. To pies Jamie, nazwany na cześć jej ulubieńca z Ulicy Sezamkowej.

– Widzisz… wszystko w porządku – powiedziała, ale sama w to nie wierzyła.

Zapach psiego żarcia przyprawił ją o skurcz żołądka. Zachwiała się. Co, u diabła, zrobiła zeszłej nocy? Skąd ta krew? Jej sypialnia wyglądała jak rzeźnia, a ona nie pamiętała nic, oprócz tego, że wieczorem poszła do baru. Jak on się nazywał? A tak, The Swamp. Długo siedziała przy stoliku, czekając na Kelly – swoją siostrę bliźniaczkę.

Zauważyła, że barman od czasu do czasu spogląda na nią. Prawdopodobnie wydało mu się dziwne, że zamówiła dwa drinki – cosmopolitana dla siebie i wytrawne martini dla Kelly. W końcu sama je wypiła, kiedy Kelly, jak często się zdarzało, znów nie przyszła na spotkanie.

Pamiętała jedynie, że opróżniła oba kieliszki, zjadła oliwki, a przedtem wyssała z nich paprykę, i to wszystko. Bardzo niewiele.

Było głośno… głośna hiphopowa muzyka, a z drugiej strony odgłosy rozmów, śmiech gości i…

Niczym ostrze rozcinające ciało przemknął jej przez głowę pewien obraz. Była w holu domu, który sama urządziła – na ścianach wisiały obrazy przedstawiające konie czystej krwi, na straży schodów stał zegar szafkowy. Kierując się ku otwartym drzwiom gabinetu, stukała obcasami po marmurowej podłodze. Zwabił ją tam dźwięk muzyki, łagodnej muzyki klasycznej. Zajrzała i zobaczyła męża, z którym była w separacji, patrzącego na nią niewidzącym wzrokiem. I kałużę krwi pod krzesłem przy biurku.

Złapała głęboki oddech. Dlaczego myśli teraz o Joshu? Obraz jego białej, martwej twarzy znów przemknął jej przed oczami. Dlaczego wyobrażała go sobie martwego?

Ponieważ wczoraj były urodziny twojej córki.

Ponieważ gnojek rozwodzi się z tobą.

I ponieważ zamierza oskarżyć cię o przyczynienie się do śmierci dziecka. Twojego dziecka.

Przestań. To tylko sen. Nic wielkiego. Nie ma w tym nic złego. Wyciągnęła z lodówki butelkę z wodą, otworzyła ją i wypiła do połowy. Woda od razu podeszła jej z powrotem do gardła. Caitlyn pochyliła się nad zlewem.

Zwymiotowała. Kilka razy. W końcu nie miała już czym wymiotować, ale wciąż wstrząsały nią drgawki. Oblał ją zimny pot.

Powinnaś zadzwonić do swojego psychiatry. Tracisz panowanie nad sobą.

Ale nie miała do kogo zadzwonić. Doktor Wade wyprowadziła się niedawno i Caitlyn została pozbawiona jej wsparcia. Nie próbowała znaleźć innego terapeuty. Nie chciała.

Aż do dzisiaj.

Policja. Zadzwoń na policję.

Dlaczego? Bo miałam krwotok z nosa? Ponieważ być może… po pijanemu… chciałam podciąć sobie żyły?

Znowu. Może znowu próbowałaś – odezwał się natrętny głos w głowie.

Jeśli zadzwonię na policję, zabiorą mnie. Trafię na oddział psychiatryczny.

Może tam właśnie jest moje miejsce.

– Nie! – spojrzała na swoje ręce i skrzywiła się. To było dawno temu.

Wtedy omal nie straciłaś życia.

Nie chciała o tym myśleć. Nie teraz.

Spokojnie. Po kolei. Przede wszystkim musi się uspokoić. Potem musi sprawdzić, czy drzwi są zamknięte, umyć się i posprzątać bałagan na górze. Ale najpierw musi zadzwonić do Kelly. Dowiedzieć się, co się stało.

Może ta krew na górze to jej?

Ogarnęła ją kolejna fala strachu i nerwowo wystukała numer do domku Kelly nad rzeką. Jej azylu, jak sama nazywała to miejsce. Sygnał. Jeden, drugi…

– No, odbierz. Odbierz! – Trzeci sygnał. Caitlyn oparta o blat niemal modliła się, żeby siostra odebrała telefon. Czwarty dzwonek. „Cześć, dodzwoniłeś się, ale nie ma mnie w domu. Zostaw wiadomość”.

– Kelly? Kelly? Jesteś tam? Jeśli tam jesteś, podnieś słuchawkę. Odbierz… tu Caitlyn… muszę z tobą porozmawiać… o wczorajszej nocy. Proszę, oddzwoń jak najszybciej. – Odłożyła powoli słuchawkę, próbując opanować panikę. Drżącą ręką odgarnęła z oczu włosy. Czy Kelly znów wyjechała z miasta? Może służbowo?

Serce Caitlyn waliło jak oszalałe. Szybciej, szybciej. Myśl, Caitlyn, myśl.

Komórka Kelly! Wystukała numer i czekała po cichu, licząc dzwonki i znów modląc się, żeby siostra odebrała. Jeden. Dwa. Trzy…

– Odbierz, proszę!

Włączyła się poczta głosowa: „Dodzwoniłeś się na komórkę Kelly. Zostaw wiadomość”.

Cholera!

Uspokój się.

– Kelly, tu Caitlyn. Oddzwoń. To ważne. – Rozłączyła się i pomyślała, czy nie pojechać do domku Kelly. Tylko po co? Jeśli Kelly tam jest, to oddzwoni.

Ale czy na pewno?

Caitlyn wcale nie była tego pewna.

Rozdział 2

Kim, do diabła, jest Josh Bandeaux? – zapytał Pierce Reed. Jego partnerka, Sylvie Morrisette, pędziła właśnie East Bay jak na jakimś pieprzonym wyścigu Formuły 1.

– Poza tym, że jest niezłym palantem? – Morrisette zerknęła na niego kątem oka.

– Tak, poza tym.

Westchnęła, wciągając powietrze przez nos.

– Czasami zapominam, jakim jesteś głuptasem. Uroczy, ale głuptas. – Sylvie, z nastroszonymi blond włosami, sportową sylwetką i ciętym językiem, była twarda jak jej buty z wężowej skóry i kłująca jak olbrzymi kaktus. Od kiedy została partnerką Reeda, koledzy z pracy posyłali mu współczujące spojrzenia. – Żyjesz w pieprzonej próżni – dodała, przeciągając samogłoski z teksaskim akcentem. Przeflancowana z El Paso, od piętnastu lat służyła w policji w Savannah. On sześć miesięcy. Poza jednym zadaniem, nad którym pracował w tych okolicach, Reed spędził większość swego dorosłego życia na zachodnim wybrzeżu, ostatnio w San Francisco. Odszedł z San Francisco w niesławie, ale tutaj udało mu się dostać pracę na stanowisku starszego detektywa. Jeśli Sylvie nisko oceniała jego pozycję, miała na tyle rozsądku, żeby tego nie okazywać.

Z błyskiem świateł i piskiem opon zbyt szybko ścięła zakręt i omal nie zjechała na przeciwległy pas.

– Lepiej, żebyś dowiozła nas w jednym kawałku.

– Dowiozę. – Udało jej się zapanować nad samochodem. Minął ich pikap; kierowca podniósł rękę z wyraźnym zamiarem pokazania im środkowego palca. Zorientował się jednak, że ma do czynienia z policją, i darował sobie.

– No dobra, oświeć mnie.

– To jeden z najbogatszych sukinsynów w mieście, a może nawet w całym stanie. Pochodzi z Georgii, w czepku urodzony, wżenił się w niezłe pieniądze. Wielki hazardzista. Zarabiał i tracił pieniądze, ale z każdego śmierdzącego interesu wychodził czysty jak łza.

– Aż do wczoraj – przypomniał jej Reed.

– Tak. Wczoraj w nocy chyba opuściło go szczęście. – Przejechała na czerwonym świetle. – Mężczyzna, czterdzieści dwa lata. Możliwe samobójstwo – wycedziła z sarkazmem.

– Nie wierzysz?

– Ani trochę. Miałam nieszczęście spotkać tego palanta. Parę razy przekazał darowiznę na rzecz policji. Zawsze gdy organizowaliśmy zbiórkę, pojawiał się w garniturze od Armaniego z czekiem na sporą sumę. – Wykrzywiła usta. – Potem wypijał kilka drinków i wiedziałeś już, że zaraz zacznie zarywać laski. Cholerny Casanovą! – Uśmiechnęła się bez cienia wesołości i przejechała na żółtym świetle. – Fakt, że był żonaty, nie powstrzymywał go od latania za spódniczkami.

– To żona znalazła jego ciało?

– Nie, są w separacji. Cholera! – Nacisnęła gwałtownie na hamulec i w ostatniej chwili ominęła parkującą na jezdni furgonetkę. – Dupek!

– Więc Bandeaux nie był rozwiedziony?

– Jeszcze nie. Teraz już nigdy nie będzie. – Zakręciła kierownicą i wpadli w boczną ulicę. Cudem nie zderzyli się z kontenerem na śmieci, rozdmuchali tylko walające się wokół papiery. Podskakując, wpadli w kolejną boczną uliczkę i z przechyłem wjechali do centrum jednej z najstarszych dzielnic w mieście. – Pomyśl o tych wszystkich pieniądzach, jakie Caitlyn Bandeaux zaoszczędzi na prawnikach. Nie, żeby musiała oszczędzać.

– Mówiłaś, że jest bogata.

– Bogata? Mało powiedziane! Pochodzi z Montgomerych, tych od Montgomery Bank and Trust, Montgomery Cotton, Montgomery Estates, Montgomery coś tam. Zdaje się, że są dalekimi potomkami jakiegoś bohatera wojny secesyjnej. Tak przynajmniej twierdził przed śmiercią jej dziadek, stary Benedict Montgomery.