Nie protestowała.


*

Nie myliła się. Z pewnością się nie myliła. Nie poślubił jej li tylko ze względu na przysięgę. Traktował ją rycersko po jej przyjeździe do Anglii, ponieważ był uprzejmym mężczyzną. Kochał się z nią, ponieważ należał do ludzi, którzy korzystali z nadarzającej się okazji. Oświadczył się jej ponownie, kiedy dowiedział się, że ich małżeństwa nie można uznać za legalne, ponieważ czuł się do tego zobowiązany względami honoru. Ale łączyła ich również miłość, on mówił, że ją kocha, a ona nie wątpiła w to.

Teraz jednak łączyło ich czyste uczucie. Nie żadne obowiązki. Ona uczyniła go wolnym, a od tej pory sama zaczęła żyć dla siebie, uczyć się i nabywać umiejętności, które pomogłyby jej żyć niezależnym życiem, nie skazując na czyjeś miłosierdzie, i pozwoliłyby jej zarabiać na swe utrzymanie.

Adorował ją teraz dlatego, że ją kochał.

Nie wątpiła w to. Nie chciała już dłużej stawiać między nimi przeszkód, które nie powinny ich dzielić. Może nigdy nie stanie mu się równa w oczach reszty świata, wiedziała już jednak, że potrafi żyć w jego świecie, nie tracąc do siebie szacunku. Myśl o Newbury Abbey już nie napełniała jej trwogą.

Miała zamiar pozwolić, by to się stało.

Kiedy razem z markizem i lady Seliną ruszyli oświetloną latarniami alejką, wzdłuż której rosły drzewa, nie protestowała wcale, widząc niemal komiczne usiłowania panów, by obydwie pary rozdzieliły się. Lady Selina również nie miała nic przeciwko temu.

– Widzisz, Lily, to właśnie miejsca stworzone dla kochanków – powiedział Neville, kiedy znaleźli się na węższych, ciemniejszych i spokojniejszych ścieżkach.

– Tak – potwierdziła. – Rzeczywiście są wprost wymarzone.

– I na tyle wąskie, że dwoje ludzi musi iść jedno za drugim, a jeśli nie, muszą się obejmować ramionami.

– Nie moglibyśmy rozmawiać, jeśli szlibyśmy pojedynczo. – Uśmiechnęła się w ciemności.

– Otóż to właśnie. – Objął ją i przyciągnął bliżej do siebie. Nie wiedziała, co zrobić z ręką, więc objęła go w pasie. Jej głowa znalazła wygodne miejsce na jego ramieniu.

Uczucie odosobnienia było dziwne, chociaż dochodziły do nich dźwięki orkiestry, krzyki i śmiechy. Na niektórych drzewach wisiały lampiony, ale większą część ścieżki oświetlał tylko księżyc. Lily pomyślała, że właśnie takiego romantycznego nastroju jej było potrzeba, że z pewnością miała go tu pod dostatkiem.

Ich kroki nieuchronnie stawały się coraz powolniejsze, aż w końcu zatrzymali się. Obrócił ją ku sobie, poczuła pod plecami szeroki pień drzewa.

– Lily – powiedział, obejmując jej głowę rękoma. – Jeśli nie chcesz, byśmy zabrnęli dalej, kochanie, powiedz tylko nie.

Sięgnęła dłonią ku jego twarzy i przeciągnęła palcem po biegnącej przez policzek szramie.

– Nie mówię nie – wyszeptała.

Pocałował ją, dotykając jej najpierw jedynie wargami. Pomyślała, opierając się rękoma o jego ramiona i otaczając ramionami jego szyję, że to pocałunek miłości. Tylko to jedno mogło nimi kierować. Po prostu miłość. Rozchyliła usta i oddała mu pocałunek.

Podniósł głowę, objął ją i przycisnął do siebie. Ledwie widziała jego twarz w świetle księżyca, wydawało się jednak, że Neville się uśmiecha.

– Tak powinno być od samego początku – powiedział, muskając ją ustami.

Nie spytała, o jakim początku myśli – wtedy, kiedy się pierwszy raz spotkali? Wtedy, kiedy weszła do kościoła w Newbury? Na samym początku świata? Może miał na myśli wszystkie te chwile. Ale miał rację. Tak zawsze powinno być.

Całował ją w usta, w oczy, w skronie. Muskał ustami policzki i włosy. Całował jej szyję i znów usta, mrucząc wyznania miłości.

Lily czuła jego ciało tuż przy swoim. Dochodził do niej aromat wody kolońskiej i jego męski zapach. Czuła na jego ustach i języku smak wina, które pił wcześniej. Słyszała jego przyspieszony oddech, czuła jego rosnące pożądanie. Jej ciało odpowiedziało tym samym od pierwszego dotyku jego ust. Kiedy tuliła się do niego, by być bliżej, najbliżej jak to możliwe, w dole brzucha i między udami pojawił się nieznośny ból. Pragnęła go. I to tu i teraz. Tutaj. Teraz.

Nagle Neville uniósł głowę, otaczające ją ramiona zesztywniały. Nasłuchiwał czegoś. Nawet w ciemnościach widziała, jak zmarszczył brwi.

Lily nie pamiętała później, czy sama usłyszała ten dźwięk, dźwięk inny niż dalekie odgłosy zabawy. Z pewnością jednak znów ogarnął ją znany już okropny strach, kiedy Neville odsunął się od niej, by spojrzeć na drzewa po drugiej stronie ścieżki. Nie była później nawet pewna, czy coś ujrzała. Nie była całkiem pewna, czy widziała kogoś w ciemnym płaszczu stojącego z wycelowanym pistoletem. Wszystko zdarzyło się zbyt szybko.

Nagle Neville obrócił się szybko ku niej i szarpnął ją za drzewo, zakrywając przed niebezpieczeństwem swym ciałem. Wydawało się, że dźwięk rozległ się później. Myślała, że kula chybiła, kiedy Neville przycisnął ją boleśnie do drzewa, skrywając ją za sobą. Nadal jednak dźwięk ten rozbrzmiewał w jej uszach.

Czuła, że się dusi. Ledwo mogła oddychać. Gdyby nie obecność Neville'a, pogrążyłaby się w bezrozumnym strachu.

Neville starał się zachować ciszę, by nie zdradzić, gdzie się znajdują. Wiedziała też, że tylko mu zawadza. Jeśliby nie musiał jej chronić, mógłby się ruszyć, poszukać zabójcy, zamiast czekać, aż tamten ich znajdzie.

Zdawało się, że stali tak w napięciu nie do wytrzymania przez pięć minut, może nawet, jak Lily myślała później, dłużej. Nagle gdzieś niedaleko rozległ się czyjś śmiech, dźwięk ten zaczął się przybliżać, ktoś nadchodził ścieżką – i to na pewno więcej niż jedna osoba.

Minęły ich cztery osoby. Neville wziął ją mocno za rękę i wyprowadził na ścieżkę. Szli tuż za dwoma parami, tak wesoło podchmielonymi, że nawet nie zauważyły dodatkowego towarzystwa.

– Zabieram cię z powrotem do Elizabeth – oznajmił, otaczając ją ramieniem, kiedy dotarli do głównej alejki. – A potem dorwę tego łaj… – Nie dokończył. Głośno oddychał. Lily, podtrzymując go mocno w pasie, bojąc się, że zaraz upadnie, nagle poczuła coś ciepłego, wilgotnego i lepkiego.

– Jesteś ranny – powiedziała. Powtórzyła z największą paniką: – Neville, zostałeś postrzelony!

– Nic mi nie jest – odezwał się przez zaciśnięte zęby. Przyspieszył kroku.

Kiedy dotarli do altany, rozluźnił uścisk i niemal popchnął ją w kierunku zaszokowanej Elizabeth, która stała na zewnątrz w towarzystwie księcia Portfrey.

– Zabierzcie ją – powiedział chrapliwie. – Wyprowadźcie ją stąd. Zabierzcie ją do domu.

I upadł na ziemię u ich stóp.

22

Kiedy Neville przyszedł do siebie, leżał twarzą do dołu na czyimś łóżku. Ktoś trzymał go mocno za nadgarstki. Zdał sobie sprawę, że jest nagi, przynajmniej od pasa w górę. A prawe ramię bolało jak wszyscy diabli.

Znał już ten ból.

– Do kroćset! – Rozległ się głos Josepha, który trzymał jego prawy nadgarstek w żelaznym uścisku. – Nie mogłeś pospać kilka minut dłużej, Nev? Cieszyć się bujaniem w krainie fantazji?

– Może mnie już puścisz z tego piekielnego uchwytu – odezwał się Neville. – Nie będę się wyrywał. Kto się mną zajmuje?

– Doktor Nightingale jest moim osobistym lekarzem, Neville. – Głos Elizabeth, jak można się było spodziewać, był spokojny i rozsądny, bez śladu histerii. – Kulanadal tkwi w ramieniu.

A lekarzowi właśnie udało się do niej dotrzeć. Neville zdał sobie sprawę, ściskając brzeg materaca, że to właśnie dlatego oprzytomniał. W tej samej chwili otworzył oczy. Głowę miał zwróconą w lewo – to Lily trzymała jego nadgarstek z tej strony.

– Wyjdź stąd – powiedział do niej.

– Nie.

– Żony powinny słuchać mężów.

– Nie jesteś moim mężem.

– A ty oczywiście widywałaś gorsze sceny na polu bitwy. Nie robi to na tobie żadnego wrażenia. Głupiec ze mnie, że próbowałem cię chronić przed atakiem chimer.

– Właśnie.

Lekarz, o wiele bardziej zręczny niż wojskowi chirurdzy, znów zabrał się do roboty i próbując wgłębić się w ranę, wywołał długotrwałe i rozdzierające męczarnie. Neville nie spuszczał wzroku z Lily, aż wreszcie ból stał się tak dojmujący, że zamknął oczy i zacisnął mocno zęby.

– Ach – rozległ się w końcu zadowolony głos doktora.

– Nareszcie. – Joseph dyszał ciężko jakby uciekał milę przed atakującym go bykiem. – Mamy ją, Nev.

– Z tego, co widzę, kości i ścięgna są nienaruszone – dodał lekarz. – A teraz szybko pana zszyjemy, milordzie.

Ból nie zmniejszył się ani na jotę. Czuł, że mu się poddaje, powracając tylko chwilami do przytomności. Kiedy jednak znów otworzył oczy, ujrzał, że dziewczyna puściła jego nadgarstek, i że tym razem to on ściska, wręcz miażdży jej rękę. Przez parę chwil w ogóle nie mógł poruszyć dłonią, aż wreszcie stopniowo rozluźnił ją i uwolnił Lily z uchwytu. Z dziwaczną obojętnością patrzył na jej pobielałe palce, przez krótką chwilę nie mogła nimi poruszyć. Aż dziw, że ich nie złamał, a przecież nie poskarżyła się nawet słowem.

Odeszła na chwilę, a kiedy wróciła, poczuł na rozpalonej twarzy zimny, wilgotny okład. Joe coś mówił, ale Neville nie słyszał co. Lekarz cały czas zajmował się jego ramieniem, a Elizabeth najwyraźniej mu pomagała. Neville przyglądał się, jak Lily pracuje: spokojnie i ze znajomością rzeczy – jak zawsze po bitwie lub potyczce – zanurza kompres, wyciska nadmiar wody, przykłada lekko do jego twarzy i szyi. Skrył się za kokonem bólu.

– Czy złapaliście go? – spytał w końcu. Przypomniał sobie, że byli w ogrodach Vauxhall, że całował się z Lily w jednej z ciemniejszych alejek, że zastanawiał się, w jaki sposób zaciągnąć ją głębiej między drzewa, by mogli mieć większą swobodę. I nagle zdarzyło się coś dziwnego, jakby o niebezpieczeństwie ostrzegał go szósty zmysł, który bardzo mu się przydawał, kiedy służył jako oficer w wojsku. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, usłyszał poruszenie gałęzi. Przypomniał sobie, że zobaczył postać w płaszczu wyglądającą spośród drzew rosnących po przeciwnej stronie alejki, celującą do nich z pistoletu. Pamiętał, że zasłonił sobą Lily, i kula, która z pewnością by ją zabiła, trafiła w niego.