Przez następne pół godziny Neville mógł cieszyć się jej towarzystwem.

2

Lily znalazła, drogę wiodącą od solidnej bramy do parku – szeroką i krętą aleję, zacienioną przez wysokie, rosnące po jej obu stronach drzewa, których gałęzie stykały się nad głową, tak że czasami tylko błysk księżyca przeświecał między nimi i dzięki niemu nie zboczyła z drogi i nie zgubiła się. Wokół rozlegało się cykanie świerszczy, a jakiś ptak, chyba sowa, zahuczał gdzieś opodal. Raz coś trzasnęło w lesie po prawej stronie – pewnie jakieś dzikie zwierzę, które się jej przestraszyło. Te nieliczne dźwięki jedynie podkreślały panującą ciszę i mrok. Niemal niepostrzeżenie zapadła noc.

Kiedy w końcu znalazła się na zakręcie, ze zdziwieniem zobaczyła niedaleko blask. Ujrzała jasno oświetlony pałac i stojący obok inny wielki budynek, równie rzęsiście oświetlony. Na zewnątrz także było widno – kolorowe lampiony zwisały z gałęzi drzew.

Dziewczyna zatrzymała się, spoglądając w zachwycie i zdumieniu. Nie spodziewała się takich wspaniałości. Dom zbudowano chyba z szarego granitu, ale nie sprawiał wrażenia masywnego. Zdobiły go filary, wykończone ostrymi łukami frontony i wysokie okna – wszystkie elementy rozmieszczone symetrycznie. Nieznajomość architektury nie pozwoliła jej rozpoznać elementów stylu palladiańskiego, które nadbudowano na oryginalnym średniowiecznym opactwie, osiągając szczególnie miły dla oka rezultat, przytłaczała ją jednak majestatyczność budynku. Wyobrażała sobie jedynie duży dom z rozległym ogrodem. Jednak nazwa posiadłości powinna ostrzec ją gdyby się nad tym wcześniej zastanowiła. To miało być Newbury Abbey? Szczerze ją to przestraszyło. A co ją czeka w środku? Z pewnością nie zawsze tak to się prezentowało jak dzisiejszej nocy.

Powinna zawrócić, dokąd jednak miała się udać? Mogła tylko iść naprzód. Przynajmniej światła – i dźwięki muzyki, którą usłyszała, kiedy podeszła bliżej – upewniły ją, że on jest w domu.

Jednak wcale jej to nie pocieszyło.

Wielkie podwójne drzwi frontowe stały otworem. Na prowadzące do nich marmurowe schody wylewało się światło, a wewnątrz dźwięczały śmiechy i muzyka. Lily słyszała również odgłosy rozmów, ale widziała tylko dalekie cienie w ciemnościach i nikt nie zauważył jej nadejścia.

Weszła po marmurowych stopniach – naliczyła ich osiem – i znalazła się w holu tak rzęsiście oświetlonym, że naraz poczuła się pomniejszona, zabrakło jej oddechu, nie była w stanie zebrać myśli. Wszędzie widziała ludzi spacerujących w holu, idących w górę i w dół po wielkich marmurowych schodach. Wszyscy mieli na sobie stroje z pięknych tkanin i obsypani byli klejnotami. A ona wyobrażała sobie naiwnie, że podejdzie do zamkniętych drzwi, zapuka, a wtedy on jej otworzy.

Naraz pożałowała, że nie pozwoliła kapitanowi Harrisowi, by napisał list, i nie poczekała na odpowiedź. To, co zamiast tego zrobiła, już nie wydawało się jej takie mądre.

W holu stało kilku lokajów, każdy w liberii i białej peruce. Ujrzała z ulgą że jeden z nich spiesznie kroczy w jej kierunku. Czuła się tu jak niewidzialna i jednocześnie zbyt rzucająca się w oczy.

– Wynocha stąd, natychmiast! – rozkazał mężczyzna, zniżając głos. Zaczął kierować ją w stronę drzwi, starając się jej nie popychać. Najwyraźniej nie chciał zwracać niczyjej uwagi. – Jeśli masz tu jakieś sprawy, zaprowadzę cię do wejścia dla służby. Wątpię jednak, zwłaszcza o tej porze.

– Chciałabym mówić z hrabią Kilbourne. – Lily nigdy nie myślała o nim w ten sposób. Poczuła, jakby mówiła o nieznajomym.

– O, doprawdy? – Służący zmiażdżył ją pogardliwym spojrzeniem. – Jeśli przyszłaś tu na żebry, wynoś się, zanim wezwę konstabla.

– Chciałabym mówić z hrabią Kilbourne – powtórzyła, nie ruszając się z miejsca.

Lokaj położył na jej ramieniu ręce w białych rękawiczkach, najwyraźniej zamierzając ją w tej sytuacji wyprowadzić siłą. Inny mężczyzna, odziany na biało i czarno, chociaż nie tak wspaniale jak inni dżentelmeni spacerujący po holu i schodach, stanął za nim. On również musiał być służącym, chociaż zapewne wyższym rangą niż ten pierwszy.

– Co się dzieje, Jones? – spytał zimno. – Czyżby nie chciała wyjść dobrowolnie?

– Chciałabym mówić z hrabią Kilbourne – powiedziała Lily.

– Albo wyjdziesz teraz z własnej woli, albo za pięć minut zabiorą cię stąd i za włóczęgostwo wrzucą do więzienia. Wybieraj, kobieto. Dla mnie to bez różnicy. Jaka jest twoja decyzja?

Lily znów otworzyła usta i zaczerpnęła powietrza. Rzeczywiście, wybrała złą porę. Odbywało się jakieś wielkie przyjęcie. On nie będzie jej wdzięczny, jeśli ją teraz zobaczy. Może w ogóle nie będzie zadowolony, że przyjechała. Teraz, kiedy zobaczyła to wszystko, zaczynała pojmować nierealność swoich planów. Czy miała inne wyjście? Dokąd miała się udać? Zamknęła usta.

– No, więc? – spytał ważniejszy służący.

– Jakieś kłopoty, Forbes? – rozległ się inny, bardziej kulturalny głos. Odwróciwszy się, Lily ujrzała starszego pana o siwych włosach, stojącego pod rękę z damą w czerwonej satynie i identycznym turbanie ozdobionym piórem. Na każdym palcu odzianych w rękawiczki dłoni kobiety błyszczał pierścionek.

– Nie, książę. – Służący nazwiskiem Forbes ukłonił się z szacunkiem. – To tylko żebraczka, która zuchwale się tu przyplątała. Zaraz jej tu nie będzie.

– Dobrze, dajcie jej sześciopensówkę. – Mężczyzna spojrzał na Lily z uprzejmością. – Będziesz mogła kupić sobie chleba na kilka dni, dziewczyno.

Z zamierającym sercem Lily doszła do wniosku, że to nie najlepsza pora, by upierać się przy swoim. Oto znajdowała się u kresu podróży, a przecież dzielił ją większy dystans niż kiedykolwiek przedtem. Ubrany na czarno służący grzebał w kieszeni, prawdopodobnie w poszukiwaniu monety.

– Dziękuję – odparła z godnością. – Nie przyszłam tu po prośbie.

Odwróciła się, kiedy ten ważniejszy służący i dżentelmen zaczęli coś mówić na raz. Wyszła spiesznie z holu i zbiegła po schodach na taras. Nie potrafiła znów stawić czoła ciemności.

W świetle księżyca znalazła wąską ścieżkę, biegnącą pod ostrym kątem w dół, pomiędzy drzewami, które rosły tu gęściej, chociaż nie zacieniały zupełnie światła. Lily zdecydowała, że pójdzie tak daleko, aż przestanie być widoczna z domu.

Ścieżka stawała się coraz bardziej stroma, drzewa zaś przerzedzały się, aż wreszcie po obu stronach dróżki ich miejsce zajęły gęste i bujne zarośla paproci. Słyszała już wodę – słaby odgłos morza i głośniejszy szum wody rozlegający się gdzieś bliżej. Domyśliła się, że to wodospad, i naraz ujrzała go, jak błyszczy w świetle księżyca na prawo od niej – wstążka wody spadającej niemal pionowo ze skalnego urwiska. U stóp wodospadu stała niewielka chatka.

Lily nie zdecydowała się iść w tamtą stronę. W środku nie widziała światła, a zresztą nie poszłaby tam, nawet gdyby je zobaczyła. Na lewo od siebie ujrzała szeroką, piaszczystą plażę i błyszczącą wstęgę księżycowego światła, biegnącą przez morze. Postanowiła, że noc spędzi właśnie tam. A jutro wróci do Newbury Abbey.


*

Kiedy następnego dnia rano Lily obudziła się, obmyła twarz i ręce w zimnej wodzie strumienia i doprowadziła się do porządku najlepiej jak umiała, aż wreszcie ruszyła w górę ścieżką wiodącą ponad porośniętym paprociami stokiem i pomiędzy drzewami do stóp wypielęgnowanego trawnika.

Stała, patrząc na stajnie i pałac znajdujący się za nimi. W świetle poranka budynki wyglądały na jeszcze większe niż poprzedniej nocy. Wokół panowało wielkie poruszenie. Na podjeździe koło stajni stało mnóstwo powozów, a wokół krzątali się stajenni i stangreci. Lily domyśliła się, że goście będący na przyjęciu poprzedniego wieczoru nocowali tu i właśnie szykowali się do odjazdu. Z pewnością znów nie wybrała odpowiedniej pory na wizytę. Powinna poczekać jeszcze trochę.

Poczuła głód, kiedy wróciła na plażę, postanowiła więc jakoś zapełnić czas, udając się do wsi, gdzie może mogłaby kupić odrobinę chleba. Kiedy jednak tam dotarła, okazało się, że to już nie jest to samo spokojne, wyludnione miejsce co poprzedniego wieczoru. Plac otaczały niemal ze wszystkich stron wielkie powozy – może nawet te same, które ujrzała wcześniej przy stajniach koło pałacu. Na łące znajdowało się mnóstwo ludzi. Drzwi do gospody stały otworem, a krzątanina w środku i na zewnątrz zniechęciła ją, by się tam zbliżyć. Ujrzała, że przed kościołem kłębi się jeszcze większy tłum niż na łące.

– Co tu się dzieje? – spytała kobiety, które stały na obrzeżach łąki, w pobliżu gospody. Obydwie wpatrzone były w bramę kościoła.

Odwróciły głowy. Jedna z nich zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów i rozpoznawszy obcą osobę, skrzywiła się. Druga okazała się bardziej przyjaźnie nastawiona.

– Mamy ślub – oznajmiła. – Połowa wielkich panów z Anglii zjechała się na zaślubiny panny Edgeworth i hrabiego Kilbourne. Nie wiem, jak uda im się wszystkim pomieścić w kościele.

Hrabiego Kilbourne! I znów nazwisko zabrzmiało, jakby mówiono o obcej osobie. Nie był przecież nieznajomym. Wreszcie dotarło do niej znaczenie słów wypowiedzianych przez kobietę. Bierze ślub? Teraz? Jest w kościele? Hrabia Kilbourne żeni się?

– Panna młoda już przyjechała – dodała druga kobieta. Zapominając o niechęci, ucieszyła się, że w osobie obcej może znaleźć słuchaczkę. – Wielka szkoda, że jej nie widziałaś. Cała w białej satynie, z upiętym trenem i w kapeluszu z woalką zakrywającą twarz. Jeśli zaczekasz trochę, zobaczysz jak wychodzą, kiedy tylko zaczną bić dzwony. Powóz przejedzie tędy, zanim zawróci przez bramę. Tak przynajmniej twierdzi pani Wesley, nasza karczmarzowa.

Lily nie czekała na dalsze wyjaśnienia. Pędem rzuciła się przez łąkę, przepychając się pomiędzy stojącymi tam ludźmi. Niemal w biegu minęła kościelną bramę.


*

Neville, ujrzawszy nieznaczne zamieszanie w bramie kościoła, domyślił się, że Lauren przyjechała właśnie z baronem Galtonem, jej dziadkiem. Wśród siedzących w ławkach gości zapanowało poruszenie. Kilka osób odwracało głowy, chociaż jeszcze nic nie było widać.