Wszyscy zerkali niespokojnie na zachód, sprawdzając, czy zapowiada się na zmianę pogody. Nie dopatrzono się jednak żadnych złowieszczych oznak. Dzień był bezchmurny, słoneczny i naprawdę ciepły. Na zachodzie nie ujrzano nawet śladu chmur. Nic nie powinno zakłócić uroczystości.

Nikt jednak nie spoglądał na wschód.


*

Londyński dyliżans zostawił Lily przed gospodą w Upper Newbury. To z pewnością piękna okolica, pomyślała, oddychając chłodnym, nieco słonawym wieczornym powietrzem i czując, mimo zmęczenia i zesztywniałych członków, że wracają jej siły. Miejsce wyglądało według niej niezwykle angielsko – bardzo ładnie, bardzo spokojnie i raczej obco.

Zapadał jednak zmierzch, a czekała ją jeszcze długa droga. Nie miała ani czasu, ani sił na podziwianie widoków. Poza tym serce zaczęło jej bić mocno w piersiach, aż traciła oddech. Zdała sobie sprawę, że jest blisko celu – nareszcie. Jednak im bliżej się znajdowała, tym mniej była pewna, jakie czeka ją przyjęcie, i zaczynała wątpić, czy rozsądnie postąpiła, udając się w podróż. Cóż, nie miała innego wyboru.

Odwróciła się i weszła do gospody.

– Jak daleko stąd do Newbury Abbey? – spytała karczmarza, nie zwracając uwagi na ciszę, która zapadła po jej wejściu.

Pomieszczenie wypełniali mężczyźni sprawiający wrażenie nieźle podchmielonych, Lily jednak miała doświadczenie w takich sytuacjach. Większa grupa mężczyzn nie mogła jej wprawić w zakłopotanie czy przestraszyć.

– Jakieś dwie mile – rzekł właściciel gospody, opierając masywne łokcie na ladzie i mierząc ją od stóp do głów z nieukrywanym zainteresowaniem.

– W którą stronę? – spytała.

– Trzeba minąć kościół i bramy – odpowiedział, wskazując kierunek. – A potem cały czas drogą.

– Dziękuję – rzekła uprzejmie, ruszając do wyjścia.

– Gdybym był na twoim miejscu, moja piękna, zapukałbym do drzwi pastora – zaczął bez cienia nieuprzejmości w głosie mężczyzna siedzący przy jednym ze stołów. – To obok kościoła, z tej strony. Dadzą ci tam kromkę suchego chleba i kubek wody.

– Jeśli chciałabyś usiąść między mną a Mitchem, już ja dopilnowałbym, żebyś dostała skibkę chleba i kubek jabłecznika, śliczna panienko – zawołał ktoś z rubaszną jowialnością.

Głośny wybuch śmiechu, a także kilka gwizdów i uderzenia pięścią w stół odpowiedziały na jego słowa.

Lily uśmiechnęła się, nie czując urazy. Nawykła do nieokrzesanych mężczyzn i ich prostackiego zachowania. Rzadko kiedy mieli na myśli coś złego lub chcieli kogoś obrazić.

– Dziękuję, ale nie dzisiaj – odparła.

Wyszła przed gospodę. Dwie mile. A przecież zapadał już zmierzch. Nie mogła jednak czekać do rana. Gdzie miałaby się zatrzymać na noc? Miała tylko tyle pieniędzy, że starczyłoby jej na szklankę lemoniady i, być może, na niewielki kawałek chleba, ale za mało na nocleg. Poza tym, dotarła już prawie do celu.

Czekały ją tylko dwie mile.


*

Salę balową w Newbury Abbey, wspaniałą nawet wtedy, kiedy stała pusta, zdobiły teraz żółte, pomarańczowe i białe kwiaty z ogrodów i cieplarni oraz białe satynowe wstęgi i kokardy. Wysoko nad głowami gości płonęły setki świec w kryształowych kandelabrach, odbijające się tysiącem refleksów w długich zwierciadłach umieszczonych na dwóch przeciwległych ścianach. Pomieszczenie wypełniała najznakomitsza londyńska arystokracja, a także miejscowe ziemiaństwo, wszyscy wystrojeni na bal w najlepsze stroje. Szeleściły muśliny i jedwabie, połyskiwały koronki i satyna. Błyszczała kosztowna biżuteria. Najdroższe perfumy szły o lepsze z zapachami tysięcy kwiatów. Wszyscy podnosili głos, próbując przekrzyczeć zarówno innych gości, jak też dźwięki muzyki. Grała cała orkiestra.

Bliźniacze marmurowe schody wiodły do znajdującego się poniżej, zwieńczonego kopułą wielkiego holu z filarami, także pełnego ludzi. Niektórzy przechadzali się pod gołym niebem – po tarasie przed pałacem, wokół fontanny, po żwirowanych alejkach i w ogrodzie kwiatowym. Wokół fontanny i na drzewach rozwieszono barwne latarenki, chociaż blask księżyca dawał wystarczające światło.

Zapadł cudowny majowy wieczór. Wielu gości, witając się przy wejściu z Lauren i Neville'em, wyrażało nadzieję, że jutro czeka ich przynajmniej w połowie tak piękny dzień.

– Jutro będzie dwa razy piękniej – odpowiadał za każdym razem pan domu, uśmiechając się ciepło do narzeczonej. – Choćby nawet wył wicher, lał deszcz i grzmiały pioruny.

Lauren odpowiadała promiennym uśmiechem. Neville zastanawiał się, prowadząc ją wreszcie do pierwszego tańca, dlaczego w ogóle się wahał, czy uczynić ją swoją żoną. Nie mógł pojąć, że czekała na niego sześć długich lat, kiedy walczył jako oficer dziewięćdziesiątego piątego pułku strzelców. Oczywiście, powiedział jej, żeby na niego nie czekała – za bardzo ją lubił i nie chciał jej zwodzić, kiedy sam nie był pewien, jakie ma wobec niej intencje. Ona jednak czekała. Cieszył się z tego teraz, ujęty jej cierpliwością i wiernością. Zrobił trafny wybór, decydując się na to małżeństwo. Poza tym jego uczucie do niej nie zbladło. Wzrosło wraz z podziwem dla jej charakteru i urody.

– A więc zaczyna się – wymruczał do niej, kiedy orkiestra zaczęła grać. – Nasze zaślubiny. Jesteś szczęśliwa, Lauren?

– Tak.

Nie musiała tego mówić. Promieniała szczęściem. Wymarzona panna młoda. Jego panna młoda. Czuł się wspaniale, patrząc na nią.

Zatańczył najpierw z nią, potem z siostrą. Następnie poprosił do tańca kilka panien, by nie podpierały ścian, a jego narzeczona zatańczyła kolejno z kilkoma panami.

Wróciwszy z balkonu, na który poszedł z jedną ze swoich partnerek, Neville minął francuskie okna i dołączył do grupy młodych dżentelmenów, którzy, jak zawsze na balu, potrzebowali wzajemnego wsparcia, chcąc nabrać odwagi, by zaprosić młodą damę do tańca. Popełnił błąd, wspominając, że żadnego z nich jeszcze nie widział na parkiecie.

– No cóż, Nev, ty za to spisujesz się nieźle – stwierdził jego kuzyn, Richard Sterne. – Chociaż tylko raz zatańczyłeś z narzeczoną. To pech, stary, rozumiem jednak, że nie wolno ci poprosić ją więcej niż raz, czyż nie?

– Niestety – potwierdził Neville, spoglądając na salę balową, gdzie Lauren stała z jego matką, z Elizabeth Wyatt, siostrą jego ojca oraz krewnymi matki, księciem i księżną Anburey.

Sir Paul Langford, sąsiad i przyjaciel z dzieciństwa, nie omieszkał skorzystać z okazji do grubego żartu.

– No wiesz, Sterne – wycedził. – To tylko dzisiaj w nocy. Jutro Nev zatańczy ze swoją wybranką, chociaż niekoniecznie na sali balowej. Jestem tego pewien.

Cała grupa wybuchła śmiechem, zwracając na siebie uwagę.

– Co za niewybredny żart, Nev, musisz przyznać – powiedział kuzyn i drużba pana młodego, markiz Attingsborough.

Neville uśmiechnął się szeroko, ale zaraz zacisnął usta i przytrzymał wstążkę monokla.

– Niechby tylko twoje słowa dotarły do uszu jakiejś kobiety, Paul, a musiałbym cię wyzwać na pojedynek – zauważył. – Bawcie się dobrze, panowie, nie zapominajcie jednak o paniach, jeśli łaska.

Ruszył w kierunku narzeczonej. Lauren, ubrana w suknię z wysokim stanem, z jasnego tiulu na żółtym jedwabiu, wyglądała świeżo i uroczo jak wiosna. To fatalnie, że nie mógł zatańczyć z nią ponownie. Z drugiej strony, dziwne byłoby, gdyby nie spróbował, skoro miał na to ochotę.

Nie mógł jednak od razu wprowadzić w czyn swych zamiarów. Przedtem musiał wymienić uprzejmości z Calvinem Dorseyem, znajomym dziadka panny młodej, mężczyzną w średnim wieku, miłym w obejściu, który poprosił Lauren o pierwszy taniec po kolacji, i przez kilka minut zabawiał ich rozmową. Następnie Elizabeth została poproszona przez księcia Portfrey, uważanego powszechnie za jej przyjaciela i adoratora, do następnego tańca. W końcu szczęście uśmiechnęło się do Neville'a.

– Pogoda dzisiaj bardziej przypomina letnią niż wiosenną – odezwał się, nie zwracając się do nikogo konkretnego. – Ogród skalny na pewno prezentuje się uroczo w świetle lampionów. – Rozmyślnie obdarzył Lauren tęsknym uśmiechem.

– Mhm. Fontanna z pewnością też – odezwała się.

– Pewnie poprosiłeś do następnego tańca Lauren, wuju Websterze – powiedział Neville.

– Rzeczywiście – potwierdził książę Anburey, mrugając do siostrzeńca porozumiewawczo ponad głową dziewczyny. Dobrze zrozumiał aluzję. – Ale całe to gadanie o latarniach i lecie wzbudziło we mnie ochotę, bym przeszedł się do ogrodu razem z Sadie. – Spojrzał na żonę i poruszył brwiami. – Gdyby tylko ktoś chciał zastąpić mnie w tańcu z Lauren…

– Jeślibyś mnie poprosił, może dałbym się jakoś ubłagać, by zdjąć ten ciężar z twoich barków – powiedział Neville. Jego matka uśmiechnęła się radośnie, słysząc te intrygi.

Minutę później schodził na dół, trzymając pod rękę narzeczoną. Kilka razy zatrzymywali ich goście pragnący pochwalić bal i życzyć im wszystkiego najlepszego w zbliżającym się dniu i następnych latach, w końcu jednak oboje znaleźli się na zewnątrz i zeszli po szerokich marmurowych schodach, by nacieszyć oczy tęczą, jaką tworzyło światło latarenek na rozpryskującej się w fontannie wodzie. Skierowali się ku skalnemu ogrodowi.

– Jesteś podstępnym intrygantem, Neville – powiedziała Lauren.

– Cieszysz się z tego? – Pochylił się ku niej.

Zastanowiła się przez chwilę, przechyliwszy na bok głowę, w lewym policzku ukazał się dołeczek.

– Tak – odparła stanowczo. – Bardzo.

– Zapamiętamy tę noc jako jedną z najszczęśliwszych w naszym życiu. – Neville wdychał świeże, lekko słone powietrze. Kiedy zmrużył oczy, światło z poszczególnych lampionów, wiszących przed nimi w skalnym ogrodzie, stworzyło kalejdoskop barw.

– Och, Neville. – Lauren zacisnęła rękę na jego ramieniu. – Czy ktokolwiek ma prawo do takiego szczęścia?

– Tak – zniżył głos. – Ty.

– Spójrz tylko na ogród. Lampiony sprawiają, że wygląda jak kraina z baśni.