Elizabeth miała wrażenie, jakby nigdy nie pogodził się ze śmiercią żony i nie pozwolił jej odejść, chociaż też nigdy o niej nie wspominał. Był mężczyzną zmiennego usposobienia, nie mogła w pełni go zrozumieć. Być może, przyznawała przed sobą, to właśnie w nim ją fascynowało.

A teraz on zdawał się być zafascynowany Lily, młodą dziewczyną, którą określił – jakże celnie – jako piękną. Elizabeth miała trzydzieści sześć lat. No właśnie. Uśmiechnęła się smutno.

– Może wrócimy do domu? – zaproponowała. – Zrywa się chłodny wiatr.

Podał jej dłoń.


*

Lily próbowała przywołać w myślach marzenie, które towarzyszyło jej od ponad roku. Jak niemądre wydawało się teraz z perspektywy czasu. Wyobrażała sobie, jak przyjeżdża do wielkiego domu położonego w pięknym angielskim ogrodzie – jej ojciec często opowiadał, że angielskie ogrody są najpiękniejsze na świecie – i dostrzega radość malującą się na twarzy Neville'a, kiedy ten otwiera drzwi i widzi ją na progu. Otacza ją ramionami i obejmuje mocno, a ona zaczyna mu opowiadać wszystko, on jej wybacza i żyją długo i szczęśliwie. W jej śnie nie było innych osób, tylko oni dwoje.

Lily westchnęła, otwierając wysokie okno w sypialni, i wciągnęła w płuca zimne nocne powietrze. Czy wierzyła, że marzenie się kiedyś spełni? Zapewne nie. Nie była tak naiwna, by wyobrażać sobie, że życie może być aż tak proste. Zawsze zdawała sobie sprawę z głębokiej różnicy dzielącej oficerów i zwykłych żołnierzy. A jej małżeństwo z Neville'em zostało zawarte w pośpiechu i trwało niezwykle krótko. Marzenie pomogło jej przetrwać najgorsze chwile. Pomyślała, że czasami lepiej było mieć takie marzenie niż pogodzić się z zimną prawdą.

Była hrabiną Kilbourne, panią tego wszystkiego – chyba że Neville postanowi się z nią rozwieść. Myślała jednak, że tak się nie stanie. Cała sytuacja stała się bezsensowna. Herbatka była jednym wielkim koszmarem. Obiad był jeszcze gorszy. Nie wiedziała, jakie potrawy i napoje przyjmować od lokajów, których noży, widelców i łyżek używać do potraw. Gdyby Neville nie dotknął jej dłoni niemal na początku i nie szepnął, by go naśladowała, gdyby Elizabeth nie zauważyła tego ponad stołem, nie mrugnęła do niej i nie podnosiła naczyń, których powinna używać przy kolejnych potrawach, strasznie by się ośmieszyła.

A w salonie po posiłku czekała ją kolejna konwersacja. Wspaniale byłoby ograniczyć się tylko do słuchania, gdyby mogła być niewidzialna, gdyby różne osoby, z tych czy innych powodów, nie próbowały wciągnąć jej do rozmowy. Za każdym razem, kiedy tylko otwierała usta, coraz bardziej okazywała swoją niewiedzę.

Znów założyła zieloną muślinową suknię, a Dolly ułożyła jej nową fryzurę. Wszyscy zaś zmienili ubrania, więc czuła się przy nich pospolita i zaniedbana. Nie podobało się jej to uczucie. Nigdy przedtem nie przejmowała się tym, co na siebie wkłada. Ubrania miały służyć do ochrony przed zimnem, miały być zgodne z podstawowymi nakazami przyzwoitości. Tutaj jednak odzwierciedlały również pozycję społeczną.

I to ma być moje życie, pomyślała, odchodząc od okna w stronę łóżka. Uniosła koszulę, by nie potknąć się lub nie nadepnąć na nią. Stanęła jednak i uśmiechnęła się na widok bosych stóp. Dolly spędziła niemal cały wieczór, wypruwając falbankę z dołu, skracając koszulę i przyszywając na powrót falbankę. To miło z jej strony, przecież Lily mogła to zrobić sama. Kiedy jednak oznajmiła to pokojówce, ta roześmiała się, powiedziała, że to śmieszne i obie zaczęły chichotać bez powodu. Pokojówka rozpakowała jej torbę i powiedziała, że nie znalazła w środku koszuli nocnej. Nie mogła pozwolić, by hrabina potknęła się na falbance i złamała kark.

Ktoś zapukał do drzwi przebieralni. Czyżby Dolly? Czy ta dziewczyna nie ma czasu dla siebie?

– Proszę – zawołała Lily.

Okazało się, że to nie pokojówka. Do pokoju wszedł Neville, wyglądał niezwykle przystojnie w długiej, obszytej brokatem koszuli nocnej. Lily przypomniała sobie, jak powiedział jej, że zajrzał do niej wcześniej, kiedy spała. Przygryzła dolną wargę, przypominając sobie noc poślubną. Jednocześnie jednak przypomniała sobie z bólem, że tę noc miał spędzić z kimś innym.

– Lily, czy potrzebujesz czegoś?

Potrząsnęła głową.

– Czy… wszystko w porządku?

Skinęła potakująco.

– To był dla ciebie ciężki dzień – powiedział. – Może jutro będzie lepiej.

– Czy ją kochasz? – Nie mogła powstrzymać się od tego pytania. Spojrzała na niego, żałując, że nie może cofnąć słów, bojąc się bólu, kiedy usłyszy twierdzącą odpowiedź. Kiedy była z Manuelem i partyzantami, podtrzymywała ją tylko nadzieja, że pewnego dnia powróci do mężczyzny, który ją poślubił. Okazało się jednak, że on w tym czasie adorował inną kobietę, może nawet zakochał się w niej. Potem w tej strasznej podróży tylko myśl o tym, że niedługo dotrze do niego, podtrzymywała ją na duchu, oni zaś planował ślub z inną.

Założył ręce z tyłu i spojrzał na nią poważnie.

– Dorastaliśmy razem – powiedział. – Mieszkała tutaj z nami. Jej matka poślubiła mojego stryja, brata mojego ojca, ale Lauren była jej córką z pierwszego małżeństwa. Byliśmy sobie przeznaczeni od dzieciństwa. Zawsze bardzo ją lubiłem. Kiedy wróciłem z Hiszpanii, nasze małżeństwo wydawało mi się jedynym logicznym krokiem.

– W takim razie byłeś z nią po słowie, kiedy mnie poślubiłeś? – spytała.

– Nie – odparł. – Niezupełnie. Buntowałem się przeciwko życiu, jakie było mi przeznaczone, przeciwko obowiązkom, jakie narzucała przynależność do mojej sfery. Powiedziałem Lauren, by na mnie nie czekała.

– Byłam częścią twojego buntu, prawda? – spytała go, zdając sobie sprawę, że nie mógł wyrazić lepiej swej buntowniczej postawy wobec poprzedniego życia i rodziców, niż żeniąc się z córką sierżanta.

– Nie, Lily. – Zmarszczył brwi. – Nie byłaś. Poślubiłem cię, bo tak było trzeba, ponieważ tak przyrzekłem twojemu ojcu. I ponieważ tak chciałem.

Tak. Tak było. Poślubił ją, ponieważ był dobrym, honorowym mężczyzną. I ponieważ tego chciał. Ale tak naprawdę cóż to oznaczało?

– Ale przez cały ten czas lubiłeś ją?

– Tak, Lily.

Zauważyła jednak, że nie odpowiedział tak naprawdę na jej pytanie. Czy kochał kobietą imieniem Lauren? Czy zdał sobie sprawą, że poślubiając Lily, popełnił okropny błąd, nawet jeśli, ulegając impulsom, sam tego chciał?

– A dzisiaj byś ją poślubił? – spytała.

– Tak. – Nie spuszczał z niej wzroku. – Znałem ją przez całe życie, Lily. Czekała na mnie. Mój ojciec zmarł i przejąłem po nim obowiązki. Jednym z nich było małżeństwo, chodziło o to, by w majątku zamieszkała hrabina. I by urodziła mi dzieci, zwłaszcza by dała mi dziedzica. Moje życie rebelianta się skończyło. A ty nie żyłaś.

– Nikomu o mnie nie powiedziałeś. – To nie było pytanie. Odwróciła się i dotknęła jedwabistego brokatu zwisającego nad łóżkiem. Zasłona była ciężka i bogato zdobiona. Tak obca, niepodobna do tego, co znała. Chciałaby wrócić do Portugalii. Nie miała pojęcia, co mogłaby tam robić, żałowała jednak, że nie może wrócić. Może powinna nadal wierzyć w sen…

– Lily – odezwał się, jakby czytał w jej myślach. – W głębi serca cierpiałem po twojej śmierci. Cieszę się, że przeżyłaś. Naprawdę, moja droga. Czyż mogłoby być inaczej?

Nie, był przecież dobrym człowiekiem. Zawsze traktował ją delikatnie uprzejmie, nawet kiedy była małą dziewczynką i czasami mogła się wydawać okropna czy nieznośna. Nie pragnąłby jej śmierci.

– Nie wspominałem o tobie nie dlatego, że nie byłaś dla mnie ważna – powiedział. – I nie z tego powodu zamierzałem dzisiaj poślubić Lauren, chociaż minęło dopiero półtora roku od twojej… śmierci. Proszę, uwierz mi.

Wierzyła. Tak, zależało mu na niej. Na tyle, by ją poślubić. Na tyle, by szeptać czułe wyznania w noc poślubną. Na tyle, by żałować jej śmierci. Jednak pomyślała, że gdyby to on zmarł, nosiłaby żałobę po nim do końca życia. Nigdy by nie mogła… Ale czy na pewno? Czy miała prawo go osądzać? Poza tym, istniała przeszkoda jeszcze poważniejsza niż fakt, że on był hrabią Kilbourne, a ona dawną Lily Doyle.

– Ja… – Przełknęła ślinę. – Wiesz, co się stało ze mną w Hiszpanii, prawda? Zrozumiałeś dzisiaj rano?

Czuła, że przyglądał się długo, jak bawiła się frędzlami, zdobiącymi kotarę nad łóżkiem.

– Czy to był jeden mężczyzna, Lily – spytał. – Czy więcej?

– Jeden. – Manuel, ich przywódca. Niewysoki, żylasty i śniady Manuel, który rządził swoją bandą partyzantów dzięki odwadze i charyzmie, a także czasami posługując się terrorem. – Nie byłam ci wierna.

– To był gwałt – powiedział chrapliwie.

– Ja… nigdy nie walczyłam. Nie zgadzałam się wiele razy i czasem pragnęłam… raczej umrzeć, niż mu ulec, jednak kiedy przyszło do tego, nie opierałam się. – Ciążyło jej na sumieniu, że nie walczyła ze swym oprawcą bardziej zawzięcie.

– Popatrz na mnie, Lily – przemówił spokojnym, zdecydowanym tonem; tak mówił w wojsku jako oficer. Niechętnie, z bólem spojrzała w jego oczy. – Dlaczego nie walczyłaś?

– Byli też francuscy jeńcy – zaczęła mówić. Jej oddech stał się szybszy, kiedy przypomniała sobie, co z nimi się stało. – Ponieważ bałam się. Potwornie się bałam. Ponieważ okazałam się tchórzem.

– Lily. – Nie zmienił tonu głosu. Patrzył jej prosto w oczy tak, że nie mogła odwrócić wzroku. Znów był jej dowódcą, a nie mężem. – To był gwałt. Nie jesteś tchórzem. Obowiązkiem żołnierza jest przetrwać za wszelką cenę w niewoli, a ty byłaś córką żołnierza i żoną żołnierza. Nie ma mowy o tchórzostwie. To był gwałt. Nie zdrada. Zdrada wymaga przyzwolenia.

Mówił tak pewnie, sprawiał wrażenie, że wierzy w swoje słowa. Czy to prawda? Nie okazała się tchórzem? Nie jest zdrajczynią?

– Pozwól mi wziąć cię w ramiona. – Zmienił ton głosu na delikatniejszy. – Sprawiasz wrażenie takiej samotnej, Lily.

Przybyła do obcego sobie świata, wróciła do męża, który właśnie miał poślubić inną. Jak okropnie musi się czuć. Czy nadejdzie czas, kiedy będzie znów taka jak dawniej? Pogodna, pewna siebie, szczęśliwa, taka, jaką zapamiętał, jaką przestała być po tamtej nocy przepełnionej miłością.