Wszyscy spojrzeli na Wulfrica z rozbawieniem.

– Ciotka ma rację – powiedział Alleyne. – Masz już trzydzieści pięć lat. Nie wolno ci zwlekać ani chwili, bo to się może dla ciebie źle skończyć.

– Wulf, wierz mi, ojcowie z podagrą nie nadają się na wierzchowce, ich synowie mają o to do nich słuszne pretensje – dodał Rannulf.

– Dziękuję za dobre rady, ciociu – odparł Wulfric, świadom, że aluzje markizy dotyczące jego i panny Hutchinson były jasne dla wszystkich obecnych, nie tylko dla niego. – Ale nie widzę jeszcze u siebie żadnych symptomów podagry. A jeśli kiedykolwiek wybiorę odpowiednią kandydatkę na księżną, z pewnością poinformuję rodzinę o moim wyborze i intencjach.

Bedwynowie się roześmiali. Podobnie Joshua i Gervase. Nawet Eve i Rachel się uśmiechnęły.

– Czy planujesz na święta jakieś szczególne rozrywki? – spytała Judith z wyraźnym zamiarem zmiany tematu, który dla niego był tylko irytujący, ale dla panny Hutchinson zapewne wielce drażliwy. Dziewczyna, choć ładna i elegancko ubrana, była nieśmiała i najwyraźniej zalękniona towarzystwem, w którym się znalazła.

– Może sami coś zorganizujemy? Oczywiście najpierw idziemy do kościoła. Ale potem? Jakiś wieczorek? Koncert? Amatorskie przedstawienie? Albo piknik, jeśli pogoda dopisze? Może nawet bal?

– Kochanie, w której kwestii Wulf ma się wypowiedzieć najpierw? – spytał Rannulf.

– Oczywiście amatorskiego przedstawienia – roześmiała się.

– Możemy coś urządzić?

– Jeśli do tego dojdzie, to strasznie popsuje mi humor – ostrzegła Freyja, zerkając na bratową z ukosa. – Znów zagrasz o niebo lepiej od nas wszystkich, a my wyjdziemy na okropnych amatorów.

– Musimy więc zaplanować takie rozrywki, żeby Judith mogła odegrać jakąś rolę, a my zaśpiewać razem w duecie – rzekł Joshua. – Nikt z nas nie chce zepsuć ci humoru.

– Nie rozumiem, czemu mielibyśmy organizować jakieś rozrywki – wtrąciła się Morgan. – Zawsze doskonale się bawiliśmy i bez tego, prawda? Zabrałam ze sobą farby i sztalugi i już nie mogę się doczekać, żeby wyjść z nimi w plener. Nigdy nie miałam szansy namalować parku tak, jak chciałam. Panna Cowper ciągle wisiała nade mną, sugerując, jak powinnam to zrobić. Chyba obawiała się, że jeśli nie nauczy mnie należycie malować, Wulf każe ją przykuć łańcuchem w lochu. Jestem pewna, że do końca pobytu tutaj wierzyła, że pod Lindsey Hall rzeczywiście są lochy.

– A nie ma? – spytał Alleyne, szczerze zdumiony. – To znaczy, że ja i Ralf okłamaliśmy pannę Cowper, gdy opowiedzieliśmy jej o tajemnym przejściu, które do nich prowadzi? Coś takiego!

– Dzieci na pewno chętnie pobawią się w tym pięknym parku – wtrąciła pani Pritchard z silnym walijskim akcentem. – Zwłaszcza że jest ich spora gromadka.

– Ale przygotujemy coś specjalnego, prawda, Wulfric? – nalegała Judith.

– Spodziewam się jeszcze innych gości – rzucił.

Wszyscy natychmiast skupili na nim uwagę. Wprawdzie udzielał się towarzysko i przyjmował gości zgodnie z nakazami etykiety, ale nigdy nie zapraszał nikogo na dłuższy pobyt.

– Przyjedzie Mowbury wraz z wicehrabiną matką – oznajmił Wulfric. – A także jego brat i siostry. Justin Magnus, lady Renable z mężem i dziećmi, lady Wiseman i sir Lewis oraz Elrick, kuzyn Mowbury'ego, z żoną i ich owdowiałą szwagierką, panią Derrick.

– Mowbury? – zdziwił się Aidan. – Ten mól książkowy? I cała jego rodzina? Nie wiedziałem, że zawarłeś z nimi bliższą znajomość.

– Wszyscy się tu zjadą? – Rannulf był nie mniej zdumiony.

– A po co, do licha?

Wulfric odłożył łyżeczkę i zacisnął palce na monoklu.

– Nie wiedziałem, że muszę się tłumaczyć swoim braciom i siostrom z towarzystwa, które miałem ochotę zaprosić do mego domu – odparł.

– Nie mów o siostrach, bo ani ja, ani Morgan nie pisnęłyśmy nawet słowa – powiedziała Freyja. – Ale zaraz, zaraz, czy pani Derrick to nie ta kobieta, którą wyłowiłeś z rzeki w Hyde Parku i ociekającą wodą zawiozłeś do domu na swoim koniu?

– Wulf naprawdę to zrobił? – roześmiał się Alleyne. – Nie do wiary. Free, opowiedz coś więcej.

Chyba nie bardzo mi się udało niepostrzeżenie wymienić jej nazwisko w gronie spodziewanych gości, pomyślał Wulfric.

Tymczasem Freyja, z pomocą Joshuy i Gervase'a, zdała dokładną i stanowczo sensacyjną relację z tego, co wydarzyło się w Hyde Parku.

– Założę się, że nie było ci do śmiechu – orzekł Rannulf, gdy wszyscy przestali się śmiać. – A teraz musiałeś zaprosić tę damę wraz z resztą jej rodziny. Co za pech! Ale nie obawiaj się, stary, obronimy cię przed nią.

– Staniemy wokół ciebie murem najeżonym wrogością – obiecał Alleyne i zachichotał. – Zatrzymamy ją na tej linii. Będziesz mógł w spokoju odzyskać nadszarpniętą dumę.

Wulfric zatrzymał monokl w pół drogi do oka.

– Wszyscy moi goście będą traktowani z należytym szacunkiem – rzekł. – A odpowiadając na pytanie Judith, planuję urządzić bal. Mój sekretarz wysłał już zaproszenia i zajął się przygotowaniami. Pozostałe rozrywki zaimprowizujemy na bieżąco.

Opuścił monokl, ujął łyżeczkę i zajął się kremem waniliowym.

Do licha, co go opętało?

„Niech mi pani da szansę”, błagał. Po co? Szansę, by mógł jej udowodnić, że jest kimś, kim nie jest? Nigdy dotąd o nic nie błagał. Nie musiał.

„Nic się nie zmieni”, odparła. I miała rację. Jak mógłby zmienić swoją naturę? Czy w ogóle chciał? Miała rację. Nie było nic, co mogłoby ich połączyć i zapewnić im długie, szczęśliwe życie.

„Pan mnie zdławi – powiedziała. – Odbierze mi całą energię i radość. Zgasi we mnie ogień i werwę”.

Nie znał radości. Nie miał do czynienia z energią i werwą. A przynajmniej nie z tą rozświetlającą jej osobę wewnętrznym blaskiem, którego nie potrafił opisać słowami.

Czy mógł jej ofiarować coś, czego pragnęła? I czy w niej było coś, co predysponowało ją do roli księżnej? Nie jego kobiety, żony, ale właśnie księżnej?

Odłożył łyżeczkę i upewniwszy się, że wszyscy skończyli jeść, zerknął na ciotkę, lekko unosząc brwi. Zrozumiała w mgnieniu oka i wstała, by przejść z paniami do salonu.

Dzień był zimny i wietrzny, choć zbliżał się już kwiecień. Szare chmury wisiały nisko nad ziemią i od czasu do czasu mżyły deszczem na ponury krajobraz. Na szczęście niebo wstrzymało się z ulewą, dzięki czemu drogi pozostały przejezdne.

Christine niemal modliła się o potop, który zatrzymałby ich w jakiejś przydrożnej gospodzie na całe święta. Teraz jednak było już za późno. Zbliżali się do Lindsey Hall. W chwili gdy to pomyślała, powóz zwolnił i skręcił między wysokimi słupami bramy w prostą aleję wysadzaną wiązami.

– Dobry Boże! – krzyknęła Melanie, budząc się z drzemki. Wysunęła ręce z mufki, by poprawić kapturek. – Czy już dojechaliśmy? Bertie, obudź się. Dość już mam twojego chrapania. Jak to możliwe, żeby zasnąć w powozie? Okropnie mnie wytrzęsło. Jestem cała obolała. A ty nie, Christine?

Christine wyjrzała przez okno i zobaczyła wielką rezydencję łączącą style gotycki, elżbietański, georgiański i jeszcze parę innych. Budynek był imponujący.

Nigdy nie cierpiała na chorobę lokomocyjną, nagle jednak zrobiło się jej niedobrze. Całe szczęście, że ich podróż dobiega końca. Na tę myśl żołądek wręcz podszedł jej do gardła.

Powóz objechał okrągły klomb obsadzony tulipanami i żonkilami, z wielką kamienną fontanną pośrodku. Woda tryskała z niej na dziesięć metrów w górę. Na każdym gościu zbliżającym się do rezydencji widok musiał robić oszałamiające wrażenie.

Znaleźli się przy tarasie przed wielkimi podwójnymi drzwiami frontowymi, które zaczęły się otwierać.

Melanie od chwili przebudzenia cały czas paplała, ale Christine nie słyszała nawet jednego słowa. Żałowała, że nie może cofnąć czasu i zamiast przyjąć zaproszenie księcia, po prostu powiedzieć: nie. Siedziałaby sobie teraz spokojnie w domu i wraz z rodziną oczekiwała nadejścia Wielkanocy.

Zgodziła się jednak i oto zbliżała się do kresu podróży. Serce łomotało jej w piersi, gdy lokaj we wspaniałej liberii otworzył drzwi powozu i wystawił schodki.

Miała sobie za złe, że tak się denerwuje. Gardziła sobą za to. Powiedziała mu, że to wszystko nie ma sensu, że nic się nie zmieni, bo nie może się zmienić.

Nie ustąpił, więc przyjechała.

Ale dlaczego tak się denerwuje? Dlaczego spodziewa się najgorszego i kusi los? Dlaczego z góry zakłada, że nie będzie się dobrze bawić? Przecież zawsze może usiąść w kącie i śmiać się z ludzkich słabostek. Ta taktyka nie za bardzo przydała się w Schofield, ale to nie znaczy, że nie sprawdzi się tutaj.

Przed domem przywitała ich tylko służba. Główny lokaj, którego Christine pewnie uznałaby za księcia, gdyby nie poznała rzeczonego dżentelmena wcześniej, ukłonił się przepisowo i zaprosił do środka, gdzie oczekuje Jego Wysokość.

Melanie i Bertie weszli za nim.

Christine nie.

Gdy podjechał drugi powóz z dziećmi i ich nianią, od razu zorientowała się, że coś jest nie tak. Pewnie sześcioletnia Pamela znów źle się czuła, tak jak przez prawie całą drogę. Karcący głos opiekunki, którego ton sugerował, że niania jest u kresu sił, rozległ się, jak tylko otwarto drzwi powozu. Ośmioletni Phillip śmiał się w wyjątkowo irytujący sposób. Trzyletnia Pauline na przemian płakała i skarżyła się na brata piskliwym głosikiem. Christine zrozumiała, że niania nie poradzi sobie z sytuacją i należy jej pomóc.

Podeszła do powozu.

– Phillipie, stało się coś bardzo śmiesznego! – zawołała z promiennym uśmiechem, gotowa kłamać jak z nut. – Widzisz tego wspaniałego lokaja? – Wskazała plecy służącego kierującego się do drzwi. – Spytał mnie, cóż to za elegancki dżentelmen przyjechał tym powozem. Najwyraźniej wziął cię za dorosłego. Co ty na to?

Phillip aż spuchł z dumy. Wysiadłszy na taras, przyjął pozę zblazowanego dandysa. Christine zajrzała do powozu i wzięła Pauline na ręce.

– Dojechaliśmy, malutka – powiedziała i uśmiechnęła się do umęczonej niani tulącej Pamelę. – Za chwilę znajdziesz się we wspaniałym pokoju zabaw. Czy to nie cudowne? Jestem pewna, że będą tam też inne dzieci, z którymi się szybko zaprzyjaźnisz.