To prawda. Oscar zostawił ją bez grosza, ale Christine uważała, że to nie w porządku, by matka ją utrzymywała, skoro dochód ze spadku po ojcu ledwo starczał na potrzeby jej i Eleanor.

– Tu jest dość pieniędzy, by sprawić piękne stroje nam trzem – powiedziała. – Ale nie mogę tego przyjąć. Przecież oni mnie wręcz nie znoszą.

– Pieniądze są dla ciebie. – Eleanor wskazała list. – Wicehrabia Elrick wyraził się jasno. A jeśli cię nie znoszą, to dlaczego przysłali ci czek? Moim zdaniem chcą wyciągnąć rękę do zgody.

– Oni nadal winią mnie za śmierć Oscara – odparła Christine. – Basil go uwielbiał, a ponieważ Hermione uwielbia Basila, cierpi ból razem z nim.

– Jakżeż mogą cię za to winić? – mruknęła Eleanor poirytowana. – Nigdy tego nie rozumiałam, Christine. Przecież Oscar był na polowaniu. Czy miałaś go powstrzymać przed wyjściem z domu?

Christine wzruszyła ramionami. Nigdy nie powiedziała prawdy o śmierci Oscara ani matce, ani swojej ukochanej siostrze. Świadomość tego kłamstwa bardzo jej ciążyła na sercu.

– Więc myślisz, że to ręka wyciągnięta do zgody? – Zmarszczyła brwi.

– W jakim innym celu by to przysyłał? – spytała Eleanor.

Właśnie. Może żałowali słów, które powiedzieli na jej temat podczas tamtych dwóch tygodni w Schofield i rzeczywiście chcieli wyciągnąć rękę do zgody? Jeśli odeśle czek, obrazi ich i podsyci wrogość, której przecież nigdy nie chciała. Nienawiść i chowanie urazy nie leżały w jej naturze. Nie chciała ich nienawidzić i więcej ranić. Może Basil wreszcie zrozumiał, że Christine jest jedynym ogniwem, które łączyło go jeszcze z bratem?

A może Hermione obawiała się, że Christine pojawi się na ślubie w łachmanach i narobi im wstydu? Może tylko o to im chodziło?

Po co przypisywać ludziom najgorsze intencje? Jeśli przyjmie takie nastawienie, wyrządzi krzywdę tylko sobie. Lepiej myśleć o innych to, co najlepsze i najwyżej czasem przeżyć zawód.

Westchnęła.

– Jeżeli zatrzymam czek, będę musiała pojechać na ślub Audrey – powiedziała. – Oczywiście jeśli Melanie i Bertie zgodzą się mnie zabrać swoim powozem.

– Jeśli! – parsknęła Eleanor i wzniosła oczy do nieba. – Wiesz doskonale, że za dzień czy dwa lady Renable wpadnie tutaj i zacznie cię przekonywać, byś przyjęła zaproszenie. Nawet gdybyś postanowiła nie jechać i wysłała odmowną odpowiedź, i tak w końcu pojedziesz.

– Czy naprawdę mam taką słabą wolę? – Christine zmarszczyła brwi.

– Nie, ale Melanie to najbardziej uparta kobieta, jaką miałam nieszczęście poznać – odparła Eleanor. – Nie mówiąc już o tym, że jest okropnie płytka i pretensjonalna – zachichotała. – Mimo to lubię ją, zwłaszcza że to ciebie wybrała na przyjaciółkę, a nie mnie. Christine, masz może nici do haftowania w tym odcieniu zieleni? Jeśli nie, będę musiała iść do sklepiku, a jeszcze pada.

Christine zdecydowała się zatrzymać czek i kupić sobie nowe stroje. Matka i Eleanor kategorycznie odmówiły przyjęcia nawet drobnej sumy. Doszła do wniosku, że będzie musiała pojechać na ślub, skoro pieniądze były przeznaczone na stroje na tę okazję. Postanowiła jednak, że przywiezie z Londynu podarki dla matki i sióstr.

Jak przyjemnie było pomyśleć, że będzie mogła kupić prezenty!

Podarła list z odmową i napisała do lady Mowbury jeszcze raz, przyjmując zaproszenie. Potem przez prawie godzinę męczyła się nad ułożeniem stosownej odpowiedzi dla Basila.

Jeszcze tego samego popołudnia stukot kopyt i skrzypienie kół obwieściły przybycie do Hyacinth Cottage Melanie gotowej stoczyć bitwę, która okazała się niepotrzebna. Christine powiedziała przyjaciółce, że przyjęła zaproszenie na ślub i właśnie szykowała się, by jak tylko przestanie padać, pójść do Schofield Park i prosić o zabranie jej z sobą do Londynu.

– Przyszłabyś? – Melanie przycisnęła dłoń do serca. – Tylko po to, by prosić o zabranie się z nami do Londynu? Mój najsilniejszy lokaj wsadziłby cię do powozu siłą, gdybyś nie chciała jechać z własnej woli. A ty miałaś zamiar taplać się w błocie, żeby mnie prosić?

Christine się roześmiała. Eleanor ukryła twarz w książce.

Pojedzie do Londynu. Na ślub Audrey w kościele Świętego Jerzego. Nie wiedziała, czy się cieszyć, czy denerwować. Ale przecież sezon jeszcze się nie zaczął, większość arystokracji będzie nieobecna w stolicy. Poza tym ślubem nie szykują się żadne inne imprezy towarzyskie, a lady Mowbury określiła go jako uroczystość rodzinną.

Sprawi sobie nowe stroje i to według ostatniej mody. Nie byłaby sobą, gdyby nie cieszyła się z tej perspektywy.

Wulfric zajął miejsce w ławce i starał się skupić uwagę na sir Lewisie Wisemanie, który czekał przy ołtarzu na przybycie oblubienicy. Biedak wyglądał, jakby miał za ciasno zawiązany halsztuk.

Dziwne, pomyślał. Naprawdę dziwne. Przecież spodziewał się, że przybędzie cała rodzina panny Magnus, i nawet się zawahał przed przyjęciem zaproszenia, bo nie chciał, by coś lub ktoś przypominał mu tamte dwa tygodnie w Schofield Park. Mimo to ani razu nie przyszło mu do głowy, że Christine Derrick, która przecież była z tą rodziną skoligacona przez małżeństwo, również może się zjawić.

Niemal jej nie poznał w modnej błękitnoszarej sukni. Zerknęła na niego, kiedy ją mijał, i na jedną okropną chwilę spotkali się spojrzeniem. Potem ona pospiesznie pochyliła się do przodu, a on odwrócił głowę.

Gdyby wiedział, na pewno by nie przyjechał.

Nie chciał już nigdy w życiu widzieć Christine Derrick. Nawet myśl o niej irytowała go. Z zażenowaniem przypominał sobie, że przebył długą drogę z Hampshire do Gloucestershire, by zaproponować małżeństwo owdowiałej córce wiejskiego nauczyciela, która często nie wiedziała, jak się zachować w towarzystwie i uważała swoje żenujące przygody za śmieszne. Nie mógł wybrać na swoją księżnę mniej odpowiedniej kobiety.

I jeszcze mu odmówiła!

Dopiero później przyszło mu do głowy, że tego ranka oboje zachowali się inaczej niż zwykle. On nigdy nie odwracał wzroku, gdy ktoś na niego spojrzał. A ona w Schofield niemal wyzywała go na pojedynek, kto dłużej wytrzyma spojrzenie, aby przypadkiem nie pomyślał, że opuszcza wzrok w jego prześwietnej obecności, potulnie spełniając niemy rozkaz.

Powróciła dawna irytacja, choć zdawało mu się, że w ciągu minionych miesięcy zdążył już zapomnieć o Christine Derrick.

Postanowił, że dotrwa do końca ceremonii, a potem pod byle pretekstem wymówi się od weselnego śniadania. Albo poczeka w swojej ławce, aż wszyscy wyjdą z kościoła, i później wymknie się niezauważony.

Zachowywał się jak tchórz, stanowczo niezgodnie ze swym charakterem. Ale w ten sposób wyświadczy grzeczność pani Derrick. Niewątpliwie była tak samo jak on skonsternowana ich spotkaniem. Pewnie nie spodziewała się, że zobaczy go wśród zaproszonych gości.

„Męża o miłym usposobieniu i dobrym sercu, z poczuciem humoru”.

Usłyszał jej słowa, jakby wypowiedziała je tu i teraz, w kościele Świętego Jerzego. Jej głos drżał z gniewu i pogardy.

Nie miał w sobie ciepła, współczucia, dobroci ani humoru. Właśnie to mu zarzuciła i częściowo z tego powodu go odtrąciła.

Nie miał w sobie ciepła.

Dobroci.

Humoru.

Dlaczego jej słowa tak bardzo zapadły mu w pamięć? Pamiętał nawet, jak wtedy wyglądała. Zakurzona i spocona po tej dziwnej lekcji geografii, którą urządziła wiejskim dzieciakom, potargana, zarumieniona, z błyszczącymi oczami.

Co takiego w niej było, że postanowił się z nią ożenić? Nawet po tym, co stało się nad jeziorem, mógł uznać, że wystarczy ofiarować jej carte blanche. Wszak nie spodziewała się więcej. Dowodziła tego jej reakcja na jego słowa, gdy nie pozwoliła mu dokończyć. Więc dlaczego zaproponował jej małżeństwo? I czemu był tak wytrącony z równowagi po jej niespodziewanej odmowie?

Zraniona duma?

Na szczęście doszedł już do siebie i teraz był bardzo wdzięczny losowi, że Christine Derrick go nie przyjęła.

„Kogoś kochającego ludzi, dzieci, zabawę i żarty”.

Oczywiście nie był takim człowiekiem. Dobre sobie, zabawa i żarty! Ale przecież kochał ludzi, kochał dzieci.

„Kogoś, kto nie jest obsesyjnie skupiony tylko na sobie i własnej pozycji. Kogoś, kto nie jest jedną wielką bryłą lodu. Kogoś, kto ma serce”.

Nie potrafił sobie poradzić z tym, co od niej usłyszał. Właśnie te ostatnie zdania sprawiły mu najwięcej bólu. Oczywiście zanim doszedł do siebie po całym tym szaleństwie.

Na szczęście panna Magnus zjawiła się w kościele spóźniona zaledwie minutę czy dwie, więc Wulfric mógł skupić uwagę na ceremonii ślubnej. Rozumiał niemądrą dumę, z jaką Mowbury odprowadzał siostrę do narzeczonego. Od ślubu Morgan minęło dwa i pół roku, od ślubu Frei ponad trzy. Przy obu okazjach ku swemu zdumieniu czuł ból, jakby kogoś stracił. Zwłaszcza wobec Morgan, najmłodszej z rodzeństwa, którą wszyscy uwielbiali. Nawet on…

„Kogoś, kto ma serce”.

Wyczuwał obecność Christine Derrick, siedzącej kilka ławek za nim. Jakby długim piórem muskała go wzdłuż kręgosłupa. Z trudem się powstrzymywał, by nie wzruszać nerwowo ramionami.

Patrzył w skupieniu na młodą parę i pastora. Słuchał uważnie tego, co mówią, ale nie rozumiał ani słowa.

Długo zwlekał po zakończeniu ceremonii. Gdy wyszedł z kościoła, państwo młodzi już odjechali. Podobnie jak Mowbury, jego matka i większość członków obu rodzin, łącznie z panią Derrick. Jej nieobecność sprawiła mu ogromną ulgę, ale teraz nie mógł już uniknąć pójścia na weselne śniadanie, gdyż nie zdążył się wymówić przed Mowburym. Zniknięcie bez słowa byłoby bardzo niegrzeczne, a zawsze starał się okazywać dobre maniery.

Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.

– Bewcastle, jeśli pan pozwoli, zabiorę się pana powozem, a swój zostawię młodzieży – powiedział hrabia Kitredge.

– Będzie mi bardzo miło – zapewnił Wulfric.

Pojedzie na śniadanie, złoży życzenia młodej parze, podziękuje lady Mowbury i wymknie się przy pierwszej okazji. Przez następne kilka dni będzie wychodził tylko do parlamentu albo do White'a, a przez resztę czasu pozostanie w Bedwyn House. Pomyślał, że tak postępuje tchórz, ale tłumaczył sobie, że to zupełnie naturalna decyzja. Wszak o tej porze roku niewiele było rozrywek towarzyskich, nie musiał ich więc unikać.