– Nic to pana…

– Znalazła się pani na moim jachcie, a tu obowiązują moje reguły. Więc?

Głęboko odetchnęła i powiedziała z ociąganiem:

– Rose O’Meara.

Zerknął na jej koszulkę i wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu.

– A, tak. Powinienem się był domyślić. – Wyciągnął do niej prawą rękę i dodał: – Ryan Connell.

Ryan Connell. Lekarz z AKTM. Oczywiście.

– Powinnam może powiedzieć, że miło mi pana poznać – wycedziła przez zaciśnięte zęby – ale po co mam kłamać. A teraz wybaczy pan, ale muszę załatwić jeszcze kilka spraw.

– Rozumiem. Musi pani kogoś zabić.

– Nie mam zamiaru nikogo zabijać.

– Obiecuje pani?

Przyjrzała mu się zaskoczona. Pytanie zabrzmiało dziwnie serio. Patrzył na nią intensywnie i badawczo, jakby chciał dotrzeć do najgłębszych zakamarków jej duszy.

Poczuła się nieswojo i wzruszyła niecierpliwie ramionami. Doszła do wniosku, że ma przed sobą typowego, aroganckiego, bogatego lekarza, z którym rozmowa jest stratą czasu. To Roger Bain pozbawił ją miejsca na przystani i to z Rogerem Bainem musi porozmawiać. Im szybciej, tym lepiej.

– Obiecuję. A teraz mogę już iść?

Zmarszczył brwi, a Rose odniosła wrażenie, że mężczyzna wcale nie chce się z nią rozstać. W jego oczach jak gdyby mignął wyraz samotności, tak trudnej do pogodzenia z całą postawą. Ale… Ale był bogaty i miał swoją dochodową praktykę, ona zaś miała długi i jeśli nie uda jej się załatwić sprawy z Rogerem, wzbogaci kolumnę bankructw w roczniku statystycznym.

– Idzie pani do Rogera Baina?

– Chyba nie powinno to pana obchodzić.

– Proszę odpowiedzieć.

Przez chwilę szukała właściwych słów, aż w końcu zaczęła sarkastycznie:

– Tak, szanowny panie. Zupełnie jednak nie… Przerwał jej okrzyk z końca przystani. W ich kierunku biegł mężczyzna i wymachiwał rękami.

– Pani doktor!

Rose ze zdumienie rozpoznała Leo Cartera, miejscowego rybaka. Leo nigdy nie biegł, jeśli mógł iść powoli, i nigdy nie szedł, jeśli mógł usiąść. Widocznie stało się coś ważnego.

– Pani doktor! – wykrzyknął ponownie. – Szybko! Zanim Ryan Connell zdążył zareagować, Rose przemknęła po trapie i pobiegła na spotkanie rybaka.

Spotkali się w połowie drogi. Leo chwycił ją za rękę, zawrócił i pociągnął za sobą.

– Dzieciak – wysapał. – Daję słowo, spuściłem go z oka tylko na chwilę.

– Lenny?

Tak miał na imię czteroletni syn Lea.

– Uhm… Nie zauważyłem… On… nie oddycha. Był w wodzie niecałą minutę. Anim się spostrzegł, kiedy wpadł…

Rose nie słuchała już dalej i puściła się biegiem w kierunku kutra Lea.

Chłopiec leżał bezwładnie na pokładzie, a nad nim klęczała matka, która rozpaczliwie usiłowała wtłaczać powietrze ze swych płuc w usta synka, ale roztrzęsiona i zapłakana robiła to bardzo nieudolnie.

– Za późno, Rose – zaszlochała na widok lekarki. – On… Boże, Boże… on nie żyje.

Rose bez słowa zeskoczyła na pokład i chwyciła chłopca w ramiona. Jedną ręką przytrzymała jego bezsilne ciałko, a drugą zaczęła coś robić w ustach, z których po chwili chlusnął strumień morskiej wody.

– Rose! Czy…

Nie było czasu na rozmowy. Rose ułożyła Lenny’ego na pokładzie, otoczyła ustami wargi chłopca i zrobiła głęboki wdech. Poczuła, że ktoś nachyla się nad nią i kątem oka dostrzegła, jak męskie palce chwytają za przegub dziecka.

– Nie ma pulsu – rozległ się znany jej już, stanowczy głos, – Proszę nie przerywać sztucznego oddychania; ja zajmę się masażem serca.

Ryan Connell.

Rose ze wszystkich sił próbowała ożywić zamarłe dziecięce płuca. Lenny, proszę, błagała chłopca niemo. Mały urwis był jedynakiem i gdyby rodzice mieli go utracić…

Wzdragała się przed dokończeniem tej myśli. Słyszała, jak koło niej Ryan Connell rzuca krótkie pytania, a jednocześnie rytmicznie uciska drobną pierś.

– Jak długo był w wodzie?

– Nie… Nie wiem dokładnie – wykrztusił Leo. – Ale nie dłużej niż dwie, trzy minuty.

Nawet okaleczona ręka Ryana pozostała dostatecznie silna, aby podołać koniecznej pracy. Rose wytrwale przekazywała swój oddech Lenny’emu. Proszę, błagam, proszę…

I wtedy drobne wargi delikatnie drgnęły pod jej ustami. To mogło być złudzenie, kątem oka zerknęła więc na Ryana, który znowu sięgnął do przegubu chłopca i twarz mu się lekko rozjaśniła.

– Jest puls – oznajmił zwięźle.

Ucisk męskich rąk odrobinę zelżał. Rose zrobiła jeszcze jeden wydech, a usta chłopca wyraźnie się poruszyły. Zduszony, chrapliwy oddech. I następny.

– Lenny, kochanie… – Jenny Carter porwała syna w objęcia. – Moje dzieciątko…

– Niech leży na boku – ostrzegła Rose – inaczej może się udławić wymiocinami. Trzeba go przenieść do naszego ambulatorium.

– Na jachcie mam potrzebne urządzenia – sprzeciwił się Ryan, a widząc, że Rose chce protestować, zapytał: – Czy jest tam aparat rentgenowski?

– Nie.

– To nie ma o czym mówić. – Ryan wyprostował się. – Zanieście go na mój jacht. Muszę sprawdzić płuca.

I nagle Rose poczuła się zbyteczna. Leo Carter uniósł syna i ruszył za lekarzem, ale zdążył jeszcze rzucić Rose niepewne spojrzenie.

– Doktor Connell zaopiekuje się wami.

– Rose, ja. – Nie wiem, jak…

– Nie dziękuj, idź. Ja już jestem niepotrzebna.

Bliska płaczu, patrzyła za oddalającą się grupką. Powinna się cieszyć, że w Kora Bay znalazł się wreszcie lekarz z prawdziwego zdarzenia. Rose skończyła wprawdzie studia medyczne, ale nie miała prawa praktykować. Wzywano ją do nagłych wypadków, ale tylko dlatego, że w całym miasteczku tylko ona się znała na medycynie. Teraz jednak nie będzie już takiej potrzeby.

– Jesteś potrzebna dziadkowi – powiedziała na głos, przypominając sobie, co kazało jej wrócić do Kora Bay. Tyle że pomoc dziadkowi oznaczała pożegnanie z medycyną.

Trudno; jej obecne życie to krokodyle i starzec. Nie wiadomo, jak długo to potrwa. Tak czy owak, nic nie będzie z całego interesu, jeśli nie załatwi sprawy przystani. Roger Bain…

Gabinet Rogera Baina znajdował się na piętrze administracji portu. Rogera można tam było zastać zawsze, a plotka głosiła, że w domu czekają na niego gadatliwa żona i dwójka straszliwych bachorów. Dlatego wolał biuro.

Sekretarka wstała na widok rozwścieczonej petentki i obdarzyła ją promiennym uśmiechem.

– Co u ciebie, Rose? Słyszałaś już?

– Że mamy w mieście lekarza? Tak, słyszałem. Zajął moje miejsce na przystani.

– Ach, tak, to prawda. Ale nie mieliśmy wyboru.

– Chcę się widzieć z Rogerem.

– Jest chyba zajęty. Gdybyś poczekała chwilę…

– Sama zobaczę, czy jest zajęty – oświadczyła Rose i mimo protestów sekretarki wtargnęła do gabinetu.

Roger Bain z kijem golfowym w dłoni zastygł właśnie w pozie zawodnika, który przymierza się do decydującego uderzenia. Na odgłos otwieranych drzwi spojrzał na intruza, zmarszczył brwi, ale nie zmienił pozycji.

– Ach, pani O’Meara. Jestem teraz zajęty. Jeśli chce pani ze mną porozmawiać, proszę ustalić termin z panną Graham.

– Bardzo przepraszam, panie Bain – Rose usłyszała za plecami stropiony głos – ale ja mówiłam… Rose, widzisz sama… – Sekretarka bezradnie zamilkła.

Rose ani myślała kapitulować. Skrzyżowała ręce na piersiach i stanęła na grubym dywanie.

Roger wykonał płynne uderzenie kijkiem, uśmiechnął się z zadowoleniem i przeciągnął dłonią po przylizanych włosach. Dopiero teraz obdarzył Rose uważniejszym spojrzeniem.

– Pani O’Meara, z przykrością muszę zauważyć, że pani strój nie bardzo nadaje się na urzędową wizytę. Jeśli pobrudzi mi pani dywan, przyślę rachunek za czyszczenie.

– Jestem ubrana do pracy, bo widzi pan, niektórzy ludzie w Kora Bay naprawdę pracują, jeśli im się nie przeszkadza. – Z kieszeni szortów wyjęła kartkę papieru. – To jest, panie Bain, rachunek. Rachunek za miejsce numer cztery przy przystani na najbliższe dwa miesiące. I dlatego pytam: co tu się dzieje?

– Miejsce pani cumowania zostało przeniesione – oznajmił Roger Bain z ciężkim westchnieniem, jak gdyby niepojętnemu dziecku usiłował wytłumaczyć rzecz całkiem oczywistą. Podszedł do biurka, zagłębił się w fotel i zlustrował Rose znużonym spojrzeniem. – Dostała pani, zdaje się, miejsce przy dolnej przystani. Mam rację, panno Graham?

Panna Graham przytaknęła z zapałem.

– Tak, Rose, kochanie. Wpisałam cię…

– Dobrze wiecie, że dolna przystań mi na nic. Za daleko stamtąd do miasta, poza tym ciężko z niej wsiadać. Moi turyści nie będą chcieli podciągać się na pomost, który sterczy metr wyżej.

– Tylko pół metra przy przypływie – wtrąciła panna Graham, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi.

Rose podeszła do biurka i uderzyła dłonią w blat.

– Nie macie prawa. Oto mój rachunek – oznajmiła i wyciągnęła rękę z kwitem.

Roger nachylił się, wyjął kartkę z dłoni Rose, odwrócił ją na drugą stronę i zaczął czytać:

– „W uzasadnionych przypadkach kierownictwo portu ma prawo zmienić przyznaną lokalizację”. Niech pani zobaczy sama – powiedział i zwrócił Rose dokument. – Zmieniliśmy lokalizację.

– Ale…

– Stanowisko czwarte wymaga konserwacji, którą zaczniemy jutro. Doktorowi Connellowi wystarczą pozostałe stanowiska.

Rose zacisnęła pięści w geście bezradnej wściekłości. Stała na przegranej pozycji i miała tego świadomość.

– Pan dobrze wie, że to mnie zrujnuje – powiedziała głucho. – Turyści prawie nie odwiedzają dolnej przystani. Najlepszą reklamą jest dla mnie moja łódź, a tam jej po prostu nikt nie zobaczy.

– Pani O’Meara – przemówił z namaszczeniem Roger Bain – chcę uczynić z Kora Bay prawdziwą miejscowość turystyczną, a nigdy mi się to nie uda, jeśli nie będę miał na miejscu wykwalifikowanego – słowo to wypowiedział ze szczególnym naciskiem – lekarza. Propozycja doktora Connella odpowiada moim pragnieniom i nie zamierzam rezygnować z niej tylko dlatego, że pani turyści nie lubią spacerować. A poza tym – dodał zjadliwie – tyle osób troszczy się u nas o turystów, że chyba brak pani usług nie zostanie jakoś specjalnie odczuty. Właściciele portu organizują wspaniałe wycieczki śladem krokodyli.