– Zostawiłam ją, żeby was zawiadomić.

Rose ruszyła pędem korytarzem. Eklampsja, czyli zatrucie ciążowe. A wtedy po pierwsze nie wolno zostawiać pacjentki samej. Po drugie, nie wolno biegać po korytarzach szpitalnych, ale tym razem to pierwsze było ważniejsze.

May leżała na kozetce, niepewna i przerażona.

– Przepraszam za kłopot – zaczęła się tłumaczyć, gdy Rose wpadła do sali. – Miałam jechać do Stevena Prosta w Batarrze, ale to nastąpiło tak szybko… Wczoraj wieczorem kostki odrobinę tylko były napuchnięte, ale rano zbudziłam się z okropnym bólem głowy i strasznie raziło mnie światło. Poprosiłam więc Sama, żeby w drodze do pracy podrzucił mnie tutaj.

– Bardzo dobrze zrobiłaś – powiedziała Rose, nachylając się nad pacjentką, a za plecami usłyszała Teda:

– Ja obejrzę wyniki analizy moczu, a ty zbadaj dziecko. Oboje dobrze wiedzieli, jakie to w tej chwili ważne. Rose z ulgą stwierdziła, że niezależnie od choroby matki serduszko płodu bije normalnie. Ale trzydziesty piąty tydzień… Za wcześnie. Zostawiła May z pielęgniarką i podeszła do Teda.

– Mnóstwo białka – mruknął ponuro. – Do diabła, Rose, przy takim ciśnieniu w każdej chwili może dostać konwulsji. Co robić?

Stanęli przed rozpaczliwym dylematem. Donoszenie dziecka nie wchodziło w grę. W każdej chwili zatrucie ciążowe mogło gwałtownie się pogorszyć, trzeba zatem zakończyć ciążę. Narodziny z kolei oznaczały raptowne pogorszenie stanu matki, która już i tak była bardzo poważnie chora.

– Musimy obniżyć ciśnienie krwi – rozmyślał na głos Tom – bo w tym stanie nie wytrzyma porodu. Z drugiej strony, zakażenie już niedługo zaatakuje dziecko. Problem więc w tym, jak długo możemy czekać. Bo z całą pewnością nie aż do chwili, kiedy ciśnienie osiągnie znowu bezpieczny poziom.

– Może lepiej wysłać ją do Batarry – powiedziała niepewnie Rose. – Była pod opieką Stevena. No i mają tam chirurga.

– Dwie godziny w ambulansie to śmierć. Ułożymy ją w zaciemnionym pokoju, podamy hydrallazinę i bez przerwy będziemy obserwować stan dziecka. Przy pierwszych niepokojących objawach wywołujemy poród.

– Poród?! – Rose z przerażeniem pomyślała o katastrofie sprzed kilku tygodni.

– Mamy do pomocy wykwalifikowane pielęgniarki – powiedział z przekonaniem Ted – a poza tym ciągle jeszcze jest na miejscu Ryan Connell. Z trzema lekarzami i sprawnym personelem damy sobie radę. Robiłem już parę cesarskich cięć, a Connell?

– Jest bardzo dobry – odparła Rose. – Ale czy zechce?

– Na pewno. Nawet gdybym miał go własnoręcznie przywlec na salę operacyjną.

Dwie godziny później operowali. Ciśnienie krwi pacjentki spadło, ale zarazem pogorszył się stan płodu. Nie mieli wyboru. I znowu Rose pełniła funkcję anestezjologa, a Ryan Connell przeprowadzał cesarskie cięcie, ale poza tym wszystko wyglądało inaczej. Za sobą mieli nie bladego ojca, z przerażeniem myślącego o tym, jak zająć się ledwie narodzonym dzieckiem, lecz pielęgniarki i Teda Bryanta. Rose dała Ryanowi znać, gdy May była już uśpiona, on zaś biegle dokonał cięcia.

Wszystko rozegrało się w kilka chwil. Dziecko jakby czekało na przyjście na świat. Było niedotlenione, ale chyba się nie spóźnili. Chyba… Rose z rozpaczą modliła się o nowe życie; kolejna tragedia byłaby nie do zniesienia.

Ted wziął dziecko z rąk Ryana, który nachylił się znowu nad May. Drogi oddechowe noworodka zostały szybko oczyszczone i w sali rozległ się słaby płacz, który z każdą chwilą stawał się donośniejszy: mała istotka protestowała przeciwko wyrwaniu jej z ciepłego kokonu. Świat najwyraźniej nie przypadł do gustu najmłodszej przedstawicielce rodu Carlyonów.

– Przeżyje – z przekonaniem obwieścił Ted, ale zaraz spoważniał i dodał: – Oby tak samo poszło z matką.

Czekały ich jeszcze trudne godziny. Osłabiona narkozą i nadal zbyt wysokim ciśnieniem May w każdej chwili mogła dostać zapaści.

– Zostanę przy niej – powiedziała Rose. – Zajmiesz się całą resztą, Ted?

– Jasne. Serdeczne dzięki, doktorze Connell. Dzięki panu wszystko zakończyło się szczęśliwie.

– Nie chwali się dnia przed zachodem słońca – mruknął Ryan znad zlewu, a wycierając ręce, dodał: – Będę na jachcie, gdybyście mnie potrzebowali.

– Kiedy wypływasz? – rzuciła Rose znad aparatury.

– Jutro rano.

– Ryan?

– Tak? – Zatrzymał się w drodze do drzwi.

– Spróbowaliśmy – powiedziała miękko. – I dziecko jest zdrowe. Przy odrobinie szczęścia matka też wyjdzie z tego cało. Szczęśliwe zakończenie, doktorze Connell.

Ich oczy spotkały się; Ryan pierwszy uciekł wzrokiem.

– W życiu szczęśliwe zakończenia zdarzają się rzadko – oświadczył półgłosem i wyszedł.

Rose pozostała na oddziale przez cały dzień, niemal na chwilę nie odstępując pacjentki. May ocknęła się raz, zobaczyła dziecko, ze znużeniem uśmiechnęła się do męża, którego wezwano z pracy, i znowu zapadła w niespokojny sen. Rose była pełna optymizmu: im więcej czasu upływało od operacji, tym większa szansa na sukces. Ciśnienie powolutku opadało, co też rokowało pomyślnie.

Ted zajrzał do niej kilka razy, a pod wieczór pojawił się w drzwiach w towarzystwie Ryana. Przez króciutką chwilę Rose wpatrywała się z nadzieją w ukochaną twarz, ale widząc na niej chłodną maskę zawodowej uprzejmości, nachyliła się nad May. Przecież i tak wszystko zostało już powiedziane i wszystko się skończyło.

– Chyba się udało – powiedziała cicho.

Kiedy Ryan badał młodą matkę, jej powieki drgnęły i z trudem się uniosły.

– Wszystko będzie w porządku, pani Carlyon. Niech pani śpi spokojnie i korzysta z tego, że córeczka daje się na razie we znaki pielęgniarkom. Następna taka okazja może się pani trafić dopiero za kilka lat.

May niemal natychmiast zasnęła, a Ryan zwrócił się do Rose:

– Ledwo trzymasz się na nogach. Ty też się połóż. W nocy wyręczy cię pielęgniarka.

Rose w milczeniu pokiwała głową, powoli podniosła się i wyszła.

Następnego ranka przy łóżku May zastała Teda.

– Wszystko w porządku – oznajmił na jej widok. – Przed chwilą zakończył obchód nasz dobroczyńca. Gdybyś przyszła pięć minut wcześniej, minęlibyście się w drzwiach.

– Odpływa?

– Chyba dopiero jutro, ale nie jestem pewien – powiedział Ted i odwrócił się do May. – Dzień dobry, pani Carlyon. Córeczka dopytywała się o panią.

May uśmiechnęła się, a do oczu napłynęły jej łzy.

– To jak we śnie… Mamy córeczkę…

– Wszyscy lubią szczęśliwe zakończenia – oświadczył rozpromieniony Ted i spojrzał w kierunku powoli uchylających się drzwi. – A oto i szczęśliwy ojciec!

John Carlyon przestępował z nogi na nogę i nie wiedział, co począć z rękami.

– Kiedy będę mógł je obie zabrać do domu?

– Nie wcześniej niż za tydzień – odpowiedział stanowczo Ted. – Dziewczynka jest bardzo słabiutka, a ciśnienie krwi pana żony nie wróciło jeszcze do normy. Ale, ale! – Ted zwrócił się do Rose. – Co pani tutaj robi, pani doktor? Dzisiaj ja mam dyżur i proszę natychmiast iść do domu albo na spacer. Mamy cudowny dzień.

Rose wyprężyła się żartobliwie, zrobiła zwrot do tyłu i wyszła z pokoju May. Po opuszczeniu szpitala ujrzała zbliżającego się do niej Ryana.

– No, proszę – powiedział, spoglądając na zegarek. – Punktualna aż do przesady.

– Punktualna? – obruszyła się Rose. – Z nikim się nie umawiałam.

– Doktor Bryant nic pani nie powiedział, pani doktor? Ma pani dzisiaj spotkanie ze mną.

Rose pokręciła głową.

– Nie, Ryanie. Nigdzie z tobą nie pójdę.

– Popłyniesz.

– Ale…

– Trzeba wreszcie położyć kres tym wszystkim „ale”. Położyć raz na zawsze, moja droga Rose.

Ryan nie odzywał się przez najbliższe pół godziny. Przez ten czas dojechali do przystani i z samochodu przesiedli się na jacht, gdzie Ryan natychmiast zajął się zdejmowaniem cum i uruchamianiem silnika.

Rose w milczeniu patrzyła, jak biorą kurs na rafy. W jej duszy rozpacz walczyła o lepsze z szaleńczą nadzieją. Ze wszystkich sił powstrzymywała się od spojrzenia w twarz Ryanowi; oczy zachodziły jej łzami od uporczywego patrzenia na ocean, a w głowie kołatała jedna i ta sama myśl: „Proszę, proszę, proszę… „

Ryan zarzucił wreszcie kotwicę w miejscu, gdzie rafy otaczały łukiem płytką zatoczkę. Chociaż Rose przez cały czas patrzyła przed siebie, nie potrafiłaby powiedzieć, gdzie się znaleźli.

– No, cóż – powiedział Ryan, zatrzymując się przed nią. – Pomyślałem, że porwę moją łowczynię krokodyli, żebym i ja mógł na nie zapolować. Powiedzmy, ostatnia przygoda, zanim wyjadę.

Zanim wyjadę…

– Tutaj nie ma krokodyli – szepnęła. – Krokodyle nie wypływają w morze.

– Nie ma? – Głos Ryana był pełen rozczarowania.

– Nie.

– Co za szkoda. To czego się szuka w rafach koralowych? Aha, już wiem, zatopionych skarbów!

– Ryanie…

– Chodź, przestań się droczyć. Będziemy nurkować w poszukiwaniu skarbów.

Nurkowanie było znacznie lepsze niż siedzenie na pokładzie i prowadzenie idiotycznych rozmów. Wszystko było od tego lepsze. Podniosła się, omijając spojrzenie szarych oczu.

Poprzednim razem, kiedy nurkowali, prowadziła Rose, dzisiaj było na odwrót. To on pomógł jej włożyć kombinezon, pomógł spuścić się do wody, a potem poprowadził za rękę w koralowe ogrody.

Te jednak straciły gdzieś swój czar i po raz pierwszy w życiu Rose zabrała pod wodę ciężar swojego smutku. Nie wiedziała, co zaplanował Ryan, wiedziała natomiast, że każde kolejne spotkanie z nim pogłębia jej ból. Z zamyślenia wyrwał ją nagły ruch Ryana.

Znalazł coś i teraz przywoływał ją ruchami ręki. Podpłynęła i zobaczyła ogromną muszlę, spod której właśnie wydobywał małe pudełeczko o wieczku pokrytym solą.

Zdumiona wzięła do ręki skrzyneczkę, która – sądząc z wyglądu – musiała spoczywać w wodzie od lat. Zrobiona była z brązu, a z obu stron miała owalne uchwyty.

Ryan niecierpliwie ujął Rose za rękę i pociągnął w górę, na powierzchnię, najwyraźniej podekscytowany znaleziskiem. Na pokładzie pospiesznie pozbył się kombinezonu i to samo pomógł zrobić Rose. Tajemnicze pudełko leżało między nimi. Rose nie potrafiła oprzeć się ciekawości.