– Ja też się boję – wyszeptała.

– Ty?! Ty się nigdy nie boisz. Johnnie mówi, że jesteś najodważniejsza na całym świecie.

Uśmiechnęła się do dziewczynki mimo bólu, jaki jej to sprawiło.

– Może wyglądam na odważną, ale wewnątrz trzęsę się jak galareta.

– Ja też.

Patsy pomogła Linnet wrócić do obozu Indian. Wszystkie dzieci powitały je bladymi uśmiechami, po raz pierwszy wyzwalając się spod obezwładniającego uczucia strachu.

Rankiem następnego dnia dotarli do większego obozowiska Indian. Brudne, obdarte kobiety podbiegły, by powitać mężczyzn i przyjrzeć się dzieciom. Przywódca Indian popchnął Linnet w kierunku grupy kobiet, wskazując gestem ręki swoją i jej pierś.

Jedna z kobiet krzyknęła i szarpnęła koszulę Linnet, która skuliła się i zakryła piersi rękoma. Wtedy kobiety roześmiały się. Gdy podniosła wzrok, stwierdziła, że dzieci zostały gdzieś odprowadzone. Ruszyła ku nim, słysząc ich płacz pełen przerażenia, ale kobiety nie pozwoliły jej na to – śmiały się i popychały ją. Jedna z nich chwyciła ją za warkocze.

Indianin znów coś powiedział, a kobiety odsunęły się, mamrocząc coś z cicha. Jedna z nich popchnęła Linnet i dziewczyna zrozumiała, że ma wpełznąć do prostego szałasu z gałęzi i trawy. Wewnątrz nie dało się stanąć; było tam miejsce najwyżej dla dwóch leżących osób. Do szałasu weszła Indianka z glinianą miską.

Z naczynia bił paskudny zapach zjełczałego tłuszczu. Indianka zaczęła wcierać papkę w twarz, włosy i górną część ciała Linnet, która starała się siedzieć nieruchomo i nie płakać, gdy ręce kobiety dotykały szczególnie bolesnych sińców.

Potem zostawiono ją samą. Słyszała nieprzytomne okrzyki mężczyzn świętujących zwycięstwo.

Proszę, wypij to. – Jakaś silna ręka podparła Linnet, a do jej ust przyciśnięto metalowy kubek. – Nie za szybko, bo się zakrztusisz.

Kilkakrotnie zamrugała powiekami, dopiero teraz uświadomiwszy sobie, że spała. Szerokie ramiona mężczyzny wydawały się rozsadzać szałas. Blask światła z zewnątrz wydobył blady refleks na naszyjniku z kości otaczającym szyję mężczyzny. Był prawie nagi. Położył ją na ziemi, po czym uniósł jej ręce, obejrzał dokładnie i zaczął wcierać balsam w skaleczenia.

_ Teraz widzę, dlaczego wzięli cię za dziecko -powiedział cichym, głębokim głosem.

– Mówisz po angielsku – odparła Linnet; mówiła dziwnie miękko, z wyraźnym akcentem.

Uniósł brwi.

– Nie tak jak ty, ale od biedy ujdę za Anglika.

– Widziałam cię. Myślałam, że jesteś Indianinem, ale to nieprawda. Masz chyba niebieskie oczy?

Popatrzył na nią zaskoczony, podziwiając jej spokój.

– Gdzie są dzieci? Dlaczego w ogóle tu jesteśmy? Oni… zabili naszych.

Na moment odwrócił wzrok, starając się ukryć grymas. Był zaskoczony, że ona w takiej sytuacji martwi się o innych.

– To grupa renegatów, wyrzutków z różnych plemion. Porywają dzieci i odsprzedają tym, którzy stracili własne potomstwo. Myśleli, że jesteś dzieckiem i nie byli zachwyceni, gdy odkryli, że tak nie jest. -Jego wzrok powędrował do jej piersi. Na Szalonym Niedźwiedziu jej dojrzałość wywarła duże wrażenie.

– Co… oni teraz z nami zrobią?

Przyglądał się jej uważnie. Jego niebieskie oczy nabrały ciemniejszego odcienia.

– Dziećmi się zajmą, ale ty…

Linnet z trudem przełknęła ślinę i popatrzyła mu prosto w oczy.

– Chcę znać prawdę.

– Mężczyźni grają teraz o ciebie. Potem… ~ O mnie? Mam poślubić któregoś z nich?

Jego głos był miękki.

– Nie. Nie myślą o małżeństwie.

– Ach! -Jej wargi zaczęły drżeć i zagryzła je, starając się uspokoić. – Po co tu przyszedłeś?

– Moja babka pochodziła z plemienia Shawnee. Jeden z tych mężczyzn to mój kuzyn. Tolerują moją obecność, ale to wszystko. Byłem na północy, na polowaniu.

– Nie sądzę, byś mógł coś dla nas zrobić.

– Obawiam się, że nie. Muszę już iść. Chcesz jeszcze wody? Potrząsnęła głową.

– Dziękuję, panie…

– Mac. – Wyraźnie chciał już iść. Ta dziewczyna była taka młoda i tak bardzo została pobita.

– Dziękuję, panie Mac.

– Wystarczy: Mac.

– Mac? Czy to twoje imię czy nazwisko? Zachłysnął się ze zdumienia.

– Co?

– Czy Mac to twoje imię czy nazwisko? Wciąż był zdumiony.

– Jesteś niezwykle dociekliwa. A cóż to za różnica, u diabła?

Zamrugała powiekami, jakby się miała rozpłakać z powodu jego ostrych słów.

Pokręcił głową.

– Nazywam się Devon Macalister, ale zawsze wołano na mnie Mac.

– Dziękuję za wodę i dotrzymanie mi towarzystwa, panie Macalister.

– Nie panie Macalister, tylko po prostu Mac! – Ta dziewczyna zaczynała go złościć. – Słuchaj, nie miałem zamiaru… – Urwał, słysząc kroki na zewnątrz.

– Musisz iść – szepnęła. – Nie spodoba im się, że tu jesteś.

Popatrzył na nią zdziwiony i wyszedł.

Mac szedł sam przez las. To najdziwniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek spotkał, i mimo tego, co mówił o niej Szalony Niedźwiedź, myślał o niej jak o dziewczynce. Indianie mówili o jej odwadze, i o tym, że przez większą część drogi niosła na plecach dziecko. Mac widział tego chłopca i wiedział, że to spory ciężar.

Jaka ona spokojna! Ostatnim razem, gdy widział dziewczynę w podobnej sytuacji, branka histeryzowała. Też chciał jej pomóc, ale krzyczała tak głośno, że ledwie zdołał uciec nie zauważony. Nie chciał nawet myśleć o tym, do czego zdolni byli jego towarzysze, gdy sobie łyknęli whiskey. Ostatnia ofiara wykrwawiła się na śmierć.

Pomyślał o kobiecie, która tak cierpliwie czekała w szałasie. Zamiast krzyczeć, wypytywała go o innych i dziękowała mu, jak gdyby siedzieli w gustownym saloniku jakiejś bogatej damy.

Przypomniał sobie jej duże, błyszczące oczy, i zastanawiał się, jakiego mogą być koloru. Przypomniał sobie, jak trzymał jej drobną dłoń. A niech to! Westchnął z rezygnacją. Sam wydałby na siebie wyrok.

Gdy ponownie wszedł do szałasu, znów ją zobaczył. Siedziała spokojnie, z rękoma złożonymi na kolanach.

– No proszę, panie Macalister. Nie spodziewałam się ponownie pana zobaczyć.

Uśmiechnął się, odsłaniając białe zęby i skinął głową.

– Powiedz mi, umiesz czytać?

– Ależ tak.

– Czy jeśli cię stąd zabiorę, nauczysz mnie czytać? ~ Oczywiście – odparła szeptem; tylko drżenie głosu było oznaką jej przerażenia. Podziwiał ją coraz bardziej.

– Dobrze. Staraj się teraz uspokoić. To mi zajmie trochę czasu, a i tak nie wiem, czy uda mi się wygrać.

Wygrać? Co chcesz przez to powiedzieć?

Po prostu mi zaufaj. Postaraj się zasnąć. Do rana nic się nie wydarzy. A jutro siedź cicho i zaufaj mi.

Zrobisz to?

– Zrobię, panie Macalister.

_ Nie mów do mnie „panie Macalister"! Uśmiechnęła się słabo.

– Zaufam ci… Devonie.

Już miał zaprotestować, ale pomyślał, że to bezcelowe.

– Chyba mi się to tylko śni i wkrótce się obudzę. Jesteś najbardziej upartą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. – Popatrzył na nią raz jeszcze i wyszedł.

Linnet nie mogła spać. Zdążyła już pogodzić się z losem, niezależnie od tego, co jej przyniesie, a teraz ten mężczyzna rozbudził w niej nadzieję. Niemal żałowała, że tak się stało. Przedtem było łatwiej. Nadszedł poranek; jakaś Indianka weszła do szałasu i ruchem głowy kazała jej wyjść. Kilka razy ją popchnęła.

Na zewnątrz czekała inna kobieta. Śmiała się, a gdy Linnet się zachwiała, uderzyła ją. Zaciągnięto ją pod drzewo i przywiązano do pnia. Nigdzie nie było śladu dzieci.

Podeszło do niej dwóch Indian w przepaskach biodrowych; ich ciała były natarte oliwą. Przyglądała się wyższemu, po raz pierwszy widząc Devona w całej okazałości. Stąpał pewnie, jakby był przekonany o swej ważności. Pod ciemną skórą grały mocne mięśnie.

Devon natomiast przyglądał się kobiecie, dla której ryzykował życie, i nie był zachwycony. Delikatne rysy zacierał spuchnięty policzek, pod oczyma widniały ciemne plamy, a jej skóra i włosy śmierdziały zjełczałym sadłem niedźwiedzim. Ale patrzące na niego oczy były przedziwnie czyste i miały kolor mahoniu.

Zanim zdołał jej dosięgnąć, jedna z kobiet zdarła z mej koszulę, odsłaniając piersi. Dziewczyna pochyliła się, chcąc zasłonić się choć trochę. Wiedziała, że stoi przed nią Devon i starała się patrzeć mu w oczy. Starała się, mimo że stojąca obok kobieta śmiała się wskazując ją palcem.

Zobaczyła, że Devon skinął głową w stronę kobiety i przeniósł wzrok na Linnet. Natychmiast poczuła przypływ siły. Miała wrażenie, że to on jej w tym pomógł.

– Nie bój się – powiedział, kładąc rękę na jej plecach. – Indianie już opowiadają sobie o twojej odwadze. – Przesunął ręką po jej ramieniu i niespodziewanie chwycił dłonią jej pierś, a ona, przerażona, bała się odetchnąć. Nie spuszczał wzroku z jej twarzy.

Zdjął rękę z jej ciała i uśmiechnął się.

– Mam nadzieję, że na co dzień myjesz się dokładniej. Nie wydaje mi się, bym mógł wytrzymać z nauczycielem, który pachnie tak jak ty.

Udało jej się uśmiechnąć blado, ale uczucie, jakiego doznała, czując jego dłoń na swoim ciele, zaskoczyło ją równie mocno, jak jego gest

Zasłonił jej piersi skrawkiem koszuli i skinął do Indianki, po czym odszedł, by dołączyć do grupy mężczyzn. Kobieta zaskrzeczała coś, wskazując na Linnet i Indianina, ale jego oczy były pełne złości. Splunął na ziemię u stóp Linnet i odwrócił się do niej plecami.

Linnet nie była pewna, co zdarzy się dalej, do chwili, gdy mężczyźni stanęli naprzeciw siebie na trawiastej polanie tuż przed nią. Do ich stóp przywiązany był kawał rzemienia, by nie mogli się od siebie odsunąć dalej niż na jard. Linnet gwałtownie złapała Powietrze, gdy podano im noże.

Krążyli przez chwilę przyczajeni. Nagle w słońcu błysnęło ostrze, gdy Indianin zadał pierwszy cios.

ranił Devona i rozciął mu ramię do łokcia. Nie zważając na ranę, Devon walczył dalej i po chwili wbił nóż w brzuch przeciwnika.