– Czego chcesz, Parker? – Zerknęła na zegarek, po czym obejrzała się przez ramię.

– Czekasz na kogoś? – spytał rozdrażniony, czując, jak narasta w nim złość'.

– Na taksówkę – odparła. – Spóźnia się.

– Na taksówkę. – Wsunął ręce do kieszeni dżinsów.

– Dokąd się wybierasz? -

Nie twój interes.

– Nie denerwuj się. Po prostu zadałem niewinne pytanie.

– W porządku. Jadę obejrzeć dom. Zadowolony?

– Przeprowadzasz się?

– Może. – Wzdychając z niecierpliwością, ponownie sprawdziła, czy taksówka nie nadjeżdża.

– Holly, musimy porozmawiać.

– Parker, taki ładny jest dziś dzień. Pracuję dopiero wieczorem, więc na razie chciałabym się odprężyć, nacieszyć życiem.

– Doskonały pomysł. Moglibyśmy razem gdzieś wyskoczyć…

– Powiedziałam, że chcę się odprężyć. Przy tobie to nie wchodzi w grę.

Przyłożył rękę do śerca.

– Umiesz sprawić ból. Odgarnęła z twarzy włosy.

– Nie staram się ci dopiec, po prostu…

– … usiłujesz się mnie pozbyć.

– Owszem.

– A ja od paru dni usiłuję się do ciebie dodzwonić.

– Wiem.

– Dlaczego nie chcesz mnie wysłuchać? Czego się boisz? – Z satysfakcją dojrzał błysk gniewu w j ej oczach.

– Niczego.

– Udowodnij to.

– Na miłość boską, Parker! Ile ty masz lat? Dwanaście?

Uśmiechnął się. Wiele nie osiągnął, ale przynajmniej rozmawiali. Nie o sprawach, które leżały mu na sercu, ale lepsze to niż nic.

– No dobrze.- Westchnęła. – Słucham. Tylko się streszczaj. Bo jak przyjedzie taksówka, to wsiadam i znikam.

Popatrzył w prawo, potem W' lewo. Ulica była pusta.

– Ani śladu. O której po nią dzwoniłaś?

– Dwadzieścia minut temu. – Sięgnęła do czarnej skórzanej torby po telefon komórkowy. – Zamówię kolejną.

Parker zacisnął szybko rękę na jej dłoni, nie przejmując się błyskiem gniewu w jej oczach.

– Nie. Zawiozę cię. Dokądkolwiek chcesz jechać.

– Parker…

– Po drodze porozmawiamy. Przynajmniej mi nie uciekniesz.

– Przecież nie uciekam.

– Ale nie odbierałaś moich telefonów. Nie zgadzałaś się na spotkanie… No, chodź. Chętnie cię podrzucę. Po co masz czekać na kolejną taksówkę?

Przez chwilę milczała, przytupując nerwowo butem.

– Dobrze – oznajmiła w końcu. – Pojadę z tobą, a taksówkę zamówię na powrót.

– Świetnie.

Poprowadził ją do swojego samochodu. Oczywiścienie zamierzał jej pozwolić zamawiać żadnej taksówki. PrZecież może na nią poczekać, nigdzie mu się nie spieszy.

Ale o tym pogadają później.


Luc uśmiechem powitał gościa, który wysiadł z windy i ruszył w stronę wyjścia. Poranne promienie słońca lśniły na drewnianej posadzce, w powietrzu unosił się cichy szmer rozmów. Przy kontuarze, za którym mieściła się recepcja, stała spora grupka ludzi, którzy przyjechali na odbywający się w mieście kongres.

Hotel tętnił życiem.


Dźwięk telefonu wyrwał Luca z zadumy. – Hotel Marchand, czym mogę służyć?

– Szybko coś wykombinuj, bo inaczej gorzko tego pożałujesz.

W tym momencie dobry nastrój prysł i Luc poczuł się tak, jakby potężne macki zacisnęły się wokół jego szyi. Uśmiech zastygł mu na twarzy. Czym prędzej obrócił się tyłem do lady, by goście nie słyszeli, co mówi.

– Richard? – spytał ściszonym głosem. – Umawialiśmy się, że nie będziesz tu do mnie dzwonił.

Zerknął przez ramię. Ogarnęły go wyrzuty sumienia. Richard Corbin od tygodnia nie dawał znaku życia. W tym czasie Luc niemal uwierzył, że bracia Corbinowie zrezygnowali ze swojego szatańskiego pomysłu przejęcia Hotelu Marchand.

Powinien był wiedzieć, że Richard i Daniel tak łatwo się nie poddadzą.

– Słuchaj, ważniaku – mruknął niski gruby głos na drugim końcu linii. – Czas ucieka, karnawał zbliża się ku końcowi. A Anne Marchand wciąż jest właścicielką hotelu.

– Robię, co mogę – bąknął Luc. – Słowo honoru.

Kolejne słowa Richarda sprawiły, że serce podeszło Lucowi do gardła.

– Tylko nie myśl, że się wykręcisz, bo na pewno ci się nie uda. Tkwisz w tym, koleś, po uszy. Radzę ci nie zapominać.

Luc stał bez ruchu. Nie wiedział, co począć, jak wybrnąć z sytuacji. Miał pustkę w głowie.

– Lepiej wykombinuj, jak zmusić tę sukę, Anne Marchand, do sprzedania hotelu. Jak nie, to sami przystąpimy do działania, a wtedy ktoś może poważnie ucierpieć.

Jeszcze długo po tym, jak Richard się rozłączył i w telefonie rozległ się sygna.ł ciągły, Luc ściskał słuchawkę przy uchu. Wreszcie ostrożnie odłożył ją na widełki. Serce dudniło mu głośno, w ustach poczuł suchość.


– Więc dokąd zmierzamy?

Dobre pytanie. Holly zastanawiała się nad tym od wielu dni. A dokładniej od chwili, gdy po raz pierwszy zamieniła z Parkerem słowo. Tamtego popołudnia, kiedy zjawił się w barze i usiadł samotnie przy stoliku, powinna była postawić na swoim. Przecież wiedziała, że nic dobrego nie może wyniknąć ze spotkania dwóch osób pochodzących z dwóch tak różnych środowisk.


Niestety, posłuchała Tommy'ego i podeszła do – stolika na końcu sali. Od tamtej pory myślała o Parkerze bez przerwy. Walczyła z sobą, starała się skupić na innych sprawach.

Za dnia nawet jej się udawało, ale w nocy była bezbronna. Nie miała żadnego wpływu na to, co się dzieje w jej głowie. Kiedy· kładła się spać, myśli natychmiast podążały własnym torem.

Każdej nocy Parker nawiedzał ją w snach. A gdy budziła się rano sama w łóżku, miała ochotę płakać.

– Hej tam!

Odwróciła się. Na twarzy Parkera dojrzała cień uśmiechu…

– Może mi zdradzisz, dokąd jedziemy? Ponownie skierowała wzrok przed siebie.

O wiele łatwiej było patrzeć na idących chodnikiem obcych ludzi, na drzewa, samochody i czarną wstęgę drogi niż w niebieskie oczy Parkera.

– Na Annunciation. Niedaleko parku Burke.

– Hm…

– Co znaczy twoje "hm"?

– Nic. – Wzruszył ramionami. – Po prostu tam mieszkam.

Wspaniale! Tylko tego jej potrzeba. Nagle poderwała się na siedzeniu.

– Jeśli sądzisz, że znów coś knuję… że znów obmyślam jakiś nikczemny plan, to się grubo mylisz! Nie wiedziałam, że mieszkasz w pobliżu…

– Uspokój się, przecież ja nic nie mówię. – Uniósł znad kierownicy jedną rękę, jakby chciał się obronić przedjej atakiem. – To "hm" oznaczało: co za zbieg okoliczności. Nic więcej. Słowo honoru.

– W porządku.

– No dobra. A można spytać, po co tam jedziemy?


Żeby rzucić okiem na coś, co może okazać się częścią jej przyszłości. Od znajomych swoich przyjaciół dowiedziała się, że na Annunciation przy parku stoi stary dom, który wkrótce będzie wystawiony na sprzedaż. Podobno jest w opłakanym stanie i wymaga dużego remontu, ale dzięki temu można go będzie nabyć sporo taniej niż inne domy w okolicy. Przyjaciele zdobyli dla niej klucz, żeby mogła wejść do środka i wszystko sobie dokładnie obejrzeć.


Przez kilka dni nie mogła uwierzyć we własne szczęście. No i słusznie. Bo tak się pechowo złożyło, że Parker mieszka nieopodal.

Trudno. Nie miała najmniejszego zamiaru zmieniać przez niego swoich plap-ów.

– Żeby obejrzeć dom – odpowiedziała. – Pamiętaj, że robisz za taksówkarza.

– I mam się nie wtrącać? Jasne. Położyła ręce na kolanach, splotła palce.

– .Mówiłeś, że chcesz ze mną porozmawiać. Więc rozmawiaj.


Wysłucha, co ma jej do powiedzenia, a potem o wszystkim zapomni. Nie pozwoli, aby kiedykolwiek więcej ją skrzywdził. Nie da mu nad sobą władzy, gdyż zwyczajnie w świecie nie dopuści go do swojego serca.

Zatrzymał się na czerwonym świetle. Bębniąc palcami o kierownicę, zaczął mówić:

– Stęskniłem się za tobą, Hólly.


Przełknęła ślinę. Psiakość, to nie fair! Nie chce wiedzieć, że Parker za nią tęskni. Przestraszyła się. Bo skoro tęskni, to może darzy ją głębszym uczuciem? Jeśli zacznie o tym myśleć, to zwariuje.

– Przecież widziałeś mnie wczoraj. W barze hotelowym.

– Stałem bardzo daleko.


Może daleko, ale go zauważyła. Wyczuła jego obecność. I śpiewała dla niego; całe serce wkładała w słowa piosenki. Ciekawa była, czy zdawał sobie z tego sprawę. Pewnie nie.

Westchnęła głośno.

– Parker, czego ty właściwie ode mnie chcesz?

– Nie wiem – szepnął.


Zapaliło się zielone światło. Wcisnął nogą pedał gazu, po czym skręcił w lewo w Washington Avenue.


Holly wyjrzała przez szybę – właśnie mijali cmentarz Lafayette. Huragan Katrina połamał wiele drzew, ale grobowce, te milczące stróże przeszłości, stały nieuszkodzone. Odruchowo pochyliła głowę, jakby składając zmarłym hołd.

– Po prawej widać mój dom – oznajmił Parker, kiedy przecinali ulicę ChestnuL


Boże, za blisko, pomyślała. Stanowczo za blisko. Nawet gdyby zdołała zapożyczyć się w banku i kupić tę starą, wymagającą remontu chałupę, nawet gdyby zdołała ją pięknie odnowić, a potem zamieszkać w niej ze swoimi wychowankami, to… to Parker byłby tuż za rogiem.

Czy mogłaby mieszkać obok niego, a zarazem o nim nie myśleć, wyrzucić go z serca oraz głowy? -. Przepraszam – powiedział cicho. – Za tamten wieczór. Za to, co mówiłem. Za to, co myślałem.

Odwróciwszy się, popatrzyła na jego profil. Starała się przypomnieć sobie wszystko, te ohydne oskarżenia, jakie rzucał pod jej adresem, a także wypowiadane w gniewie nikczemne słowa. Gdyby tak jak tamtego wieczoru poczuła narastającą wściekłość, może byłaby bezpieczna. Może wściekłość by ją zaślepiła, może nie pozwoliłaby jej dojrzeć prawdy.

Że kocha Parkera.

Wstrzymała oddech. Psiakrew, naprawdę go kocha! Nie potrafiła temu zaprzeczyć. Uwielbiała jego uśmiech, jego entuzjazm, jego grę na saksofonie. Uwielbiała przebywać w jego towarzystwie, a nawet – o dziwo – uwielbiała się z nim kłócić. W cale nie chciała się do tego przyznawać, ta wiedza nie była jej do niczego potrzebna, ale zdawała sobie sprawę, że ignorowanie uczuć lub zaprzeczanie im nie ma sensu.