Miłosny blues

Bourbon Street Blues


Mój najdroższy Remy!

Pamiętasz, kochany, te pierwsze lata, kiedy zostaliśmy dumnymi właściciełami Hotelu Marchand? Oboje marzyliśmy o tym, żeby stworzyć światowej klasy obiekt, w którym chętnie zatrzymywaliby się goście odwiedzający nasze piękne miasto. Ty dokonywałeś cudów w kuchni, starając się umieścić potrawy kajuńskie na mapie kulinarnej świata, a ja jeździłam po wyprzedażach w poszukiwaniu starych mebli przywodzących na myśl klimat minionych epok, w przerwach zaś między podróżami rodziłam kolejne córki. Byliśmy szczęśliwi, bo mieliśmy siebie i nasze marzenia.

Teraz, gdy hotel nękają coraz to inne problemy, często wracam myślami do tamtych czasów. Pocieszam się, że wtedy też nie było nam łatwo, a jednak sobie poradziliśmy. Od paru łat występuje u nas wspaniała piosenkarka jazzowa, Holly Carlyle. Kiedy słyszę jej pieśni o miłości, czuję, że jesteś przy mnie i że hotel, który razem zbudowaliśmy, przetrwa na wieki.

Twoja kochająca żona Anne

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Uśmiechnąwszy się do swojego akompaniatora, Holly Carlyle oparła się o lśniące czarne pianino, odgarnęła z twarzy długie, rude'loki i pomalowanymi na czerwono paznokciami wystukała kilka ostatnich taktów.

– Tommy, było fantastycznie – powiedziała. Jeżeli zdołamy to wieczorem powtórzyć, publiczność oszaleje.

Tommy Rayes westchnął cicho, po czym czule, jakby to było ciało kochanki, pogładził palcami klawisze. Na każdej ręce nosił po dwa srebrne sygnety. Gdy tak siedział przy pianinie, chudy, w czarnym garniturze, światło u sufitu padało na jego brązową twarz i poprzetykane siwymi nitkami kręcone czarne włosy.

Tommy twierdził, że na pianinie gra od kołyski. Może. Tak czy inaczej nikt w Nowym Orleanie nie czułjazzu lepiej od niego.

Występowali razem od prawie czternastu lat, współpraca układała im się znakomicie. Holly nie mogła sobie wymarzyć lepszego partnera. W dodatku Tommy traktował ją jak córkę; cieszyło ją to, zważywszy że właściwie nie miała nikogo bliskiego. Tommy, jego żona Shana i ich dzieci stanowi li jej jedyną rodzinę. Bez nich jej życie nie miałoby sensu.

– Zdaje się, że masz wielbiciela – szepnął niskim głosem muzyk, raz po raz przebiegając palcami po klawiaturze.

– Co? Kogo?

Wskazał głową na koniec sali.

Przy stoliku pod ścianą siedział samotny mężczyzna, trzymając w ręku butelkę piwa. Mimo że światło tam nie docierało, Holly zauważyła, że człowiek ten ma posępną minę.

– Kto to?

– Z tej odległości nie widzę – odparł Tommy. – Shana mówi, że powinienem zmienić okulary.

Wprawdzie przez okno wpadały promienie słońca, lecz w środku panował półmrok. Przez całą długość sali ciągnął się mahoniowy bar, za którym na lustrzanych półkach odbijających światło stały butelki wszelkich możliwych kształtów i rozmiarów. Przy ścianie okiennej ciągnęła się druga lada dla tych, którzy popijając drinka, lubili obserwować życie toczące się na zewnątrz. Większość gości jednak wolała siedzieć przy małych okrągłych stolikach, ustawionych na ciemnej drewnianej podłodze.

– Nie wygląda na wielbiciela – oznajmiła cicho Holly, przenosząc spojrzenie z mężczyzny w rogu na Tommy'ego. – Raczej na smutasa, który szuka pocieszenia.

Muzyk wykrzywił wargi w uśmiechu i mrugnął do Holly.

– Smutasa? Szkoda, że nie zwróciłaś uwagi na jego twarz, kiedy śpiewałaś.

– Rm. – Oparła się łokciami o gładką, chłodną powierzchnię instrumentu. – Podobało mu się?

– Patrzył na ciebie jak pies w gnat.

– Ale z ciebie pochlebca! – Holly roześmiała się wesoło.

– Idź się przywitaj, zamień z człowiekiem słowo.

– Przyznaj, chcesz się mnie pozbyć?

– Zgadłaś. Każdy facet potrzebuje odrobiny samotności, a zwłaszcza taki, który ma tyle bab w domu coja.

To była jego stara śpiewka; lubił narzekać, jaki to on jest biedny – jeden mężczyzna w domu pełnym kobiet. Ktoś obcy nigdy by się nie domyślił, że Tommy do szaleństwa ubóstwia swoją żonę i trzy córki.

– Bo ja wiem? Może lepiej, żebym poćwiczyła z tobą otwierający numer?

Kąciki warg mu zadrgały.

– Nie musisz, kwiatuszku. Doskonale sam sobie poradzę.

– Pewnie tak – przyznała, mrużąc w zamyśleniu oczy. – Zastanawiam się, dlaczego tak bardzo ci zależy, abym pogadała zjakimś obcym gościem.

Zazwyczaj Tommy był do przesady opiekuńczy wobec swoich "dziewczyn"; zachowywał się jak kotka, która pilnie strzeże nowo narodzonych kociąt.

– Nie każę ci brać z nim ślubu – rzekł, raz po raz przebiegając palcami po klawiszach. – Powiedziałem tylko, że mogłabyś z człowiekiem porozmawiać. Powinnaś częściej bywać wśród ludzi.

– Masz na myśli ludzi płci męskiej, prawda?

– Uniosła pytająco brwi.

Tommy w milczeniu dokończył melodię, po czym pokręcił głową.

– Wcale nie chcę, żebyś zadawała się z jakimiś facetami. Ale Shana martwi się o ciebie.

Holly westchnęła. Od trzech lat żyła jak mniszka i bynajmniej z tego powodu nie cierpiała. Wychodziła ze słusznego założenia, że nic na siłę. Jednakże Shana Rayes nie potrafiła zrozumieć, dlaczego śliczna młoda kobieta marnuje sobie życie.

– Wiem. Ostatnio zagroziła mi, że jeśli tak dalej pójdzie, to umówi mnie na randkę w ciemno.

Tommy wzdrygnął się.

– To już lepiej pogadaj z tym gościem. Lepsze to niż randka z obcym.

– No dobra. – Wpatrując się w samotną postać przy stoliku, Holly wzięła głęboki oddech. Tak, przejście kilku metrów i krótka niezobowiązująca rozmowa są czymś zdecydowanie prostszym niż umawianie się na spacer, kolację lub kino.

Wolnym krokiem zeszła z podwyższenia, które służyło za scenę, i lawirując między pustymi stolikami, skierowała się w stronę pojedynczej postaci. – Rej, Leo, mógłbyś mi przynieść szklankę mrożonej herbaty? – zwróciła się do barmana.

– Jasne, Holly – odparł tęgawy jegomość krzątający się za ladą. – Za minutkę.

Siedzący w półmroku mężczyzna pochylił się lekko do przodu. Miał niebieskie oczy, którymi się w nią wpatrywał, falujące kruczoczarne włosy, które niesfornie opadały mu na czoło, oraz opalone, umięśnione przedramiona, które opierał na blacie stołu.

Parker James! Z miejsca go rozpoznała. Psiakrew! Nie powinna była słuchać Tommy'ego. Chyba już bardziej wolałaby iść na randkę w ciemno, niż przysiadać się do stolika akurat tego mężczyzny. Parker James należy do elity Nowego Orleanu. Do tutejszych wyższych sfer. Jego rodzina przybyła tu… wieki temu.

O Parkerze często pisano w gazetach, ale to nie z artykułów prasowych Holly go znała. Dziesięć lat temu śpiewała na jego weselu. Było to jedno z jej pierwszych zleceń, toteż denerwowała się bardziej niż panna młoda.

Wróciła pamięcią do tamtego dnia. Nie, panna młoda w ogóle się nie denerwowała…


W przededniu uroczystości ślubnych Holly udała się do położonego nad rzeką wspaniałego domu, w którym miało się odbyć wesele. Chciała sprawdzić system nagłaśniający i zostawić nuty organizatorce przyjęcia.

Było późno, większość przygotowań do uroczystości została już zakończona. Po załatwieniu swoich spraw Holly postanowiła wybrać się na krótki spacer po pogrążonym w ciszy ogrodzie.

Bujna roślinność zapierała dech w piersi. Powietrze wypełniał śpiew ptaków, cykanie świerszczy, chlupot wody zalewającej brzeg. Wędrując ścieżką, nagle Holly usłyszała przyciszone głosy. Zaciekawiona, ruszyła w ich kierunku. Podejrzewała, że po ogrodzie kręci się służba, sprawdzając, czy wszystko zapięte jest na ostatni guzik.

. Zbliżyła się do krzaków magnolii otaczających kamienny taras, na którym stały przygotowane na jutro stoły i krzesła, kiedy tuż obok rozległo się ciche westchnienie, a po nim przytłumiony jęk rozkoszy.

Holly zamarła w bezruchu, ale było już za późno. Przed sobą ujrzała wyciągniętą na stole pannę młodą z zadartą spódnicą. Osobą, z którą Frannie LeBourdais się kochała, nie był jednak pan młody, lecz jej druhna.

Przez moment Holly obserwowała, jak Justine DuBois pieści obnażony brzuch i uda swojej przyjaciółki. Wreszcie, otrząsnąwszy się, wykonała krok do tyłu, zamierzając zniknąć niezauważenie, lecz niechcący potrąciła metalowe krzesło.

Frannie otworzyła oczy. Namiętność malującą się na jej twarzy zastąpiła dzika furia. Zepchnąwszy z siebie Justine, młoda kobieta poderwała się na nogi, wygładziła spódnicę i gniewnym krokiem podeszła do Holly, która wciąż stała oniemiała z wrażenia.

Nie, nie była osobą naiwną, którą gorszy wszystko, co odbiega od normy. Miała dwadzieścia lat, od czterech sama zarabiała na życie. Mieszkała w Nowym Orleanie, mieście rozpusty, i śmiało mogłaby powiedzieć: nic, co ludzkie, nie jest mi obce. A jednak była zdziwiona. Parker James wydawał się wymarzonym kandydatem na męża. Ale Frannie najwyraźniej nie zależało na mężu. Jeżeli jest lesbijką, po jakie licho zamierza poślubić Parkera?

– Do jasnej cholery, co tu robisz? - spytała Frannie, po czym nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: - Nieważne. Jeśli piśniesz Parkerowi choćby słówko o tym, co widziałaś, zamienię twoje życie w piekło. Rozumiesz?

Patrząc w ziejące nienawiścią niebieskie oczy, Holly wiedziała, że narzeczona Parkera nie żartuje. Że naprawdę gotowa jest spełnić swoją groźbę. W mieście, w którym liczyły się znajomości i dobre pochodzenie, Frannie bez trudu mogłaby sprawić, by ona, Holly, nie dostała żadnych więcej angaży, by nie mogła śpiewać na przyjęciach, w klubach, knajpach, nigdzie…

Holly zerknęła na Justine. Na widok jadu w oczach przyjaciółki panny młodej zadrżała.