Zobaczyć, jak śpiewa..

Teraz wiedział, że jej obraz na;z;awsze z nim zostanie. Uśmiechem przywoływała go do siebie. Głosem przemawiała do jego serca i duszy.

Pragnął jej, zarówno jako mężczyzna, jak i właściciel klubu: pragnął, by śpiewała w jego nowym lokalu.

Był świetnym biznesmenem i miał nosa do interesów. Uświadomił sobie, że osoba z talentem i osobowością Holly z łatwością przyciągnie klientów, sprawi, że klub szybko zdobędzie popularność. Jej głos będzie wabił przechodniów niczym syreni śpiew. A zatem… zatem musi przekonać Holly, by przyjęła jego propozycję.

Pochylił się do przodu, oparł łokcie o blat stołu i zamówiwszy u kelnerki szklankę piwa, uzbroił się w cierpliwość. Poczeka, aż Holly zakończy występ, potem z nią porozmawia. Zresztą nie potrafiłby wstać i wyjść, nawet gdyby od tego zależało jego życie.


– Naprawdę nie musisz mnie odwozić – powiedziała, chyba po raz piętnasty w ciągu ostatnich dziesięciu minut.

Siedział ze wzrokiem utkwionym w jezdnię i dłońmi zaciśniętymi na kierownicy. Czarny kabriolet mknął w stronę Garden District. W powietrzu unosiły się dźwięki i zapachy Nowego Orleanu.

Z otwartych okien i drzwi mijanych po drodze klubów wydobywało się na zewnątrz brzmienie trąbki lub saksofonu. Światła neonów zlewały się, tworząc długą j askrawą tęczę. W oddali nad zatoką słychać było huk piorunów.

– Żaden kłopot. Zresztą to blisko – rzekł, wciąż patrząc przed siebie.

Chociaż się przebrała – obcisłą czerwoną sukienkę zamieniła na spodnie w kolorze khaki i prostą bluzkę koszulową – nadal wyglądała niezwykle pięknie. Rude loki fruwały jej wokół twarzy. Wzdychając głośno, zgarnęła je w węzeł i przytrzymała na karku.

– Zdziwiłeś mnie, pojawiając się w barze.

Wzruszył ramionami..

– Chciałem zobaczyć twój występ.

– I co? Podobało ci się?

– Ogromnie. – Wciąż na nią nie patrzył. – Jesteś fantastyczna.

– Dziękuję. – Uśmiechnęła się nieśmiało. Dopiero gdy stanęli na czerwonym świetle l Parker obrócił się do niej twarzą.

– Taki talent jak twój zdarza się raz na piętnaście, dwadzieścia lat. Mogłabyś zrobić dużą karierę. Serio. Powiedz, dlaczego nie wyjechałaś? Co cię trzyma w tych klubach?

Nie najlepiej widział, bo było ciemno, ale głowę by dał, że Holly zaczerwieniła się po uszy. Coraz bardziej mu się podobała, jako kobieta, jako piosenkarka.

– Pochlebiasz mi.

– Nie, mówię prawdę.

Uśmiech rozjaśnił jej oczy.

– Tak? No to się cieszę. A co do twojego pytania… – Rozejrzała się wkoło, chłonąc zmysłami barwy, zapachy i dźwięki miasta. – Kocham Nowy Orlean. Kocham jego mieszkańców. Tu jest mój dom. Nie sądzę, abym gdziekolwiek indziej była szczęśliwa.

– Ale mieszkając tu, też mogłabyś nagrać płytę. – Po co? To mi do niczego nie jest potrzebne.

– Nie rozumiem. Mogłabyś być sławna.

Pokręciła głową.

– Nie interesuje mnie sława.

– Ani pieniądze?

Wybuchnęła śmiechem.

– Całkiem nieźle sobie radzę. Już prawie mam wystarczającą sumę na…

– Na co?

Zacisnęła wargi.

– Ja też mam plany i marzenia. Ale na razie nie chcę o nich mówić. – W skazała przed siebie ręką. – Zielone.

– Faktycznie. – Parker. wcisnął pedał gazu.

Słuchając instrukcji udzielanych przez Holly, skręcał to w prawo, to w lewo. Przez cały czas jednak zastanawiał się nad tym, co powiedziała, kiedy stali na światłach. O czym ona marzy? Jakie ma plany? Co by chciała w życiu osiągnąć?

W porównaniu z hałaśliwą, pełną zgiełku Dzielnicą Francuską elegancka Garden District tchnęła powagą i spokojem. W oknach nie paliły się światła; tu mieszkańcy grzecznie spali.

Przez rozłożyste gałęzie drzew z· trudem przedzierał się blask księżyca.

Panującą dookoła ciszę przerwało szczekanie psa oraz brzęk otwieranej w pobliżu bramy. Powietrze wypełniał słodki, intensywny zapach kwitnących nocą kwiatów.

Parker zgasił silnik. Obszedłszy samochód, otworzył drzwi od strony pasażera i podał Holly rękę, żeby pomóc jej wysiąść. Wysiadając, niechcący się o niego otarła. Objął ją w pasie, jakby nie chciał, by. mu znikła:

– Tu mieszkam.

Uwalniając się zjego objęć, wskazała stojący na rogu ponadstuletni piętrowy dom pomalowany na jasnobrzoskwiniowy. kolor. Żelazne, finezyjnie wygięte pręty przy balkonach nadawały całości nieco staromodny charakter.

– Ładna chałupa – powiedział Parker, chowając ręce do kieszeni, ponieważ korciło go, by ponownie objąć RoBy. – Wygląda na to, że nie ucierpiała podczas huraganu.

– Nie, zbytnio nie ucierpiała. A ponieważ zajmuję piętro, to miałam jeszcze mniej problemów niż inni. – Ruszyła w stronę czarnej metalowej bramy. – Zaprosiłabym cię, ale…

Pokiwał głową.

– Ale to nie najlepszy pomysł?

– No właśnie.

– Poczekam, aż wejdziesz do środka. – Oparł się odach samochodu…

– Nic mi nie grozi, Parker. Od lat sama się siebie troszczę.

– Nie szkodzi. Poczekam. Przyjrzała mu się badawczo. – Ciekawe, jak długo?

Oboje wiedzieli, że jej pytanie nie jest jednoznaczne.

– To się okaże, prawda?

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Noce były jeszcze chłodne, ale wyczuwało się, że już wkrótce nadejdą tak typowe dla Nowego Orleanu upały. Przez.wiele godzin po odjeździe Parkera RoBy siedziała na balkonie, z nogami skrzyżowanymi w kostkach i opartymi na żelaznej balustradzie.

Popijając wyjęte z lodówki białe wino, wpatrywała się w niebo. Tuż obok domu rosło duże drzewo. Ciszę wypełniał szelest poruszanych lekkim wiaterkiem liści. Trochę przypominało to szum deszczu. Na sąsiedniej ulicy zaszczekał niemrawo pies; po chwili przestał.

Miała wrażenie, że wszyscy wokół śpią. Że jest sama jedna na świecie. Na ogół lubiła to uczucie. Była nocnym markiem; budziła się do życia wtedy, gdy inni kończyli pracę i udawali się do domu na odpoczynek. Uwielbiała siadywać wieczorami na swoim malutkim balkonie, wsłuchiwać się w ciszę, w szelest liści, patrzeć na niewyraźne cienie przesuwające się po znajomej ulicy, wystawiać twarz na pieszczoty wiatru.

Zawsze o tej porze panował cudowny spokój, a ona potrzebowała przed snem wyciszenia. Tu na balkonie relaksowała się, czekała, aż emocje z niej opadną. Ale dziś była za bardzo nabuzowana. Dziesiątki myśli kołatały jej po głowie, a większość z nich dotyczyła Parkera Jamesa.

Zastanawiała się, czy słusznie postąpiła, nie zapraszając go do środka. Rozsądek mówił jej, że tak. Że to była mądra decyzja. Boże, nienawidziła rozsądku! Nie chciała być mądra; chciała być szczęśliwa, czuć się spełniona. Zamiast w piękną księżycową noc siedzieć samotnie na balkonie i wpatrywać się w niebo, znacznie bardziej wolałaby całować się z Parkerem.

Westchnąwszy cicho, przeczesała ręką włosy.

– Och, ty niemądra babo… – szepnęła, uświadomiwszy sobie, że żadnego mężczyzny tak nie pragnęła od czasu… – No widzisz? Właśnie dlatego go tu nie ma. Dlatego nie zaprosiłaś go na górę. – Pociągnęła łyk wina. – Jeśli musisz· popełniać błędy, przynajmniej popełniaj nowe..

Mężczyzna, przez którego cierpiała w przeszłości, Jeffrey St. Pierre, pochodził z takiej samej rodziny i takiego samego środowiska jak Parker. Jego przodkowie osiedlili się w Nowym Orleanie ze sto pięćdziesiąt lat temu, jeśli nie dawniej. Kolejne pokolenia pomnażały rodzinną fortunę. Ojciec z matką, a także wujowie i kuzyni, nie byliby zadowoleni, gdyby odkryli, że potomek rodu zadaje się z wokalistką jazzową.

Jeff oszukiwał ją od samego początku ich znajomości. Dziś wstydziła się własnej naiwności; nie mieściło się jej. w głowie, że mogła być aż tak łatwowierna. Idiotka! Sądziła, że" mu na niej autentycznie zależy, że nie chodzi mu tylko o sprawy łóżkowe. Była przekonana, że czeka ich wspaniała przyszłość. Opowiedziała Jeffowi o swoim smutnym dzieciństwie, a także zwierzyła mu się z marzeń oraz planów. Poza Shaną i Tommym nigdy nikomu o nich nie mówiła, a nawet Hayesowie znali jej plany jedynie w bardzo ogólnym zarysie.

Otworzyła przed nim serce. Zaufała mu. Dlatego tak bardzo bolało, kiedy się nią znudził. Ilekroć o tym myślała, czuła ostry, przenikliwy ból. Rozstanie zawsze boli, złamane serce zawsze krwawi. Ale cierpienie jest nieporównywalnie większe, kiedy człowiek niczego złego się nie spodziewa.

Wypiła kolejny łyk wina. Lepiej nie wracać myślami do przeszłości. Od rozstania z Jeffem minęły trzy lata. Dużo się w tym czasie nauczyła, między innymi, że nie potrzebuje mężczyzny u boku, aby być szczęśliwa. Sama potrafi zadbać o swoje dobre samopoczucie.

Nie zamierzała żyć w świecie marzeń, które nie mają szansy się spełnić.

Jeden raz jej wystarczy.

– Ale pocałunki Parkera… – szepnęła, zaciskając mocniej palce na nóżce kryształowego kieliszka. – Boże, jakie on ma cudowne usta!

Zamknęła oczy. Przez moment niemal czuła na wargach smak ust Parkera, czuła jego oddech na policzku, słyszała bicie jego serca. Krew zaczęła szybciej krążyć jej w żyłach, ucisk w żołądku się nasilił. Psiakość! Ona chce Parkera! Chce, by jego dłonie pieściły jej ciało, a usta ją całowały. Chciała, by rzucił ją na łóżko i się z nią połączył. Chciała, aby jej ciałem wstrząsnął orgazm.

Czy byłoby to mądre? Rozsądne? Raczej nie. Ale, tłumaczyła sobie, póki nie jest zaangażowana emocjonalnie, żadna krzywda jej nie spotka. Może pójść z Parkerem do łóżka, przeżyć kilka przyjemnych chwil. W końcu w seksie nie ma nic złego.

Uśmiechając się pod nosem, opróżniła kieliszek, po czym do melodii, którą nuciła w myślach, zaczęła wystukiwać palcami rytm.


Nazajutrz po południu Parker otworzył drzwi i zdusił w ustach przekleństwo.

– Co się stało, kochanie? – Frannie wspięła się na palce i cmoknęła męża w polic~ek. – Nie cieszysz się z mojej wizyty?

Minąwszy Parkera, weszła do środka i skierowała się prosto do salonu. Przejechała dłonią po długim niskim stole, sprawdzając, czy nie osiadł na nim kurz. Kurzu nie znalazła, mimo to spojrzała na swoją rękę z niesmakiem, jakby była czarna od brudu.