Penelope podniosła wzrok i zobaczyła stojącego w drzwiach Dunwoody'ego.

– Jest pewna pilna sprawa, która wymaga pani obecności – rzekł lokaj. – Natychmiastowej.

– Nie szkodzi – rzuciła Cressida, kierując się w stronę drzwi. – Ja już tu skończyłam.

Zatrzymała się w przejściu, obracając się tak, aby Penelope mogła ją oglądać w ramie portalu. – Skontaktujemy się wkrótce, prawda? – zapytała niewinnym, słodkim głosem, jakby nie rozmawiały o niczym ważniejszym niż zaproszenie na wizytę albo spotkanie towarzystwa dobroczynnego.

Penelope skinęła głową, byle tylko pozbyć się wroga.

To jednak nie miało znaczenia. Drzwi zamknęły się z trzaskiem, Cressida znikła, ale kłopoty Penelope jakoś nie chciały odejść w zapomnienie.

22

W trzy godziny później Penelope nadal siedziała na sofie w salonie, wpatrzona w przestrzeń. Przez cały ten czas zastanawiała się, jak rozwiązać swoje problemy.

Poprawka – swój jeden, jedyny problem. Miała tylko jeden problem, ale takich rozmiarów, że starczył za tysiąc.

Nie była osobą agresywną, nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz myślała o przemocy, lecz w tej chwili z przyjemnością skręciłaby kark Cressidzie Twombley.

Z posępnym fatalizmem wpatrywała się drzwi, oczekując powrotu męża, wiedząc, że każda sekunda przybliża ją do chwili, kiedy będzie musiała mu wszystko wyznać.

Colin nie powie: "A nie mówiłem?" Nigdy tego nie powie. Ale będzie tak myślał.

Nawet nie przyszło jej do głowy, choćby przez chwilę, że mogłaby to przed nim zataić. Groźby Cressidy nie były z rodzaju tych, które można ukryć przed mężem. Poza tym będzie potrzebowała jego pomocy. Jeszcze nie wiedziała, jak postąpi, ale była pewna, że sama sobie nie poradzi.

Co do jednego tylko nie miała wątpliwości – nie zamierzała płacić Cressidzie. Ona nigdy nie zadowoli się dziesięcioma tysiącami funtów, zwłaszcza jeśli zorientuje się, że może dostać więcej. Jeśli Penelope teraz skapituluje, będzie jej płacić do końca życia.

Oznaczało to jednak, że po upływie tygodnia Cressida Twombley ogłosi całemu światu, że to Penelope Bridgerton jest niesławną lady Whistledown.

Pozostawały jej tylko dwa wyjścia. Mogła skłamać i nazwać Cressidę idiotką, w nadziei, że jej uwierzą, albo spróbować wykorzystać słowa Cressidy dla swoich celów. Nie wiedziała jedynie, jak to zrobić.

– Penelope?

Colin. Miała ochotę rzucić mu się na szyję, a jednocześnie zaledwie miała odwagę się obejrzeć.

– Penelope? – w jego głosie zabrzmiała troska. Usłyszała odgłos jego zbliżających się kroków. – Dunwoody powiedział mi, że była tu Cressida.

Bridgerton usiadł obok żony i dotknął jej policzka. Penelope obróciła głowę i spojrzała mu prosto w twarz. W kącikach oczu dostrzegła drobniutkie zmarszczki zmartwienia, gdy szeptał jej imię. Dopiero wtedy pozwoliła sobie na łzy.

To niesamowite, jak długo zachowywała spokój; dławiła w sobie wszystko, dopóki nie ujrzała Colina. Wreszcie mogła ukryć twarz w jego surducie i przytulić się, kiedy otoczył ją ramionami. Wydawało się, że wszelkie trudności nikną w jego obecności.

– Penelope? – zapytał zaniepokojony. – Co się stało? Co się dzieje?

Pokręciła tylko głową, jakby ten gest miał wystarczyć, zanim znajdzie właściwe słowa, zbierze odwagę i powstrzyma łzy.

– Co ona ci zrobiła?

– Och, Colinie. – Zdołała na tyle zebrać siły, żeby spojrzeć mu w twarz – Ona wie.

Bridgerton pobladł jak ściana.

– Skąd? – Podał żonie chusteczkę, nie odrywając wzroku od jej twarzy. – To nie twoja wina – rzekł ostro.

Uśmiechnęła się smutno. Wiedziała, że ten ostry ton przeznaczony jest dla Cressidy, ale ona też na niego zasłużyła.

– Nie – powiedziała z lekką rezygnacją – właśnie, że to jest moja wina. Stało się dokładnie tak, jak zapowiedziałeś. Nie uważałam, co piszę, i noga mi się powinęła.

– Co zrobiłaś?

Opowiedziała mu wszystko: od wstępu Cressidy aż po jej żądania finansowe. Przyznała, że przyczyną całego nieszczęścia był niewłaściwy dobór słów i że to ją zabije. Nie było w tym żadnej przesady, gdyż istotnie miała wrażenie, jakby serce miało jej zaraz pęknąć.

Czuła jednak, że im dłużej mówi, tym bardziej Colin oddala się od niej. Słuchał, ale myślami gdzieś błądził. Spojrzenie miał dziwnie nieobecne, a zarazem czaiło się w nich coś niepokojącego i groźnego.

Coś planował. Była tego prawie pewna. Była przerażona.

I zachwycona.

Cokolwiek zamierzał, o czymkolwiek myślał, robił to dla niej. Była zła na siebie, że przez własną głupotę wpakowała go w kłopoty.

– Colinie? – zwróciła się do niego z wahaniem. Skończyła mówić pełną minutę temu, a on wciąż milczał.

– Zajmę się wszystkim – rzekł wreszcie. – Nie powinnaś już sobie tym zawracać głowy.

– Niestety, to niemożliwe – odparła drżącym głosem.

– Bardzo poważnie podchodzę do przysięgi małżeńskiej – oświadczył przerażająco spokojnym tonem. – Chyba obiecałem cię szanować i bronić, o ile pamiętam. – Uniósł w uśmiechu kącik ust. – Masz jakiś pomysł?

Penelope pokręciła głową.

– Nie… Myślałam przez cały dzień i nie wiem, choć… choć…

– Choć co? – zapytał.

Rozchyliła usta, ponownie je zacisnęła, a wreszcie wykrztusiła:

– A gdybym poprosiła o pomoc lady Danbury?

– Zamierzasz ją poprosić, aby zapłaciła Cressidzie?

– Nie – odparła, choć z tonu głosu Colina poznała, że nie pyta poważnie. – Zamierzam ją poprosić, aby została mną.

– Słucham?

– Wszyscy i tak uważają, że to ona jest lady Whistledown – wyjaśniła, spoglądając na męża ogromnymi, błyszczącymi oczami. – Nie sprzeciwiłabym się lady Danbury w żadnej sprawie. Jeśli ona powie, że jest lady Whistledown, to sama w to prawdopodobnie uwierzę.

– Czemu sądzisz, że lady Danbury zechce dla ciebie skłamać?

– No cóż – odrzekła Penelope, gryząc wargę – lubi mnie. Sądzę też, że zechce mi pomóc, ponieważ nienawidzi Cressidy równie mocno, jak ja.

– Uważasz, że skoro cię lubi, to skłamie dla ciebie?

– Warto chyba zapytać.

Colin wstał raptownie i podszedł do okna.

– Obiecaj, że sama do niej nie pójdziesz.

– Ale…

– Obiecaj mi.

– Obiecuję. Ale…

– Żadnych "ale" – ostrzegł. – Jeśli będzie trzeba, skontaktujemy się z lady Danbury, najpierw jednak zorientujemy się, czy nie mamy innego wyjścia.-Przeczesał włosy dłonią. – Musi być coś innego.

– Mamy tydzień – rzekła cicho, ale nie poczuła się pokrzepiona. Trudno było sobie wyobrazić, że Colin zareaguje inaczej.

Odwrócił się zdecydowanie jak żołnierz podczas musztry.

– Zaraz wracam – oznajmił, ruszając w kierunku drzwi.

– Ale dokąd idziesz? – krzyknęła, zrywając się z sofy.

– Muszę pomyśleć – odparł, nieruchomiejąc z ręką na klamce.

– Nie możesz pomyśleć tutaj, ze mną? – zapytała.

Rysy jego twarzy złagodniały. Zawrócił i podszedł do niej. Wyszeptał jej imię, czule ujmując jej twarz w dłonie.

– Kocham cię – rzekł niskim, pełnym żaru głosem. – Kocham cię całym sobą, jakim byłem, jestem teraz i pragnę być.

– Colinie…

– Kocham cię moją przeszłością i kocham cię za przyszłość. – Pochylił się i delikatnie pocałował ją w usta. – Kocham cię za dzieci, które będziemy mieć, i za lata, które razem spędzimy. Kocham cię za każdy mój uśmiech i co więcej, za każdy twój uśmiech.

Penelope opadła na sofę.

– Kocham cię – powtórzył. – Wiesz o tym, prawda?

Skinęła głową, przymykając oczy. Otarła się policzkiem o jego dłoń.

– Mam wiele spraw do załatwienia – rzekł. – Nie będę w stanie się skupić, jeśli zacznę myśleć o tobie, o tym, czy płaczesz, czy cierpisz…

– Nic mi nie będzie – odrzekła szeptem. – Teraz, kiedy już ci powiedziałam, wszystko jest w porządku.

– Ja to naprawię – obiecał solennie. – Tylko mi zaufaj.

– Całą sobą – odrzekła, otwierając oczy.

Uśmiechnął się i nagle zrozumiała, że mówi prawdę. Wszystko będzie dobrze. Może nie dzisiaj i nie jutro, ale będzie. Tragedia nie przeżyje spotkania z uśmiechem Colina.

– Nie sądzę, aby okazało się to konieczne – powiedział i pogładził ją czule po policzku. Ruszył do drzwi i jeszcze raz się obejrzał. – Nie zapomnij o dzisiejszym przyjęciu u mojej siostry.

Penelope jęknęła.

– Musimy tam iść? Publiczne występy są ostatnią rzeczą, na jaką teraz mam ochotę.

– Musimy – odparł. – Daphne nieczęsto wydaje bale, będzie strasznie zawiedziona, jeśli się nie pojawimy.

– Wiem – przyznała Penelope z westchnieniem. – Wiedziałam od początku. Wybacz.

Uśmiechnął się smutno.

– Nie szkodzi. Dzisiaj masz prawo do odrobiny złego humoru.

– Tak. – Usiłowała odpowiedzieć mu uśmiechem. – Chyba mam.

– Wrócę niedługo – obiecał.

– Dokąd… – zaczęła, ale ugryzła się w język. Widać było, że Colin nie ma ochoty odpowiadać na pytania.

Ku jej zdumieniu odpowiedział jednak.

– Idę zobaczyć się z bratem.

– Z Anthonym?

– Tak.

Skinęła głową zachęcająco i mruknęła:

– Idź. Nic mi nie będzie.

Źródłem siły Bridgertonów zawsze była rodzina. Jeśli Colin czuł, że potrzebuje rady brata, powinien się do niego niezwłocznie udać.

– Nie zapomnij się przygotować do balu u Daphne – przypomniał jej.

Penelope skinęła głową bez przekonania i odprowadziła go wzrokiem do drzwi.

Podeszła do okna. Czekała, aż Colin pojawi się na zewnątrz, ale nie zobaczyła go. Musiał pójść prosto do stajni. Westchnęła, przysiadając na parapecie, Nie miała pojęcia, że aż tak bardzo pragnęła zobaczyć go jeszcze raz.

Żałowała, że nie zna jego planów. Żałowała, że nie mogła być pewna, iż w ogóle je ma.

Jednocześnie jednak czuła się dziwnie spokojna. Colin wszystko naprawi. Powiedział, że tak będzie, a on nigdy nie kłamie.

Wiedziała, że wciąganie w spisek lady Danbury nie jest najlepszym pomysłem, ale jeśli Colin nie wpadnie na nic mądrzejszego, czyż będą mieli inne wyjście?