– Wiem, że ty też miewałeś takie dni – ciągnęła. – Kiedy wiedziałeś, że napisałeś coś naprawdę dobrego. – Spojrzała na niego z nadzieją. – Wiesz, o co mi chodzi, prawda?
Nie odpowiedział.
– Wiesz – powtórzyła. – Wiem, że wiesz. Nie możesz być pisarzem i nie znać tego uczucia.
– Nie jestem pisarzem – sprostował.
– Jesteś. – Wskazała głową dziennik. – Proszę, oto dowód. Colinie, proszę, pozwól mi przeczytać jeszcze kawałek.
Po raz pierwszy się zawahał i Penelope uznała to za małe zwycięstwo.
– Przeczytałeś przecież wszystko, co napisałam – zauważyła przekornie. – Naprawdę, uczciwość nakazuje… – Urwała, kiedy zobaczyła wyraz twarzy męża. Nagle wydał jej się daleki, zamknięty w sobie, całkowicie nieosiągalny. – Colinie? – szepnęła.
– Wolałbym to zachować dla siebie – odrzekł oschle. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu.
– Nie, oczywiście, że nie – odparła, ale oboje wiedzieli, że to nieprawda.
Colin wciąż stał nieruchomo. Penelope nie miała innego wyboru, jak tylko wymówić się zajęciami i opuścić gabinet, pozostawiając męża bezmyślnie wpatrzonego w drzwi.
Zranił ją.
Nieważne, że nieumyślnie. Wyciągnęła do niego dłoń, a on nie zechciał jej przyjąć.
A co najgorsze, wiedział, że ona go nie rozumie. Uważała, że on się jej wstydzi. Tłumaczył, że tak nie jest, ale skoro nie mógł się zdobyć na wyznanie jej prawdy – że jest zazdrosny – nie mógł oczekiwać, że mu uwierzy.
Sam by sobie nie uwierzył. Wydawało się, że kłamie, ponieważ w pewnym sensie tak było. Mijał się z prawdą, co wprawiało go w zakłopotanie.
A w chwili kiedy przypomniała mu, że czytał wszystkie jej prace, poczuł coś obrzydliwego.
Czytał wszystko, co napisała, ponieważ publikowała wszystko, co pisała. Zaś jego gryzmoły pozostawały bez życia w zeszytach, ukryte tam, gdzie nikt ich nie mógł zobaczyć.
Jakie ma znaczenie, że człowiek pisze, skoro nikt tego nie czyta? Czy nigdy niesłyszane słowa mają jakiekolwiek znaczenie?
Nigdy nie brał pod uwagę publikowania swoich dzienników, dopóki Penelope nie podsunęła mu tego kilka tygodni temu. Teraz myśl ta prześladowała go dniem i nocą (kiedy nie prześladowała go myśl o Penelope oczywiście). Paraliżował go jednak strach. A jeśli nikt nie zechce opublikować jego prac? A jeśli ktoś je opublikuje, ale tylko przez wzgląd na jego nazwisko i pozycję? Colin chciał być przede wszystkim sobą, kimś znanym z dokonań, a nie z powiązań rodzinnych czy nawet czarującego uśmiechu.
I najgorsza ze wszystkich obawa – a jeśli opublikuje dzienniki i nikt nie będzie chciał ich czytać? Jak stawi czoła takiej sytuacji? Jak będzie mógł żyć jako przegrany?
A czy nie gorzej pozostać tym, czym jest w tej chwili – tchórzem?
Colin zjawił się w sypialni późnym wieczorem, kiedy Penelope zdążyła już podnieść się z fotela, wypić filiżankę krzepiącej herbaty i po chwili kręcenia się po pokoju znów opaść na poduszki z książką w ręku, by udawać, że czyta.
Nie odezwał się ani słowem, stał tylko i uśmiechał się. Nie był to jednak jeden z jego zwykłych uśmiechów – rozświetlający go od środka i zmuszający otoczenie do rewanżu. Był to uśmiech bardzo delikatny i nieśmiały. Przepraszający.
Penelope odłożyła książkę na brzuch.
– Mogę? – zapytał, wskazując na kawałek pustego miejsca obok niej.
Przesunęła się odrobinę w prawo.
– Oczywiście – mruknęła, odkładając książkę na stolik.
– Zaznaczyłem kilka fragmentów – rzekł, podając jej dziennik. Przysiadł na skraju łóżka. – Jeśli zechcesz je przeczytać i… – odchrząknął -…wyrazić swoje zdanie, to będzie… – Odchrząknął znowu. – To będzie miło z twojej strony.
Penelope spojrzała na oprawiony w karmazynowa skórę zeszyt w jego ręku. Podniosła wzrok na męża. Był nad wyraz poważny, miał smutne oczy, a choć siedział całkiem nieruchomo, wiedziała, że się denerwuje.
Zdenerwowany Colin? Wydawało się to niewyobrażalne.
– Będę zaszczycona – odrzekła łagodnie, ostrożnie wyjmując mu zeszyt z ręki. Zauważyła, że wybrane fragmenty pozaznaczał wstążkami, więc powoli otwarła dziennik w jednym z takich miejsc.
14 marca 1819
Góry szkockie są dziwnie brązowe.
– To było wtedy, kiedy odwiedzałem Francescę w Szkocji – wyjaśnił.
Penelope obdarowała go pobłażliwym uśmieszkiem, jakby chciała łagodnie skarcić za przeszkadzanie.
– Przepraszam – wymamrotał.
Przybysz z Angin mógłby pomyśleć, że wzgórza i doliny będą się pyszniły zielenią. W końcu Szkocja leży na tej samej wyspie i wedle wszelkich oznak zlewają ją te same deszcze, co Anglię.
Powiadano mi, że te dziwne wzgórza nazywa się stołowymi, że są one brunatne i opustoszałe. A jednak poruszają duszę.
– Wtedy znajdowałem się na dość dużej wysokości – wyjaśnił. – Kiedy schodzisz w dół, w okolice loch, wygląda to całkiem inaczej.
Penelope zgromiła go wzrokiem.
– Przepraszam – powtórzył.
– Może wygodniej by ci było, gdybyś nie czytał mi przez ramię. – Widząc jego tępe spojrzenie, dodała: – Nie będziesz musiał znów tego czytać. – Oczekiwała reakcji, ale się jej nie doczekała. – No, nie musisz mi wisieć nad głową – wypaliła.
– Och! – Odsunął się. – Przepraszam.
Obrzuciła go spojrzeniem pełnym powątpiewania.
– Zejdź z łóżka.
Ze skruszoną miną Colin wstał i przeniósł się na fotel w drugim końcu pokoju. Skrzyżował ramiona na piersi i zaczął postukiwać stopą. Tap, tap, tap. Tuptup, tap, tap, tap.
– Colinie!
Poderwał głowę, szczerze zaskoczony. – Tak?
– Przestań stukać nogą!
Spojrzał na stopę, jakby była jakimś nieznanym obiektem.
– Naprawdę stukałem?
– Tak.
– Och! – Mocniej zacisnął ramiona. – Przepraszam.
Penelope skupiła się na dzienniku. Tap, tap, tap. Pownie zgromiła męża wzrokiem.
– Colinie!
Przycisnął stopy do dywanu.
– Nie mogę się powstrzymać. Nawet nie wiedziałem, że to robię. – Położył ramiona na wyściełanych oparciach fotela, ale nie wydawał się zrelaksowany. Zacisnął palce, wbijając je w materiał.
Penelope przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, chcąc sprawdzić, czy naprawdę potrafi usiedzieć spokojnie.
– Nie zrobię tego więcej – zapewnił ją. – Obiecuję.
Spojrzała na niego raz jeszcze i znów wróciła do lektury.
Jako naród Szkoci gardzą Anglikami. Wiele osób powiedziałoby, że słusznie. Jako ludzie są jednak ciepli i przyjacielscy, chętnie podzielą się szklanką whisky czy ciepłym posiłkiem, zaoferują wygodny nocleg. Grupa Anglików – a na pewno żaden Anglik w mundurze – nie spotka się z miłym przyjęciem w szkockiej wiosce. Jeśli jednak pojedynczy osobnik pojawi się na głównej ulicy, lokalna ludność powita go z uśmiechem i otwartymi ramionami.
Tak właśnie było ze mną, kiedy trafiłem do Inveraray, na brzegu Loch Fyne. To ładne miasteczko zostało zaprojektowane przez Roberta Adama, kiedy diuk Argyll postanowił przenieść całą wioskę, aby zbudować sobie w jej miejscu zamek. Usytuowane na skraju brzegu białe budyneczki stoją w równych rzędach, wzdłuż przecinających się pod kątem prostym uliczek. Dziwne to uporządkowanie dla kogoś, kto wychował się w plątaninie londyńskich zaułków.
Spożywałem wieczorny posiłek w Hotelu George, smakując doskonałą whisky zamiast zwykłego ale, które pija się przy podobnych okazjach i w podobnych miejscach w Anglii, kiedy nagle zdałem sobie sprawę, że nie wiem, jak dotrzeć do kolejnego punktu mojej podróży. Nie miałem też pojęcia, ile czasu może mi to zająć. Podszedłem do właściciela (niejakiego Clarka) i wyjaśniłem, że noszę się z zamiarem zwiedzenia Blair Castle, a potem już tylko stałem i mrugałem oczami ze zdumienia, kiedy cała gospoda nagle rozbrzmiała życzliwymi radami i pomysłami.
– Blair Castle? – zagrzmiał pan Clark (był to typ człowieka, który nie mówił, tylko grzmiał). – Nooo, jeśli panicz chce się wybrać do Blair Castle, z pewnością musi pojechać w kierunku Pitlochry, a potem na północ.
Słowa te spotkały się z chórem głosów potakujących i równie głośno protestujących.
– O, nie! – wykrzyknął drugi (później dowiedziałem się, że nazywał się MacBogel). – Musi przepłynąć Loch Tay, a to oznacza prosić się o katastrofę. Lepiej teraz pojechać na północ, a potem na zachód.
– Aye – wtrącił trzeci – ale wtedy będzie miał po drodze Ben Nevis. Uważasz, że góra jest mniejszą przeszkodą niż byle "loch "?
– Nazywasz Loch Tay byle "loch "? Powiem ci, że urodziłem się na brzegu Loch Tay i nikt w mojej obecności nie powie, że to byle co! – (Nie mam pojęcia, kto to powiedział, a potem wszystko inne, ale zostało to powiedziane z wielkim uczuciem i przekonaniem).
– Nie musi jechać aż do Ben Nevis, może skręcić na zachód w Glencoe.
– O, ho, ho, i butelka whisky. Nie ma ani jednej przyzwoitej drogi na zachód z Glencoe. Chcesz zabić tego biedaka?
I tak dalej, i tak dalej. Jeśli czytelnik już zauważył, że przestałem pisać, co kto powiedział… cóż, stało się tak dlatego, że szum głosów wciąż się wzmagał i trudno było rozróżnić pojedyncze osoby, a cała dyskusjja trwała ponad dziesięć minut. Wreszcie stary Angus Campbełł, osiemdziesiątka na karku, przemówił, a wtedy sala ucichła, okazując szacunek dla starszyzny.
– On musi pojechać na południe do Kintyre, zawrócić na północ i przeciąć Firth of Lorne do Muli, a potem odbić do Iony, pożeglować do Skye, przejechać lądem do Ullapool, zawrócić do Inverness, złożyć uszanowanie Culloden, a stamtąd może pojechać na południe do Blair Castle, zatrzymując się w Grampion, jeśli chce zobaczyć, jak się robi uczciwą whisky.
Po tych słowach nastąpiła całkowita cisza. Wreszcie jeden z młodszych mężczyzn zauważył:
– To zajmie parę miesięcy.
– A kto mówi, że jest inaczej? – burknął stary Campbell z ledwie dostrzegalną nutą złości. – Sassenach jest tu po to, aby zwiedzić Szkocję. Chcecie powiedzieć, że wystarczy mu pojechać stąd prościutko do Perthshire i będzie mógł twierdzić, że zna Szkocję?
"Miłosne podchody" отзывы
Отзывы читателей о книге "Miłosne podchody". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Miłosne podchody" друзьям в соцсетях.