– Co to? – zapytała.
W odpowiedzi narzeczony pchnął ją lekko w plecy i po chwili oboje znaleźli się w ciemnym holu. Penelope nie wiedziała, czy się bać, czy cieszyć. Weszła po schodach, czując na plecach niespokojny oddech Colina.
Minęli kilka pięter i Colin ostrożnie uchylił drzwi. Widocznie hol był pusty, bo Colin pociągnął ją za sobą i oboje pobiegli korytarzem, starając się zachowywać jak najciszej. Penelope rozpoznała teraz prywatne apartamenty Bridgertonów. Zatrzymali się przed pokojem, w którym nigdy nie była.
Pokój Colina. Przez te wszystkie lata, kiedy odwiedzała Eloise, tylko raz końcami palców pogładziła ciężkie drewniane drzwi. Colin od wielu lat już nie mieszkał pod Numerem Piątym, ale matka nalegała, aby ten pokój pozostał do jego dyspozycji. "Nigdy nie wiadomo, kiedy jeszcze się przyda" – mawiała i okazało się, że miała rację, bo po powrocie z Cypru Colin nie miał gdzie mieszkać.
Bridgerton pchnął drzwi i wprowadził narzeczoną do środka. Pokój był ciemny i Penelope potknęła się, ale nie upadła. Colin podtrzymał ją za ramiona, lecz nie puścił, kiedy odzyskała równowagę. Tulił ją do siebie w ciemności. Właściwie nie była to pieszczota, choć ich ciała stykały się ze sobą. Penelope nic nie widziała, czulą tylko jego dotyk i zapach, słyszała oddech, łagodnie muskający jej policzek.
Cóż za udręka!
Cóż za ekstaza!
Jego dłonie powoli ześliznęły się po jej nagich ramionach, drażniąc zmysły słodką torturą, i nagle Colin odsunął się od niej.
Penelope spodziewała się, że będzie na nią krzyczał, beształ, domagał się wyjaśnień. Tymczasem on tylko stał przed nią i czekał, zmuszając ją, by przemówiła pierwsza.
– Możesz… możesz zapalić świecę? – zapytała wreszcie.
– Nie lubisz ciemności? – wycedził.
– Nie teraz. Nie tak.
– Rozumiem – wymruczał. – Mówisz, że lubiłabyś ciemność, ale tak? – Jego palce nagle znalazły się na jej skórze, delikatnie przesuwając się wzdłuż krawędzi gorsetu, i równie niespodzianie znikły.
– Nie rób tak – wyszeptała drżącym głosem.
– Nie dotykać cię? – w jego głosie zabrzmiała drwina i Penelope była szczęśliwa, że nie widzi jego twarzy. – Ale przecież jesteś moja, prawda?
– Jeszcze nie – przypomniała.
– Ależ jesteś. Dopilnowałaś tego. Sprytnie to sobie wymyśliłaś, ogłaszając ostatnie wieści dopiero na naszym balu zaręczynowym. Wiedziałaś, że nie chcę, abyś publikowała ten ostatni artykuł. Zabroniłem ci! Uzgodniliśmy…
– Nic nie uzgadnialiśmy!
Zignorował jej wybuch.
– Czekałaś do…
– Nie uzgadnialiśmy niczego – wykrzyknęła znowu Penelope. Chciała wyjaśnić, że nie złamała słowa. Robiła różne inne rzeczy, ale nie okłamała go. No, może poza ukrywaniem przed nim Whistledown przez prawie dwanaście lat, ale akurat w tym przypadku nie był jedyną ofiarą jej oszustwa. – I tak – przyznała, ponieważ nie chciała właśnie w tej chwili zacząć kłamać – wiedziałam, że mnie nie rzucisz. Ale miałam nadzieję… – Urwała. Głos jej się załamał.
– Miałaś nadzieję, że co…? – zapytał Colin po bardzo długim milczeniu.
– Miałam nadzieję, że mi wybaczysz – wyszeptała. – A przynajmniej, że zrozumiesz. Zawsze myślałam, że jesteś takim człowiekiem…
– Jakim? – zapytał, tym razem po ledwie dostrzegalnej przerwie.
– To właściwie moja wina – odparła zmęczonym i smutnym tonem. – Postawiłam cię na piedestale. Byłeś przez te wszystkie lata taki miły. Chyba sądziłam, że nie potrafisz być inny.
– A co ja, u diabła, takiego zrobiłem, że teraz sądzisz inaczej? – zapytał. – Chroniłem cię, poprosiłem o twoją rękę…
– Ale nie próbowałeś mnie zrozumieć – przerwała mu.
– Bo zachowujesz się jak idiotka! – ryknął.
Po tych słowach nastąpiło milczenie. Z gatunku tych, od których bolą uszy i cierpią dusze.
– Nie wiem, co jeszcze można powiedzieć – rzekła wreszcie Penelope.
Colin odwrócił wzrok. Nie wiedział dlaczego, przecież i tak nie mógł jej widzieć w ciemności. Jednak w jej głosie było coś, co sprawiło, że poczuł się zażenowany. Wydawała się zrezygnowana i zmęczona, a nawet zrozpaczona. Sprawiała, że chciał ją zrozumieć, a przynajmniej spróbować, choć wiedział, że popełniła straszny błąd. Każde delikatne zająknięcie tłumiło jego gniew. Wciąż był wściekły, ale jakoś przestał mieć ochotę to okazywać.
– Dowiedzą się o tobie, zobaczysz – powiedział cichym, opanowanym głosem. – Poniżyłaś Cressidę, a ona nie spocznie, dopóki nie wygrzebie lady Whistledown spod ziemi.
Penelope odeszła na bok – słyszał szelest jej sukni.
– Cressida nie jest dość inteligentna, żeby mnie zdemaskować, poza tym nie zamierzam już nic więcej pisać. Nie będzie więcej szans na potknięcie i odkrycie… – Zapadło krótkie milczenie, po którym dodała: – Możesz mi wierzyć.
– Za późno – odparł.
– Nie jest za późno – zaprotestowała. – Nikt nie wie! Tylko ty, a ty się mnie tak wstydzisz, że ledwo mogę to znieść.
– Na miłość boską, Penelope – warknął. – Nie wstydzę się ciebie.
– Proszę, czy możesz zapalić świecę? – jęknęła.
Colin przeszedł na drugą stroną pokoju i zaczął grzebać w szufladzie w poszukiwaniu świecy i czegoś, by ją zapalić.
– Nie wstydzę się ciebie – powtórzył. – Uważam jednak, że postępujesz niemądrze.
– Może masz rację – odparła. – Ale robię to, co uważam za właściwe.
– Nie myślisz – rzekł lekceważąco, obracając się ku niej. Światło krzesanego ognia wydobyło jego twarz z mroku. – Zapomnij, jeśli chcesz… choć ja tego nie potrafię… co się stanie, jeśli ludzie się dowiedzą, kim jesteś. Zapomnij, że się od ciebie odwrócą, że będą cię obmawiać za plecami.
– Ci ludzie nie są warci, aby się o nich troszczyć – odparła, sztywniejąc.
– Może i nie – odrzekł Colin, krzyżując ramiona i spoglądając na nią twardo. – Ale to będzie bolało. Nie spodoba ci się to, Penelope. Mnie też nie.
Konwulsyjnie przełknęła ślinę. Dobrze. Może wreszcie do niej dotrze.
– Ale zapomnij o tym – rzekł. – Spędziłaś całe dziesięć lat na obrażaniu ludzi. Urażaniu ich.
– Mówiłam również wiele miłych rzeczy – zaprotestowała. Jej oczy błyszczały od łez.
– Oczywiście, że tak, ale to nie są ludzie, o których się musisz martwić. Mówiłem o tych osobach, których obraziłaś, rozgniewanych. – Podszedł i chwycił ją za ramiona. – Penelope – rzekł z naciskiem – będą tacy, którzy zechcą cię skrzywdzić. – Te słowa miały ją przerazić, ale to on poczuł ucisk lęku.
Usiłował sobie wyobrazić życie bez niej. Niemożliwe. Zaledwie parę tygodni temu była… Znieruchomiał, zamyślił się. Kimże była? Przyjaciółką? Znajomą? Kimś, kogo znał, ale nie zauważał? A teraz była jego narzeczoną, wkrótce zostanie żoną. I może… może łączy ich coś jeszcze. Coś głębszego. Cenniejszego.
– Chciałbym tylko wiedzieć – rzekł, umyślnie wracając do poprzedniego tematu, aby jego umysł nie wędrował po niebezpiecznych manowcach – dlaczego nie wykorzystujesz doskonałego alibi, jeśli chcesz pozostawać anonimowa?
– Bo nie o to chodzi! – krzyknęła.
– Chcesz, żeby cię zdemaskowano? – Wytrzeszczył oczy.
– Nie, oczywiście, że nie – odparła. – Ale to moja praca. Dzieło mojego życia. To wszystko, czym się mogę w życiu pochwalić, a skoro ja nie mogę zebrać jego owoców, to niech mnie piorun strzeli, jeśli pozwolę na to komuś innemu.
Bridgerton otwarł usta, aby odpowiedzieć, ale ku swemu zdziwieniu odkrył, że zabrakło mu słów.
Dzieło życia. Penelope miała dzieło swojego życia. A on nie! Nie mogłaby zapewne podpisać swej pracy, ale kiedy była sama w pokoju, mogła oglądać poprzednie wydania, mówiąc do siebie: "Oto moje dzieło". Dla tego warto było żyć.
– Colinie? – wyszeptała, widocznie zdziwiona jego milczeniem.
Była niesamowita. Nie wiedział, dlaczego nie zauważył tego wcześniej, skoro wiedział, że jest inteligentna i miła, pomysłowa i dowcipna. Ale wszystkie te określenia, pomijając całą listę tych, na które do tej pory nie wpadł, nie były w stanie opisać jej we właściwy sposób. Była zdumiewająca.
A on… Dobry Boże, on był o nią zazdrosny!
– Pójdę już – rzekła cicho. Odwróciła się i skierowała w stronę drzwi.
Przez chwilę nie reagował. Jego umysł był jak w hibernacji, pękał od nadmiaru odkryć. Kiedy jednak zobaczył jej rękę na klamce, zrozumiał, że nie może pozwolić jej odejść. Nie dziś. Nigdy.
– Nie – zaprotestował chrapliwie, trzema wielkimi krokami pokonując dzielącą ich odległość. – Nie. Chcę, żebyś została.
Podniosła na niego wzrok. Okrągłe, zdumione oczy.
– Ale powiedziałeś…
Czule ujął jej twarz w dłonie.
– Zapomnij, co powiedziałem.
Wtedy zrozumiał, jak mądra była Daphne. Jego miłość nie była gromem z jasnego nieba. Zaczęła się od uśmiechu, od słowa, żartobliwego spojrzenia. Narastała z każdą wspólnie spędzoną sekundą, aż dotarł do tego miejsca i do tej chwili. Teraz wiedział.
Kochał Penelope.
Wciąż był na nią wściekły o publikację tej ostatniej gazetki, wstydził się swej zazdrości o to, że ona odnalazła cel swojego życia, ale i tak ją kochał.
A jeśli teraz pozwoliłby jej odejść, nie wybaczyłby sobie nigdy.
Może zatem to była definicja miłości. Kiedy kogoś potrzebujesz, kogoś pragniesz, podziwiasz i adorujesz, choć równocześnie jesteś wściekły i masz ochotę tę osobę przywiązać do łóżka tylko po to, żeby nie narobiła więcej kłopotów.
To była ta noc, ta chwila. Przepełniła go miłością, którą musiał wyznać, którą musiał okazać.
– Zostań – wyszeptał i przyciągnął Penelope do siebie, bez przeprosin czy wyjaśnienia. – Zostań – rzekł znowu, prowadząc ją ku łożu. A kiedy nie odpowiedziała, powtórzył po raz trzeci: – Zostań.
Skinęła głową. Wziął ją w ramiona.
To była Penelope i to była miłość.
18
W chwili kiedy Penelope skinęła głową – a właściwie nawet na ułamek sekundy wcześniej – wiedziała już, że zgadza się na coś więcej niż pocałunek. Nie była pewna, co sprawiło, że Colin zmienił zdanie – czemu w jednej chwili był tak wściekły, a w drugiej taki zakochany. Nie była pewna, lecz szczerze mówiąc, niewiele ją to obchodziło.
"Miłosne podchody" отзывы
Отзывы читателей о книге "Miłosne podchody". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Miłosne podchody" друзьям в соцсетях.