Ledwie jednak przekroczył próg salonu, pomyślał, że trafił właśnie do swego najgorszego koszmaru.
Matka Penelope nie była sama. Wraz z nią w pokoju znajdowali się wszyscy Featheringtonowie, obecni i byli, wraz z małżonkami i kotem.
Było to najbardziej przerażające zbiorowisko ludzi, jakie Colin widział w życiu. Rodzina Penelope była… no cóż, jeśli nie liczyć Felicity (do której zawsze miał nieco podejrzliwy stosunek, w końcu jak można zaufać komuś, kto się przyjaźni z Hyacinth?)… zatem była to rodzina… Nie umiał znaleźć odpowiedniego słowa. Z pewnością nie było to nic pochlebnego (choć może udałoby mu się uniknąć naprawdę obraźliwych określeń). Ale czy istniało słowo, którym można by opisać lekką tępotę, nadmierną gadatliwość, wścibstwo, przerażającą nudę i… nie, nie można było o tym zapomnieć, zwłaszcza odkąd rodzinne grono powiększyło się o Roberta Huxleya – niewiarygodną hałaśliwość?
Dlatego Colin po prostu się uśmiechnął. Tym swoim szerokim, przyjacielskim, nieco złośliwym uśmiechem. Zwykle to wystarczało za wszystkie wyjaśnienia. Dzisiaj nie stało się inaczej. Featheringtonowie uśmiechnęli się również i – dzięki Bogu – nic nie powiedzieli.
A przynajmniej nie od razu.
– Colinie – odezwała się pani Featherington z widocznym zaskoczeniem. – Jak miło, że sprowadziłeś Penelope na to rodzinne spotkanie.
– Rodzinne spotkanie? – powtórzył. Spojrzał na Penelope, która stała z boku z nieszczęśliwą miną.
– Co wtorek – odpowiedziała słabiutkim głosem. – Nigdy ci nie mówiłam?
– Nie – odparł, choć wiedział, że to pytanie padło głównie na użytek rodziny. – Nie mówiłaś.
– Bridgerton! – ryknął Robert Huxley, który poślubił najstarszą z sióstr Featherington, Prudence.
– Huxley – uprzejmie przywitał go Colin, cofając się dyskretnie. Lepiej zawczasu zadbać o swoje bębenki, na wypadek gdyby szwagier Penelope zamierzał opuścić swoje stanowisko przy oknie.
Huxley na szczęście nie ruszył się z miejsca, ale za to drugi ze szwagrów Penelope, dobrotliwy, choć z lekka nieobecny duchem Nigel Berbrooke podszedł do gościa i powitał go potężnym klepnięciem w ramię.
– Nie spodziewałem się ciebie – zawołał jowialnie.
– Nie – mruknął Colin. – Też mi się tak zdaje.
– W końcu to tylko rodzina – zauważył Berbrooke. – A ty nie należysz do rodziny. Przynajmniej do mojej.
– Przynajmniej na razie – dopowiedział Colin, zerkając na Penelope, która oblała się ciemnym rumieńcem.
Gdy przeniósł wzrok na panią Featherington, ta wyglądała tak, jakby za chwilę miała zemdleć z wrażenia. Colin jęknął, pomimo uśmiechu. Nie chciał, aby usłyszała ten komentarz. Poprosiwszy Penelope o rękę, zamierzał zachować ów fakt jakiś czas w tajemnicy. Zależało mu bowiem na zaskoczeniu. Gdyby Portia Featherington od razu poznała jego intencje, próbowałaby zapewne odwrócić kota ogonem (przynajmniej w myślach) i wmawiać wszystkim, że to ona zaaranżowała ten związek
A Colin z jakiegoś powodu uważał to za odrażający pomysł
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – zwrócił się do niej.
– Nie, oczywiście, że nie – odparła szybko. – Jesteśmy zachwyceni, że możemy gościć pana na tym naszym rodzinnym spotkaniu. – Wydawała się jednak mocno speszona, jakby nie wiedziała, czym tłumaczyć jego obecność, a co gorsza, jaki kolejny ruch wykonać. Przygryzła dolną wargę, a potem rzuciła szybkie spojrzenie na najmłodszą córkę.
Bridgerton również spojrzał na Felicity, która z tajemniczym uśmieszkiem przyglądała się właśnie Penelope. Ta z kolei mierzyła wzrokiem matkę, zaciskając usta w pełnym irytacji grymasie.
Colin wodził spojrzeniem od jednej damy do drugiej. Wyraźnie dało się wyczuć, że pod pozornym spokojem spotkania coś się kotłuje, i gdyby nie to, że (A) nie zamierzał wdawać się w konwersację z całą rodziną, nie zaniedbując wszakże (B) złożenia propozycji małżeństwa… zapewne zacząłby się zastanawiać nad przyczyną owych ukradkowych spojrzeń, jakie sobie rzucały panie Featherington.
Portia Featherington zlustrowała Felicity po raz ostatni, wykonała dłonią gest, który – Colin był tego absolutnie pewien – oznaczał "Siedź prosto", po czym znów spojrzała na gościa.
– Nie usiądziesz? – zapytała i zachęcająco poklepała siedzenie sofy obok siebie.
– Oczywiście – wymamrotał, ponieważ teraz już naprawdę nie miał wyjścia. Musiał poprosić o rękę Penelope, a jeśli nawet niekoniecznie chciał to uczynić na oczach wszystkich Featheringtonów w komplecie (jak również dwójki uroczych małżonków), to i tak utknął na dobre, przynajmniej do chwili, aż nadarzy się sposobność, aby wziąć nogi za pas.
Obejrzał się i podał ramię kobiecie, którą zamierzał uczynić swoją żoną.
– Penelope?
– Eee… tak, oczywiście – wymamrotała, kładąc palce w zgięciu jego łokcia.
– Och, tak – odezwała się nagle pani Featherington, jakby całkiem zapomniała o obecności córki. – Przepraszam, Penelope, nie zauważyłam cię. Możesz pójść i poprosić kucharkę, aby przygotowała więcej jedzenia? Przyjechał pan Bridgerton i z pewnością będziemy go potrzebować.
– Oczywiście – odparła Penelope, ale kąciki jej ust zadrżały.
– A nie może zadzwonić po lokaja? – zaproponował Colin.
– Co? – z roztargnieniem zapytała pani domu. – A tak, zapewne może, lecz to zajmie więcej czasu, a Penelope to chyba nie przeszkadza, nieprawdaż?
Jej córka leciutko pokręciła głową.
– Ale mnie to przeszkadza – oświadczył Bridgerton.
Pani Featherington jęknęła z zaskoczenia, po czym stwierdziła:
– Doskonale, Penelope, może zatem usiądziesz tutaj? – Wskazała krzesło stojące z dala od kręgu rozmówców.
Felicity, która zajmowała miejsce naprzeciw matki, teraz zerwała się na równe nogi.
– Penelope, proszę, usiądź tutaj.
– Nie – stanowczo sprzeciwiła się pani Featherington. – Felicity, ty się źle czujesz, musisz siedzieć.
Colin pomyślał, że Felicity wygląda jak okaz zdrowia, ale dziewczyna i tak usłuchała.
– Penelope – od strony okna odezwała się Prudence – muszę z tobą porozmawiać.
Penelope spoglądała bezradnie – to na Colina, to na matkę, to na obie siostry.
Bridgerton szarpnięciem przyciągnął ją do siebie. – Ja też z nią muszę porozmawiać – oznajmił.
– No cóż, niech będzie, chyba zmieścicie się oboje – rzekła zgodnie pani Featherington, przesuwając się na skraj sofy.
Colin znalazł się w potrzasku: nie potrafił zapomnieć dobrych manier, które wpajano mu od dziecka, a równocześnie zwalczyć przemożnej chęci uduszenia swej przyszłej teściowej. Nie miał pojęcia, dlaczego ta kobieta traktuje swą córkę jak ubogą pasierbicę, ale był najwyższy czas położyć temu kres.
– Co cię tu sprowadza? – ryknął Robert Huxley.
Colin położył dłonie na uszach – nie mógł się powstrzymać, po czym odrzekł:
– Zamierzałem…
– O nie. – Zatrzepotała rękami pani Featherington. – Nie będziemy przecież wypytywać naszego drogiego gościa, nieprawdaż?
Colin nie sądził, aby pytanie Huxleya stanowiło wstęp do przesłuchania, ale nie chciał obrazić gospodyni, więc tylko kiwnął głową i rzucił nic nieznaczące "Jasne, tak, oczywiście".
– Co oczywiście? – zapytała Philippa.
Philippa była żoną Nigela Berbrooke'a. Bridgerton zawsze uważał, że są dobraną parą, i chyba się nie mylił.
– Słucham? – zapytał.
– Powiedziałeś "oczywiście" – nalegała Philippa. – Co "oczywiście"?
– Nie wiem – poddał się.
– No tak, rozumiem. Skoro nie wiesz, dlaczego…?
– Philippo – zwróciła się do niej matka – może powinnaś wybrać się do kuchni, skoro Penelope zapomniała zadzwonić?
– O, przepraszam – szybko zawołała Penelope, zrywając się na równe nogi.
– Spokojnie. – Z łagodnym uśmiechem Colin chwycił ją za rękę i jednym szarpnięciem ściągnął z powrotem na sofę. – Twoja mama powiedziała, że Prudence może iść.
– Philippa – poprawiła go Penelope.
– Co z Philippą?
– Powiedziała, że może iść Philippa, nie Prudence.
Colin zaczął się zastanawiać, co się stało z jej mózgiem, bo odnosił wrażenie, że gdzieś go zgubiła w drodze z powozu do salonu.
– A co to ma za znaczenie? – zapytał.
– No nie, nie ma znaczenia, ale…
– Felicity – weszła im w słowo pani Featherington – może opowiesz panu Bridgertonowi o swoich akwarelach?
Colin nigdy w życiu nie słyszał o nudniejszym temacie, może z wyjątkiem akwarel Philippy, ale uprzejmie zwrócił się do najmłodszej Featheringtonówny z zapytaniem:
– I jak się mają twoje akwarele?
Felicity uśmiechnęła się do niego przyjaźnie i odparła:
– Chyba mają się nieźle, dziękuję.
Jej matka wyglądała, jakby właśnie połknęła żywego węgorza.
– Felicity! – zawołała z oburzeniem.
– Tak? – słodziutko zapytała dziewczyna.
– Nie powiedziałaś, że dostałaś nagrodę. – Spojrzała na Colina. – Akwarele Felicity są unikatowe. – Znów zwróciła się ku córce. – Opowiedz panu Bridgertonowi o nagrodzie.
– O, nie sądzę, aby był tym zainteresowany.
– Oczywiście, że jest – warknęła pani Featherington.
W normalnych warunkach Colin podchwyciłby jej słowa, wołając: "Oczywiście, że tak". Był w końcu bardzo miłym dżentelmenem. Tym samym jednak potwierdziłby słowa jej matki i – być może – zepsuł Felicity dobrą zabawę.
A Felicity wydawała się bawić znakomicie.
– Philippo – zagadnęła siostrę – nie wybierasz się przypadkiem do kuchni?
– O, właśnie. Całkiem o tym zapomniałam. Ciągle o czymś zapominam. Chodź, Nigelu, dotrzymasz mi towarzystwa.
– Jasneee – rozpromienił się Nigel, po czym oboje wybiegli z pokoju, chichocząc jak dzieci.
Colin powtórnie stwierdził, że małżeństwo Featherington-Berbrooke było znakomitym duetem.
– Chyba wyjdę do ogrodu – oznajmiła nagle Prudence i chwyciła męża za ramię. – Penelope, pójdziesz z nami?
Penelope otwarła usta, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Wyglądała jak zakłopotana rybka (zdaniem Colina bardzo ładna rybka, jeśli w ogóle istnieje coś takiego). Ostatecznie zadarła brodę i odrzekła zdecydowanie:
"Miłosne podchody" отзывы
Отзывы читателей о книге "Miłosne podchody". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Miłosne podchody" друзьям в соцсетях.