Serce Penelope ścisnęło się boleśnie. Było coś dziwnie wzruszającego w wierze, jaką pokładała w niej starsza dama. Jak gdyby mężczyźni pokroju Colina zwykle zakochiwali się w kobietach takich jak Penelope. Na Boga, przecież musiała go błagać o pocałunek. I patrzcie, jak to się skończyło. Wyszedł z jej domu wściekły, bez słowa i nie odezwał się od trzech dni.
– Nie przejmuj się nim – odezwała się nagle hrabina. – Znajdziemy ci kogoś innego.
Penelope delikatnie odchrząknęła.
– Lady Danbury, czy pani zrobiła sobie ze mnie swój cel?
Staruszka poweselała. Uśmiech rozjaśnił jej pomarszczoną twarz.
– Oczywiście! Zaskoczona jestem, że tyle czasu zajęło ci spostrzeżenie tego.
– Ale dlaczego? – zapytała Penelope, rzeczywiście niezdolna pojąć tego faktu.
Lady Danbury westchnęła. Nie było to smutne westchnienie, raczej tęskne.
– Mogłybyśmy na chwileczkę usiąść? – zapytała. – Moje stare kości już nie są takie, jak były.
– Naturalnie – pospiesznie odparła Penelope, czując się winna, że nie pomyślała o podeszłym wieku swej rozmówczyni i pozwoliła jej stać w dusznej sali balowej. Lady Danbury była jednak tak pełna energii, że trudno było sobie ją wyobrazić niedomagającą lub słabą.
– Proszę bardzo. – Penelope ujęła ją pod ramię i poprowadziła do najbliższego fotela. Pomogła hrabinie wygodnie się usadowić, po czym sama przysiadła obok. – Czy teraz lepiej? Może podać pani coś do picia?
Starsza dama z wdzięcznością skinęła głową i Penelope wezwała lokaja, aby przyniósł dwie szklanki lemoniady. Sama wolała nie opuszczać hrabiny, dopóki ta wyglądała tak blado.
– Nie jestem już taka młoda – poskarżyła się lady Danbury, kiedy lokaj oddalił się w kierunku stolika z napojami.
– Nikt nie jest – odparła Penelope. Mogłoby to zabrzmieć jak oschły komentarz, lecz ona wypowiedziała te słowa z melancholią. Wydawało jej się, że hrabina zrozumie i doceni jej uczucia.
Miała rację. Lady Danbury zachichotała i obrzuciła ją spojrzeniem pełnym uznania.
– Im jestem starsza, tym lepiej zdaję sobie sprawę, ilu ludzi na tym świecie to głupcy.
– Dopiero teraz się pani o tym przekonuje? – spytała Penelope, daleka od drwiny, gdyż zwykle zachowanie starszej damy świadczyłoby raczej o tym, iż doszła do tego wniosku wiele lat temu.
Lady Danbury zaśmiała się serdecznie.
– Nie, czasem mi się wydaje, że wiedziałam o tym jeszcze przed urodzeniem. Teraz jedynie uświadamiam sobie, że najwyższy czas coś z tym zrobić.
– Co pani ma na myśli?
– Nie obchodzi mnie zupełnie, co się stanie z głupcami tego świata, ale ludzie tacy jak ty… – Nie mając pod ręką chusteczki, otarła kąciki oczu palcami. – No cóż, chciałabym cię widzieć urządzoną.
Penelope przez dłuższą chwilę była w stanie jedynie wytrzeszczać na nią oczy.
– Lady Danbury – rzekła wreszcie powoli – doceniam ten gest… i uczucie… ale musi pani wiedzieć, że nie jest pani za mnie odpowiedzialna.
– Oczywiście, że wiem – burknęła hrabina. – Nie obawiaj się, nie czuję się za ciebie odpowiedzialna. Nie miałabym wtedy aż tyle zabawy.
Penelope poczuła się kompletnie zdezorientowana, czemu zresztą dała wyraz.
– Nie rozumiem.
Lady Danbury milczała, czekając, aż lokaj poda lemoniadę. Pociągnęła kilka drobnych łyków i powiedziała:
– Lubię cię, panno Featherington. Nie ma wielu ludzi, których lubię. Po prostu. Chciałabym, żebyś była szczęśliwa.
– Ależ ja jestem szczęśliwa – odparła Penelope całkiem odruchowo.
Lady Danbury uniosła brew – doskonale opanowała ten ironiczny grymas.
– Naprawdę? – zapytała.
Czy rzeczywiście? Co to oznacza, że musi zastanawiać się nad odpowiedzią? Nie była nieszczęśliwa – z całą pewnością. Miała wspaniałych przyjaciół, a w swej młodszej siostrze Felicity prawdziwą powiernicę. A jeśli nawet matka i starsze siostry nie były kobietami, które wybrałaby sobie na najbliższe przyjaciółki… no cóż, i tak je kochała. I wiedziała, że z wzajemnością.
Nie miała złego życia. Brakowało jej dramatów i podniety, ale była zadowolona.
Zadowolenie to jednak nie to samo, co szczęście, i Penelope poczuła nagle ostry, przeszywający ból w piersi, kiedy zrozumiała, że nie może odpowiedzieć twierdząco na zadane jej pytanie.
– Wychowałam swoje potomstwo – rzekła lady Danbury. – Czworo dzieci, wszystkie dobrze urządzone. Znalazłam nawet narzeczoną dla mojego bratanka, którego, prawdę mówiąc – pochyliła się ku Penelope i ostatnie słowa wypowiedziała szeptem, co sprawiało wrażenie, jakby ujawniała sekret wagi państwowej – wolę od własnych dzieci.
Penelope nie mogła powstrzymać uśmiechu. Lady Danbury wydawała się taka nieznośna, taka złośliwa… ale to do niej dziwnie pasowało.
– Może cię to zaskoczy – ciągnęła starsza dama – ale z natury jestem bardzo wścibska i lubię się wtrącać.
Penelope bardzo się pilnowała, aby wyraz jej twarzy pozostał neutralny.
– Czuję, że się starzeję – kontynuowała hrabina, unosząc dłonie w geście kapitulacji – ale zanim odejdę, chciałabym szczęśliwie urządzić jeszcze jedną osobę.
– Proszę tak nie mówić, lady Danbury – zawołała Penelope, impulsywnie chwytając ją za rękę. Uścisnęła lekko kruche palce. – Przeżyje pani nas wszystkich, jestem tego pewna.
– Phi, nie bądź niemądra – ton staruszki był wzgardliwy, lecz nie próbowała uwolnić ręki z uścisku. – Nie użalam się nad sobą. Jestem po prostu realistką. Przeżyłam ponad siedemdziesiąt lat, nie muszę ci chyba mówić, jak to dużo. Nie mam już na tym świecie zbyt wiele czasu i wcale się tym nie martwię.
Penelope miała nadzieję, że będzie kiedyś w stanie równie spokojnie spojrzeć w twarz własnej śmiertelności.
– Ale cię lubię, panno Featherington, przypominasz mi mnie samą. Nie boisz się mówić prawdy prosto w oczy.
Penelope spojrzała na nią wstrząśnięta. Przez ostatnie dziesięć lat nigdy nie udało jej się powiedzieć do końca tego, co chciała. Z ludźmi, których znała, była otwarta, uczciwa, czasem nawet wesoła, ale wśród obcych natychmiast zapominała języka w ustach.
Zapamiętała pewną maskaradę. Bywała na wielu maskaradach, ale ta była szczególna, ponieważ znalazła kostium, w którym jej tożsamość naprawdę była nie do odgadnięcia. Pozornie nic szczególnego – suknia w siedemnastowiecznym stylu, szczęśliwie jednak maseczka była zbyt duża i zakrywała jej dokładnie całą twarz.
Była jak odrodzona. Nagle uwolniła się od ciężaru Penelope Featherington i poczuła, jak ujawnia się jej nowa osobowość. Nie, niczego nie udawała. Wydawało się, że wreszcie przemawia jej prawdziwe "ja" – to, którego nie umiała pokazać nikomu, kogo dobrze nie znała.
Śmiała się, żartowała, nawet flirtowała.
Była przekonana, że nazajutrz, kiedy kostiumy zostaną odwieszone, a ona znów przywdzieje najlepszą wieczorową suknię, będzie pamiętała, jak być naprawdę sobą.
Ale tak się nie stało. Przyjechała na bal, uprzejmie kiwała głową i uśmiechała się grzecznie, ale znów okupowała miejsce pod ścianą.
Wydawało się, że być Penelope Featherington coś oznacza. Jej los został określony wiele lat temu, w czasie tego pierwszego, koszmarnego sezonu, kiedy to matka uparła się na debiut pomimo jej błagań. Pulchna. Niezgrabna. Zawsze odziana w nieodpowiednie kolory. Nieważne, że od tamtej pory zeszczuplała, nabrała gracji i wreszcie wyrzuciła wszystkie żółte kiecki. W tym świecie – świecie londyńskich wyższych sfer – zawsze pozostanie tą samą, dawną Penelope Featherington.
Była to nie tylko jej własna wina, lecz również jej otoczenia. Złośliwy krąg, doprawdy. Za każdym razem, kiedy wstępowała na salę balową, widziała tych wszystkich ludzi, którzy znali ją od tak dawna, i czuła, jak się zamyka w sobie, zmienia w tę samą nieśmiałą, niezgrabną dziewczynę sprzed lat, zamiast być pewną siebie kobietą, którą w głębi serca tak bardzo chciała się stać.
– Panno Featherington? – dobiegł ją cichy i zaskakująco łagodny głos lady Danbury. – Czy coś się stało?
Penelope wiedziała, że dość długo zwleka z odpowiedzią, ale potrzebowała kilku sekund, żeby odzyskać głos.
– Nie umiem mówić tego, co myślę – wyznała wreszcie, przy czym na hrabinę spojrzała dopiero, kiedy wypowiedziała ostatnie słowa. – Nie wiem, jak rozmawiać z ludźmi.
– Ale ze mną jakoś umiesz.
– Pani jest inna.
Lady Danbury odrzuciła głowę w tył i parsknęła śmiechem.
– No coż, to dopiero niedopowiedzenie… Och, Penelope… mam nadzieję, że nie będziesz mi miała za złe, że mówię ci po imieniu… jeśli umiesz otwarcie rozmawiać ze mną, to umiesz z każdym. Połowa dorosłych ludzi w tej sali chowa się po kątach na sam mój widok.
– Bo pani nie znają – odrzekła Penelope, delikatnie klepiąc ją po dłoni.
– Ciebie też nie znają – odparła starsza dama znacząco.
– Nie – zgodziła się Penelope z odcieniem rezygnacji w głosie. – Nie znają.
– Powiedziałabym, że ich strata, ale to byłaby uprzejmość – rzekła łady Danbury. – Nie dla nich, lecz dla ciebie, bo choć często nazywam ich głupcami… a nazywam ich tak bardzo, bardzo często, jak zresztą pewnie wiesz… niektórzy z nich to porządni ludzie i to zbrodnia, że cię nie znają. Cóż… Hmm… zastanawiam się, co to za zamieszanie.
Penelope z niewiadomej przyczyny wyprostowała się odrobinę.
– Co pani ma na myśli? – zapytała ostrożnie.
Widać było, że coś się dzieje. Ludzie szeptali między sobą i wskazywali na niewielkie podwyższenie, na którym siedzieli muzycy.
– Hej ty! – Lady Danbury dźgnęła laseczką w łokieć siedzącego nieopodal dżentelmena. – Co się tam dzieje?
– Cressida Twombley chce coś ogłosić – odparł mężczyzna i szybko się oddalił, prawdopodobnie po to, aby uniknąć dalszych kontaktów z lady Danbury lub jej laską.
– Nienawidzę Cressidy Twombley – mruknęła Penelope.
Hrabina omal nie udławiła się śmiechem.
– I ty twierdzisz, że nie umiesz mówić, co myślisz. Nie trzymaj mnie w niepewności. Za co jej tak nienawidzisz?
"Miłosne podchody" отзывы
Отзывы читателей о книге "Miłosne podchody". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Miłosne podchody" друзьям в соцсетях.