– Colinie – szepnęła – nie bądź zły na siebie.

– Nie jestem – warknął.

– Poprosiłam, żebyś mnie pocałował. Praktycznie cię zmusiłam.

No tak, to najlepszy sposób, żeby poczuł się prawdziwym mężczyzną.

– Nie zmuszałaś mnie – wycedził.

– Nie, ale…

– Na litość boską, Peneiope, dość tego!

Odskoczyła, wytrzeszczając oczy.

– Przepraszam – szepnęła.

Spojrzał na jej dłonie. Drżały. Z bólem przymknął oczy. Dlaczego robił z siebie takiego kretyna?

– Penelope… – zaczął.

– Nie, nic nie szkodzi – przerwała mu pospiesznie. – Nie musisz nic mówić.

– Nie, powinienem.

– Wolałabym, żebyś milczał.

Nagle przybrała poważną i pełną godności minę. Golin poczuł się jeszcze gorzej. Stała nieruchomo, ze skromnie splecionymi dłońmi, z oczami spuszczonymi – nie całkiem wbitymi w podłogę, lecz przysłoniętymi powiekami.

Myślała, że pocałował ją z litości.

Trudna sprawa, bo właściwie częściowo chciał, aby tak myślała. Może wtedy i on przekonałby sam siebie, że to prawda. Że to tylko litość i na pewno nic więcej.

– Pójdę już – oznajmił stłumionym głosem. Słowa rozbrzmiały w cichym salonie jak krzyk.

Nie próbowała go powstrzymać. Ruszył w kierunku drzwi.

– Muszę iść – dodał, choć jego stopy odmówiły współpracy.

Skinęła głową.

– Nie… – zaczął, a potem przerażony słowami, które omal nie wymknęły mu się z ust, zdecydowanie ruszył do wyjścia.

Był już blisko drzwi, gdy Penelope zawołała "Co: nie?" Oczywiście. Musiała zawołać.

A on nie wiedział, co odpowiedzieć, ponieważ zamierzał rzec: "Nie pocałowałem cię z litości". Wynikało z tego, że chciał, by o tym wiedziała, a jeśli tego chciał, to znaczyło, że zależało mu na jej opinii, a to z kolei znaczyło, że…

– Muszę iść – wybuchnął desperacko, jakby się spodziewał, że gdy tylko opuści salon, jego myśli przestaną błąkać się po niebezpiecznych rubieżach. Przebył odległość, jaka dzieliła go od drzwi, licząc, że Penelope go zawoła, że bodaj wypowie jego imię.

Nie uczyniła tego.

Wyszedł więc.

I jeszcze nigdy nie czuł do siebie takiej odrazy.


Colin był w wyjątkowo podłym humorze już wcześniej, zanim w drzwiach stanął lokaj z wezwaniem od jego matki.

Później było coraz gorzej.

Piekło i demony. Znowu zacznie mu wiercić dziurę w brzuchu o małżeństwo. Jej wezwania zawsze miały coś wspólnego ze swatami. A on akurat nie był w nastroju.

Kochał swoją matkę. Nie mógł jej zignorować, więc po-mruczał, poburczał, nawet zaklął z cicha, ale posłusznie wciągnął buty, narzucił płaszcz i ruszył do drzwi.

Mieszkał w Bloomsbury, w niezbyt modnej jak dla arystokraty dzielnicy Londynu, choć Belford Square, przy którym wynajął mały, lecz elegancki domek z tarasem, z pewnością był adresem dobrym i akceptowanym.

Colin lubił Bloomsbury, gdzie za sąsiadów miał lekarzy, prawników, naukowców, ludzi, którzy naprawdę coś robili, a nie tylko snuli się po przyjęciach. Nie był gotów poświęcić swego dziedzictwa dla życia z pracy rąk – w sumie dość dobrze było być Bridgertonem – ale w obserwowaniu ludzi przy codziennych obowiązkach znajdował coś inspirującego.

Mógł pojechać powozem – właśnie podstawiono go po powrocie od Featheringtonów, ale potrzebował odetchnąć świeżym powietrzem. Poza tym przewrotnie zapragnął odwlec wizytę pod Numerem Piątym.

Jeśli matka zamierzała poprowadzić kolejny wykład na temat cnót związku małżeńskiego, a po nim przedstawić długawą dysertację odnośnie do atrybutów każdej panny do wzięcia w Londynie, może na niego spokojnie poczekać.

Przymknął oczy i jęknął. Musiał mieć gorszy humor, niż sobie to uświadamiał, skoro przeklinał nawet spotkanie z matką, którą darzył (podobnie jak wszyscy Bridgertonowie) ogromnym szacunkiem i uczuciem.

Wszystko przez Penelope.

Nie, wszystko przez Eloise, pomyślał, zgrzytając zębami. Lepiej zwalić na rodzeństwo.

Nie – opadł na fotel przy biurku. To wyłącznie jego wina. Kiedy był wściekły, mógł urywać ludziom głowy gołymi rękami. Jego i tylko jego wina.

Nie powinien był całować Penelope. Nieważne, że chciał ją pocałować, chociaż do momentu, w którym o tym wspomniała, praktycznie nie zdawał sobie z tego sprawy. I tak nie powinien był jej całować.

Choć z drugiej strony, jeśli się nad tym dobrze zastanowić, nie był całkiem pewien, dlaczego nie powinien był jej całować.

Podszedł do okna i oparł się czołem o szybę. Belford Square było spokojnym miejscem. Tylko kilku przechodniów w zasięgu wzroku. Prawdopodobnie byli to robotnicy pracujący przy budowie muzeum po wschodniej stronie placu – dlatego Colin wybrał rezydencję w zachodniej części – plac budowy to dość hałaśliwe sąsiedztwo.

Skierował wzrok na północ, ku pomnikowi Charlesa Jamesa Foxa. Oto człowiek, który miał cel w życiu. Nie zawsze lubiany, jeśli wierzyć starszym, lecz Colin powoli dochodził do wniosku, że sympatia ogółu jest dość mocno przeceniana. Bóg jeden wie, jak on sam był lubiany, a mimo to stał teraz ponury, wściekły i niezadowolony z życia, gotów rzucić się na każdego, kto mu wejdzie w drogę.

Westchnął ciężko i wyprostował, opierając się dłonią o ramę. Lepiej już wyjść z domu, zwłaszcza jeśli zamierza udać się do Mayfair piechotą. Odległość nie była duża. Jeśli pójdzie szybko (jak zawsze), dotrze tam za pół godziny, może trochę wcześniej, o ile nie będzie musiał przeciskać się pomiędzy spacerowiczami. Modne towarzystwo nigdy nie przebywało tak długo poza domem, oczywiście pomijając zakupy lub popularne ostatnimi czasy spacery po parku. Colin czuł jednak, że musi ochłonąć. Londyńskie powietrze nie było zbyt czyste, ale musiało wystarczyć.

Tego dnia miał wyjątkowe szczęście. Zanim dotarł do skrzyżowania Oxford i Regent Street, na twarz spadły mu pierwsze krople deszczu. Kiedy znalazł się u wylotu Hanover Square na St. George Street, lało już w najlepsze. Był jednak tak blisko Bruton Street, że wzywanie fiakra graniczyło z groteską.

Szedł zatem dalej.

Po pierwszym niemiłym wrażeniu deszcz wydał mu się przyjemny. Był ciepły, a duże, ciężkie krople były niczym uderzenia.

Colin czuł, że na nie zasłużył.

Drzwi domu matki otwarły się, zanim postawił stopę na pierwszym schodku. Widocznie Wickham czekał na niego.

– Czy mogę zaproponować panu ręcznik? – spytał, podsuwając złożoną miękką tkaninę.

Colin wziął ręcznik, zastanawiając się, kiedy, u licha, Wickham miał czas po niego pójść. Nie mógł przecież wiedzieć, że on będzie na tyle niemądry, żeby spacerować w deszczu.

Nie po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że lokaje muszą posiadać jakąś tajemniczą moc. Może takie były wymagania na to stanowisko.

Wysuszył włosy ręcznikiem, co wprawiło Wickhama w widoczną konsternację. Nadzwyczaj układny i konserwatywny lokaj spodziewał się zapewne, że panicz co najmniej pół godziny spędzi w łazience, żeby się doprowadzić do porządku.

– Gdzie moja matka? – zapytał Cołin.

Służący zacisnął wargi, znacząco spoglądając na stopy przybysza, wokół których zebrały się już małe kałuże.

– Jest w swoim gabinecie – odparł. – Ale rozmawia z pańską siostrą.

– Z którą siostrą? – zapytał Colin z promiennym uśmiechem, żeby tylko dokuczyć Wickhamowi, który z kolei próbował zdenerwować go, omijając imię siostry.

Jak gdyby mógł Bridgertonowi powiedzieć "pańska siostra" i być pewnym, że tamten będzie wiedział, o kogo chodzi.

– Francescą.

– Ach, tak. Ona wkrótce wraca do Szkocji, prawda?

– Jutro.

Colin oddał ręcznik służącemu, który spojrzał nań jak na coś obrzydliwego.

– Nie będę jej zatem zawracał głowy. Powiadom ją tylko, że jestem tutaj i czekam, aż skończy rozmawiać z Francescą.

Wickham skinął głową.

– Może zatem się pan przebierze, paniczu? Sądzę, że w sypialni pana Gregory'ego pozostały jeszcze jakieś jego ubrania.

Colin uśmiechnął się. Gregory właśnie kończył ostatni semestr w Cambridge. Był o jedenaście lat młodszy i trudno było sobie wyobrazić, że mogliby się wymienić ubraniami. W obecnej sytuacji jednak chyba będzie musiał uwierzyć, że jego mały braciszek urósł.

– Doskonały pomysł – rzekł i z niechęcią spojrzał na swój przemoczony surdut. – Zostawię go do oczyszczenia i przyślę po niego później.

Lokaj ponownie skinął głową i mruknął:

– Jak pan sobie życzy. – Po czym znikł w korytarzu.

Przeskakując po dwa stopnie i zostawiając na nich mokre ślady, Colin przebył schody dzielące go od pokojów rodzeństwa. Nagle usłyszał szmer otwieranych drzwi i obejrzał się. Eloise.

Ostatnia osoba, którą chciał zobaczyć. Natychmiast przywiodła mu na myśl wszystkie wspomnienia związane z Penelope. Ich rozmowę. Pocałunek.

Zwłaszcza pocałunek.

I poczucie winy, jakie go po nim ogarnęło.

Poczucie winy, które wciąż nie ustępowało.

– Colin – zawołała Eloise. – Nie wiedziałam, że… Szedłeś pieszo?

Wzruszył ramionami.

– Lubię deszcz.

Przyjrzała mu się uważnie, przechylając głowę na bok, co oznaczało, że jest naprawdę zaintrygowana.

– Dziwny jakiś jesteś dzisiaj.

– Jestem przemoczony do szpiku kości.

– Nie musisz krzyczeć na mnie z tego powodu – odparła, pociągając nosem. – Nie zmuszałam cię do ganiania po mieście w deszczu.

– Kiedy wychodziłem, jeszcze nie padało – rzekł odruchowo. W obecności rodzeństwa zawsze wyłaził z niego ośmiolatek.

– Na pewno niebo już było szare – zauważyła.

Widocznie i ona miała w sobie coś z ośmiolatki.

– Możemy porozmawiać, kiedy już się wysuszę? – zapytał, nie ukrywając zniecierpliwienia.

– Oczywiście – odparła zgodnie. – Poczekam tu na ciebie.

Colin nie spieszył się ze zmianą ubrania. Bawił się z zawiązaniem krawata dłużej niż kiedykolwiek. Wreszcie, kiedy uznał, że Eloise zgrzyta już zębami ze zniecierpliwienia, wrócił do holu.

– Słyszałam, że byłeś dzisiaj u Penelope – oznajmiła bez wstępów.