Przesunęła się nieco bliżej, powtarzając sobie, że to się liczy jako pół kroku. Potem jeszcze jeden kroczek, pochyliła się i zaczęła czytanie od połowy zdania.
…w Anglii. Tu piasek zmienia barwę od brązowej do białej, a jego ziarenka są tak małe, że muska nagą stopę jak najdelikatniejszy jedwab. Woda ma kolor błękitu, o jakim Anglia nawet nie słyszała, akwamaryny z błyskiem słońca, i głębokiego kobaltu, gdy chmury przesłaniają niebo. Jest ciepła – zaskakująco, zdumiewająco ciepła – jak kąpiel, która jeszcze pół godziny temu była gorąca. Delikatne fale liżą brzeg z cichym pluskiem piany, łaskocząc skórę i zmieniając doskonały piasek w rozkoszną maź, która przelewa się i ślizga między palcami, aż kolejna fala znów ją zmyje.
Łatwo zrozumieć, czemu mówi się o tym miejscu jako o kolebce Afrodyty. Z każdym krokiem wydaje mi się, że za chwilę ją ujrzę, jak z obrazu Botticellego: wyłaniającą się z morza, unoszącą w doskonałej równowadze na olbrzymiej muszli, z długimi, tycjanowskimi włosami tańczącymi wokół jej głowy.
Gdyby miała urodzić się kobieta doskonała, z pewnością stałoby się to tutaj. Jestem w raju. A jednak…
A jednak z każdym ciepłym powiewem czy spojrzeniem w bezchmurne niebo przypominam sobie, że to nie jest mój dom, że urodziłem się, żeby żyć gdzie indziej. To nie gasi żądzy… nie, przymusu! – podróżowania, oglądania, poznawania… Ale budzi dziwne pragnienie dotknięcia mokrego od rosy trawnika, poczucia chłodnej mgły na twarzy, a nawet wspomnienie radości, jaką przynosi pierwszy słoneczny dzień po tygodniu deszczu.
Tutejsi ludzie nie znają tej radości. Ich dni zawsze są piękne. Czy można docenić piękno, jeśli jest ono stale obecne w czyimś życiu?
22 lutego 1824
Góry Trodos, Cypr.
Dziwne, ale jest mi zimno. Oczywiście, jest luty, a ja jako Anglik jestem przyzwyczajony do lutowego chłodu (podobnie jak do chłodu paru innych miesięcy, które mają w nazwie "r"), lecz przecież nie jestem w Anglii. Jestem na Cyprze, w sercu Morza Śródziemnego, a dwa dni temu byłem w Paphos, na południowo-zachodnim brzegu wyspy, gdzie słońce świeci mocno, a woda jest słona i ciepła. Stąd widzę szczyt Olimpu, pokryty śniegiem tak białym, że patrząc nań, można na chwilę oślepnąć.
Wspinaczka na tę wysokość była niebezpieczna, za każdym niemal zakrętem czaiło się niebezpieczeństwo. Droga jest prymitywna, spotkaliśmy na niej
Penelope wydała cichy jęk protestu, kiedy stwierdziła, że stronica kończy się w połowie zdania. Kogo spotkali? Co się wydarzyło? Jakie niebezpieczeństwo?
Wpatrywała się w zeszyt, umierając z pragnienia, aby odwrócić kartkę i dowiedzieć się, co się stało dalej. Zaczynała jednak czytać z przekonaniem, że nie narusza prywatności Colina, gdyż pozostawił dziennik otwarty. A ona tylko popatrzyła na to, co i tak było widać…
Odwrócenie kartki to jednak całkiem co innego.
Wyciągnęła rękę i cofnęła ją szybko. To nie było uczciwe. Nie mogła czytać dziennika. Nic poza tym, co już przeczytała.
Z drugiej strony widać było, że ten tekst wart jest przeczytania. To zbrodnia, że Colin chowa go dla siebie. Słowa powinny być szanowane, udostępniane. Powinny być…
– O, do licha! – mruknęła do siebie. Wyciągnęła rękę, żeby dotknąć strony.
– Co ty tu robisz?
Penelope obróciła się na pięcie.
– Colin!
– Rzeczywiście – warknął.
Odskoczyła. Po raz pierwszy użył przy niej takiego tonu. Nie sądziła nawet, że jest do niego zdolny.
Wielkimi krokami podszedł do stolika, chwycił dziennik i zatrzasnął.
– Co tu robisz? – zapytał.
– Czekam na Eloise – wykrztusiła, czując, że nagle zaschło jej w gardle.
– W saloniku na piętrze?
– Wickham zawsze mnie tu przyprowadza. Twoja matka kazała mu traktować mnie jak członka rodziny. I… eee… on… eee… – Zauważyła, że zaczyna wykręcać sobie palce, i zmusiła się, żeby przestać. – To samo z moją siostrą Felicity. Ona i Hyacinth są tak dobrymi przyjaciółkami… Przykro mi… myślałam, że wiesz.
Bridgerton beztrosko odrzucił oprawny w skórę zeszyt na najbliższy fotel i skrzyżował ramiona.
– A ty masz zwyczaj czytać osobiste zapiski innych ludzi?
– Nie, oczywiście, że nie. Ale był otwarty i… – Przełknęła ślinę, uświadamiając sobie, jak głupio brzmi ta wymówka. – I to jest pokój dostępny dla wszystkich – wymamrotała, czując, że powinna zamilknąć. – Trzeba było zabrać go ze sobą.
– Tam, dokąd się udałem – wycedził Colin, wyraźnie nadal wściekły – człowiek zwykle nie zabiera książek.
– Ten zeszyt nie jest taki duży – odparła, zastanawiając się, dlaczego wciąż jeszcze coś mówi.
– Na miłość boską! Czy koniecznie chcesz, żebym wymówił w twojej obecności słowo "wygódka"?
Penelope poczuła, że oblewa się rumieńcem.
– Chyba już pójdę – rzekła. – Powiedz Eloise…
– To ja pójdę – warknął Colin. – I tak się dzisiaj wyprowadzam. Równie dobrze mogę zrobić to teraz, skoro już prawie tu zamieszkałaś.
Penelope nie sądziła, że słowa mogą sprawić fizyczny ból, ale w tej chwili przysięgłaby, że poczuła, jak ostrze noża wbija jej się w pierś. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, ile to dla niej znaczyło, że lady Bridgerton otwarła dla niej swój dom.
Ani jak bardzo zaboli ją, kiedy się dowie, że Colinowi nie podoba się jej obecność.
– Dlaczego tak utrudniasz mi przeprosiny? – wybuchnęła, biegnąc za nim, kiedy ruszył ku drzwiom.
– A powiedz mi, dlaczego właściwie miałbym ci je ułatwiać? – odparował, nie patrząc na nią. Nawet się nie zatrzymał.
– Ponieważ to byłoby miłe z twojej strony – wykrztusiła.
Obejrzał się z tak gniewnym błyskiem w oku, że Penelope odskoczyła w tył. Colin był miły, sympatyczny. Nie wybuchał złością.
Do tej pory.
– Ponieważ to byłoby miłe?! – zagrzmiał. – To właśnie myślałaś, czytając mój dziennik? Że miło będzie poczytać cudze prywatne zapiski?
– Nie, Colinie, ja…
– Nie ma takich słów… – rzekł, dźgając ją palcem wskazującym w ramię.
– Colinie! Ty…
Obrócił się tyłem, grubiańsko pokazując jej plecy.
– Nic nie usprawiedliwia twojego zachowania.
– Nie, oczywiście, że nie, ale…
– Au!
Penelope poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Krzyk Colina był prawdziwym krzykiem bólu. Podbiegła do niego.
– Co… o mój Boże!
Z rany na dłoni, w której Colin trzymał nóż do otwierania korespondencji, wypływała strużka krwi.
Penelope nigdy nie była zbyt wymowna w chwilach zdenerwowania, teraz też zdołała tylko wyjąkać: "O rany, dywan!", po czym chwyciła kawałek papieru listowego, który leżał na pobliskim sekretarzyku. Podsunęła arkusik pod skaleczoną dłoń, żeby krew nie splamiła bezcennego dywanu.
– Doprawdy, cóż za troskliwa pielęgniarka – wyszeptał Bridgerton drżącym głosem.
– Możesz być spokojny, od tego się nie umiera – zapewniła go. – A dywan…
– Nic się nie stanie – odrzekł. – Próbowałem zażartować.
Penelope spojrzała Colinowi w twarz. Po bokach jego ust pojawiły się głębokie bruzdy. Policzki miał bardzo blade.
– Chyba powinieneś usiąść – mruknęła.
Skinął ponuro głową i opadł na fotel.
Żołądek Penelope zaczął o sobie przypominać. Nigdy nie znosiła widoku krwi zbyt dobrze.
– Chyba ja też usiądę – wymamrotała, opadając na niski stołek.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Colin.
Skinęła głową, próbując zignorować wzbierającą falę mdłości.
– Musimy coś znaleźć, żeby cię opatrzyć – rzekła, krzywiąc się na widok prowizorycznego zabezpieczenia. Papier nie był chłonny i krew spływała po nim, co chwila niebezpiecznie zbliżając się do krawędzi.
– Mam w kieszeni chusteczkę – podpowiedział Colin.
Penelope ostrożnie odłożyła papier i wyjęła chusteczkę z kieszeni na piersi Colina, usiłując nie zwracać uwagi na ciepło skóry, które czuła pod palcami, kiedy chwytała delikatny, kremowy materiał.
– Boli? – spytała, owijając dłoń. – Nie, nie odpowiadaj. Oczywiście, że boli.
Bridgerton uśmiechnął się niepewnie.
– Boli.
Zerknęła na rozcięcie, zmuszając się, aby przyjrzeć mu się dokładniej, choć na widok krwi jej żołądek ścisnął się nieprzyjemnie.
– Chyba nie trzeba będzie szyć.
– Wiesz coś na temat ran?
Pokręciła głową.
– Nie. Ale to nie wygląda źle. Tyle tylko, że… ta krew.
– Wygląda lepiej, niż ja się czuję – rzucił Colin.
Penelope z przerażeniem spojrzała mu w twarz.
– Jeszcze jeden żart – zapewnił ją. – Nie, nie całkiem. Naprawdę boli bardziej, niż na to wygląda, ale zapewniam cię, że to do zniesienia.
– Przykro mi – odparła, uciskając ranę, żeby zmniejszyć wypływ krwi. – To wszystko moja wina.
– Że sobie rozciąłem rękę?
– Gdybyś nie był taki wściekły…
– Nie bądź niemądra, Penelope. Gdybym nie wściekł się na ciebie, rozgniewałbym się kiedy indziej i na kogo innego.
– I oczywiście miałbyś pod ręką nóż do otwierania listów – mruknęła, spoglądając na niego spod rzęs, zanim znów pochyliła się nad skaleczoną dłonią.
W oczach Colina ujrzała wesołość, a może nawet odrobinę podziwu.
I coś jeszcze, czego nigdy nie spodziewała się zobaczyć – wahanie, a nawet bezbronność. Zdumiało ją to. On najwyraźniej nie wiedział, jak pięknie pisze. Nie miał o tym pojęcia i był naprawdę zakłopotany, że przeczytała jego gryzmoły.
– Colinie – zaczęła, instynktownie zwiększając ucisk i pochylając się w przód – muszę ci powiedzieć. To… – Urwała, słysząc odgłos rytmicznych kroków zbliżających się korytarzem. – To pewnie Wickham – mruknęła, oglądając się na drzwi. – Nalegał, aby przynieść mi coś do picia. Możesz teraz sam przytrzymać opatrunek?
Bridgerton skinął głową.
– Nie chcę, żeby zauważył, że się zraniłem. Powie mamie, a ona zamęczy mnie na śmierć.
– Dobrze. – Penelope wstała i rzuciła mu dziennik. – Udawaj, że czytasz.
"Miłosne podchody" отзывы
Отзывы читателей о книге "Miłosne podchody". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Miłosne podchody" друзьям в соцсетях.