– O czym?

– O byciu dżentelmenem. Sądzę, że oczekuje się od nas, abyśmy opiekowali się damami.

– I co?

– Nie powinna ci towarzyszyć pokojówka?

– Mieszkam tuż za rogiem – odparła nieco zawiedziona, że tego nie pamiętał. Ona i jej siostry przyjaźniły się z jego siostrami. Nieraz nawet odprowadzał ją do domu. – Na Mount Street – dodała, kiedy nie zmienił wyrazu twarzy.

Zmrużył oczy i spojrzał w tamtą stronę, choć nie miała pojęcia, co chce przez to osiągnąć.

– Na litość boską, Colinie! To prawie na rogu Davies Street. Przecież to nie więcej niż pięć minut drogi od domu twojej matki. Cztery, jeśli idę szybciej.

– Przyglądałem się tylko, czy nie ma tam żadnych ciemnych bram i zaułków – odparł i spojrzał na nią. – Gdzie mógłby się ukrywać przestępca.

– W Mayf air?

– W Mayfair – odparł ponuro. – Naprawdę, uważam, że powinna ci towarzyszyć pokojówka. Nie chciałbym, aby coś ci się przydarzyło.

Szczerze ją wzruszyła jego troska, choć zdawała sobie sprawę, że równie troskliwie zaopiekowałby się każdą ze znajomych mu pań. Po prostu był takim typem mężczyzny.

– Zapewniam cię, że przestrzegam wszelkich zasad przy pokonywaniu większych odległości – odparła. – Ale tu jest naprawdę blisko. Kilka przecznic. Nawet mojej mamie to nie wadzi.

Bridgerton zacisnął szczęki.

– Nie wspominając już o tym – dodała – że mam dwadzieścia osiem lat.

– A co to ma do rzeczy? Ja mam trzydzieści trzy, jeśli chcesz wiedzieć.

Nie było to dla niej żadną nowością, wiedziała o wielu sprawach, które go dotyczyły.

– Colinie – odezwała się z lekką irytacją.

– Penelope – odparł dokładnie tym samym tonem.

Odetchnęła głęboko.

– Uwierz mi, ja już naprawdę dość pewnie siedzę w tej szufladzie. Nie muszę martwić się tym wszystkim, co mnie obchodziło w wieku siedemnastu lat.

– Nie przypuszczam…

Penelope wsparła dłoń na biodrze.

– Spytaj siostry, jeśli mi nie wierzysz.

Spojrzał na nią i spoważniał nagle. Jeszcze nigdy go tak poważnym nie widziała.

– Staram się nigdy nie pytać mojej siostry o sprawy, które wymagają zdrowego rozsądku.

– Colinie! – wykrzyknęła Penelope. – Cóż za straszne rzeczy mówisz!

– Nie powiedziałem, że jej nie kocham. Nie powiedziałem nawet, że jej nie lubię. Wiesz dobrze, że uwielbiam Eloise. Jednak…

– Wszystko, co zaczyna się od "jednak", musi być nieprzyjemne – mruknęła Penelope.

– Eloise – odparł z charakterystyczną dla siebie wyniosłością – powinna już dawno wyjść za mąż.

No tak, tym razem naprawdę przeholował, zwłaszcza jeśli chodzi o ton głosu.

– Ktoś mógłby powiedzieć – odparowała Penelope, lekko unosząc podbródek – że i ty także dawno powinieneś być żonaty.

– Och, pr…

– Jak sam mnie o tym dumnie poinformowałeś, masz już trzydzieści trzy lata.

Pod lekkim rozbawieniem dostrzegła na jego twarzy cień irytacji, co sugerowało, iż wkrótce Colinowi zmieni się humor.

– Penelope, nawet…

– Starzec! – syknęła.

Zaklął pod nosem, co już samo w sobie było niezwykłe, bo nigdy dotąd nie czynił tego w obecności dam. Powinna była chyba odebrać to jako ostrzeżenie, ale była zbyt zirytowana. Przypuszczała, że stare powiedzenie mówi prawdę: z odwagi rodzi się odwaga.

A może raczej brak rozsądku rodzi brak rozsądku, ponieważ spojrzała na swego rozmówcę wyniośle i zapytała:

– Czy obaj twoi bracia nie byli już przypadkiem żonaci w wieku trzydziestu lat?

Ku jej zdumieniu Colin uśmiechnął się tylko i skrzyżował ramiona na piersi, opierając się barkiem o drzewo, pod którym stali.

– Moi bracia i ja to całkiem odmienne typy.

Penelope uznała, że to stwierdzenie wiele o nim mówi, ponieważ większość "towarzystwa", wliczając w to także lady Whistledown, uważała, że bracia Bridgertonowie są do siebie bardzo podobni. Niektórzy posuwali się jeszcze dalej, twierdząc, że panowie mogliby wymieniać się między sobą. Penelope nie przypuszczała, żeby którykolwiek z nich miał o to pretensje – wszyscy wydawali się usatysfakcjonowani takim porównaniem, tym bardziej, że lubili się wzajemnie. Może jednak się myliła.

Albo nigdy zbyt dokładnie się im nie przyjrzała.

Byłoby to cokolwiek dziwne, miała bowiem wrażenie, iż pół życia spędziła na obserwowaniu Colina Bridgertona.

Powinna była jednak pamiętać, że jeśli nawet Colin miał humory, nigdy nie dopuścił, aby była tego świadkiem. Pochlebiała sobie, sądząc, że ten przytyk o żonatych braciach dotknął go w jakikolwiek sposób.

Nie, jego ripostą był beztroski uśmiech, stosowny żart. Gdyby kiedykolwiek stracił panowanie nad sobą…

Penelope lekko pokręciła głową. Nie mogła tego pojąć. Colin nigdy się nie denerwował, a przynajmniej nie przy niej. Musiałby być rzeczywiście głęboko poruszony, żeby się z tym zdradzić. Jednak do takiego stanu mógłby go doprowadzić tylko ktoś, na kim mu naprawdę zależało.

Colin bardzo ją lubił… może nawet bardziej niż innych, ale nie zależało mu na niej. Nie w ten sposób.

– Może zgódźmy się, że się nie zgadzamy – rzekła wreszcie.

– Na jaki temat?

– Eee… Na temat tego, co może, a czego nie może stara panna.

Wydawał się rozbawiony jej wahaniem.

– Ale to zmusiłoby mnie do tego, abym zwrócił się do mojej siostry o radę. Jak zapewne rozumiesz, byłoby to dla mnie niezmiernie trudne.

– Ale jakoś nie obawiasz się zwrócić o radę do mnie?

Colin uśmiechnął się z przekorą.

– Nie, jeśli przysięgniesz, że nie piśniesz ani słowa.

Oczywiście nie mówił poważnie. A ona wiedziała, że on wie, że ona o tym wie. Ale taki już był. Żart i uśmiech wygładzą każdą ścieżkę. Do licha, dobrze mu to wychodziło. Westchnęła, uśmiechnęła się i zanim się obejrzała, wypaliła:

– Dość. Ruszamy do domu twojej mamy.

Colin zaśmiał się.

– Myślisz, że będzie miała herbatniczki?

Penelope wzniosła oczy ku niebu.

– Oczywiście, że będzie miała herbatniczki.

– Zgoda – rzekł, ruszając szybkim krokiem i pociągając ją za sobą. – Kocham moją rodzinę, ale tak naprawdę chodzę tam wyłącznie z powodu jedzenia.

4

Trudno byłoby sobie wyobrazić ważniejszą wieść z balu Bridgertonów od tej mówiącej o determinacji lady Danbury, aby odkryć tożsamość Autorki, wypada jednakże odnotować także następujące wydarzenia:

Pan Geoffrey Albansdole widziany był, jak tańczył z panną Felicity Featherington.

Panna Felicity Featherington była z kolei widziana, jak tańczyła z panem Lucasem Hotchkis$em.

Pan Lucas Hotchkiss widziany był, jak tańczył z panną Hyacinth Bridgerton.

Panna Hyacinth Bridgerton widziana była, jak tańczyła z wicehrabią Burwickiem.

Wicehrabia Burwick widziany był, jak tańczył z panną Jane Hotchkiss.

Panna Jane Hotchkiss widziana była z kolei, jak tańczyła z panem Cołinem Bridgertonem.

Pan Colin Bridgerton widziany był również, jak tańczył z panną Penelope Featherington.

I aby zamknąć to kazirodcze kółko graniaste, panna Penelope Featherington widziana była ponadto, jak rozmawiała z panem Geoffreyem Albansdale'em. (Gdyby z nim jeszcze zatańczyła, toby chyba było zbyt pięknie, nieprawdaż, drogi czytelniku?)

Kroniki Towarzyskie Lady Whistledown, 12 kwietnia 1824.


Kiedy Penelope i Colin weszli do salonu, Eloise i Hyacinth popijały już herbatę w towarzystwie obu pań Bridgerton. Violet, seniorka, siedziała u szczytu stołu, zaś Kate, jej synowa i żona Anthony'ego, obecnego wicehrabiego, bez większego powodzenia próbowała opanować harce swej dwuletniej córeczki Charlotte.

– Patrzcie, na kogo wpadłem na Berkeley Square – zawołał Colin.

– Penelope! – Lady Bridgerton powitała ją ciepłym uśmiechem. – Usiądź. Herbata jeszcze nie wystygła, a kucharka upiekła swoje słynne maślane ciasteczka.

Colin wprost rzucił się w kierunku patery, zaledwie pozdrawiając siostry w biegu.

Penelope podeszła do najbliższego krzesła i usiadła.

– Ciasteczka są pyszne – rzekła Hyacinth, popychając paterę w jej kierunku.

– Hyacinth – odezwała się lady Violet z lekką dezaprobatą – postaraj się mówić pełnymi zdaniami.

Córka spojrzała na matkę z niejakim zdziwieniem.

– Ciasteczka. Są. Pyszne. – Przechyliła głowę na bok. – Rzeczownik. Czasownik. Przymiotnik.

– Hyacinth!

Strofując córkę, lady Bridgerton usiłowała przybrać surową minę, ale – jak zaobserwowała Penelope – nie całkiem jej się to udało.

– Rzeczownik. Czasownik. Przymiotnik – powtórzył Colin, ocierając okruchy z uśmiechniętych ust. – Zdanie. Jest. Prawidłowe.

– Jeśli jesteś kimś nieco więcej niż analfabetą – wtrąciła Kate, sięgając po ciastko. – Naprawdę są pyszne, to już moje czwarte – przyznała się Penelope z uśmiechem.

– Kocham cię, Colinie – rzekła Hyacinth, ignorując komentarz bratowej.

– Oczywiście – mruknął.

– Osobiście – oznajmiła wyniośle Eloise – w moich zapisach wolę umieszczać przedimki przed rzeczownikami.

Hyacinth prychnęła.

– W zapisach?

– Napisałam dużo listów – wyjaśniła Eloise, pociągając nosem. – I prowadzę pamiętnik, a to naprawdę pożyteczny zwyczaj.

– Pomaga zachować dyscyplinę – zauważyła Penelope, biorąc filiżankę i spodeczek z wyciągniętych rąk lady Violet.

– A ty prowadzisz pamiętnik? – zapytała Kate. Przypuszczalnie nie patrzyła na rozmówczynię, skoro zdążyła skoczyć i złapać córeczkę, zanim ta wdrapała się na serwantkę.

– Nie – odparła Penelope, kręcąc głową. – To wymaga zbyt dużej dyscypliny.

– Nie sądzę, żeby umieszczanie przedimka przed rzeczownikiem było zawsze konieczne – upierała się Hyacinth, jak zwykle obstając przy swoim.

Nieszczęściem dla reszty zebranych Eloise była równie nieustępliwa.

– Możesz opuścić przedimek, jeśli chcesz nadać słowu znaczenie ogólne – rzekła, sznurując usta w dość wymowny sposób. – A w tym przypadku miałaś na myśli konkretne ciastka…