Z miejsca, gdzie siedziały dzieci, dobiegły Liz i Kate odgłosy cichej czkawki, a następnie stłumiony chichot. Kobiety uśmiechnęły się do siebie. Od przyjazdu rodziny Liz jakby odmłodniała o dziesięć lat, obecność Winfieldów wyraźnie podniosła ją na duchu. Kate z przykrością patrzyła na przedwcześnie postarzałą siostrę, dręczyła się myślą o jej samotności i życiu w ponurym otoczeniu, w domu, którego nienawidziła, z mężczyzną, który niewątpliwie nie darzył jej miłością ani teraz, ani nigdy przedtem. W dodatku Liz z każdą chwilą była smutniejsza, świadoma rychłego rozstania z bliskimi. Za niecałą godzinę już ich tu nie będzie i Bóg jeden wie, kiedy znowu przyjadą do Anglii! Kate zaprosiła ją do San Francisco, by pomogła w przygotowaniach do ślubu Edwiny, Liz wszakże wiedziała, że nie będzie mogła zostawić Ruperta na tak długo. Mimo to obiecała przyjechać do Ameryki w sierpniu.

Odgłosy czkawki znów dobiegły uszu Kate. Popatrzyła w stronę dzieci i zatrzymała wzrok na prawie sześcioletniej Alexis. George mówił jej coś na ucho, mała zaś ledwie hamowała chichot.

– Pss… – szepnęła Kate i uśmiechnęła się do nich, zerkając spod oka na Ruperta. Ich śniadania w Kalifornii wyglądały zazwyczaj jak piknik w święto Czwartego Lipca, ale tutaj musieli się zachowywać przyzwoicie.

Trzeba przyznać, że dzieci były nadspodziewanie grzeczne i stosowały się do wymagań Ruperta, który z wiekiem jakby nieco złagodniał. Kilka razy zabrał nawet szesnastoletniego Filipa na polowanie i choć chłopiec wyznał ojcu, że nienawidzi tych wypraw, wobec wuja był zawsze uprzejmy i starał się okazywać mu wdzięczność. Tyle że Filip starał się być miły dla każdego, bo taki już był: układny, taktowny i ujmujący, wydawał się jak na swój wiek nad wyraz dojrzały. Wyglądał na więcej niż szesnaście lat i był zdecydowanie najmądrzejszym, najbardziej odpowiedzialnym dzieckiem Winfieldów. Nie mówiąc oczywiście o Edwinie, ona jednak liczyła sobie dwadzieścia lat i niebawem miała założyć własną rodzinę, która powinna się w ciągu roku powiększyć. Kate nadal nie mogła uwierzyć, iż jej najstarsza córka już na tyle dorosła, że wychodzi za mąż i pewno urodzi wkrótce dziecko.

Winfieldowie wracali do domu, aby przygotować wesele. Do Stanów jechał z nimi także dwudziestopięcioletni Charles, narzeczony Edwiny, zakochany w niej po uszy. Spotkali się przypadkiem poprzedniego lata w San Francisco i odtąd niemal nie rozstawali. Ślub zaplanowano już na sierpień, dlatego wieźli całe jardy pięknego materiału w kolorze kości słoniowej, który Edwina i Kate kupiły w Londynie na suknię ślubną. W San Francisco krawcowa Kate wyhaftuje suknię maleńkimi perełkami, welon zaś uszyje Francuzka, która właśnie przybyła z Paryża do Londynu, a lady Fitzgerald przywiezie go w lipcu, przybywając na ślub.

Winfieldów czekało jeszcze załatwienie mnóstwa spraw. Bertram Winfield zaliczał się do najznaczniejszych obywateli Kalifornii – do jego rodziny należała jedna z największych gazet w San Francisco – z tego też względu na wesele Edwiny musieli zaprosić setki osób. Kate z córką od miesiąca opracowywały listę gości, która w końcu liczyła ponad pięćset nazwisk, kiedy zaś Edwina ostrzegła narzeczonego, że może się jeszcze wydłużyć, Charles się tylko roześmiał. "W Londynie byłoby o wiele gorzej – powiedział. – Dwa lata temu na ślubie mojej siostry zjawiło się siedemset osób. Dzięki Bogu byłem wtedy w Delhi."

Przez ostatnie cztery lata Charles podróżował po świecie. Spędziwszy dwa lata w wojsku w Indiach, wyruszył do Kenii, gdzie przebywał rok, podróżując i odwiedzając znajomych. Edwina uwielbiała słuchać opowieści o jego przygodach. Prosiła, by w podróż poślubną wybrali się do Afryki, Charles jednak uznał, że lepiej będzie spędzić miodowy miesiąc w jakimś bardziej cywilizowanym kraju. Jesienią zamierzali podróżować po Włoszech i Francji, po czym na Boże Narodzenie zjechać do Anglii.

Edwina zakochana była w Charlesie po uszy. Marzyła o licznej rodzinie, przynajmniej takiej jak jej własna, i o równie szczęśliwym życiu małżeńskim, jakie wiedli jej rodzice, aczkolwiek nawet między nimi czasami wybuchały spory. W domu aż drżały ściany, gdy matka naprawdę traciła cierpliwość, zawsze jednak łączyło ich głębokie uczucie, a po eksplozji gniewu następował okres czułości i wybaczania. Wiadomo było, że cokolwiek się wydarzy, Kate i Bertram nadal będą się kochali. Tego właśnie oczekiwała Edwina od Charlesa. Nie potrzebowała do szczęścia męża, który byłby ważną osobistością, nie potrzebowała jego tytułów czy wytwornej posiadłości. Nie chciała nic z tego, co niegdyś pociągnęło ciotkę Liz do wuja Ruperta. Dobroć, poczucie humoru, inteligencja, umiejętność dzielenia radości z bliskimi, wspólne rozmowy i praca – tylko to się dla niej liczyło. Charles co prawda nigdy nie musiał zarabiać na utrzymanie i po ojcu miał odziedziczyć miejsce w Izbie Lordów, lecz Edwina wiedziała, że jej narzeczony posiada te cechy charakteru, które ceniła. Ich życie zapowiadało się przyjemnie – będą się bawić i spędzać beztrosko czas w towarzystwie przyjaciół.

Charles, podobnie jak jego ukochana, pragnął mieć co najmniej pół tuzina dzieci. Winfieldowie mieli siedmioro, przy czym jedno, chłopczyk, który przyszedł na świat pomiędzy Edwiną a Filipem, zmarło przy narodzinach. Być może na Filipie można było polegać dlatego właśnie, że zająwszy nienależne mu miejsce najstarszego syna, poczuwał się do większej odpowiedzialności we wszystkim, co czynił. Dwunastoletni George miał w związku z tym łatwiejsze życie i uważał, że jedynym jego celem jest rozśmieszanie całego otoczenia. Przy każdej sposobności przekomarzał się z Alexis i maluchami, czuł się też zobowiązany kruszyć skorupę powagi starszego brata i robił to bez ustanku: a to ściągnął mu z łóżka prześcieradło, to znów włożył do butów nieszkodliwe węże… Podrzucona gdzieś mysz czy pieprz w porannej kawie pozwalały rozpocząć dzień jak należy. Filip z kolei uważał, że George przyszedł na świat głównie po to, by jemu zatruwać życie. Gdy starszy brat nieporadnie nawiązywał znajomości z dziewczętami, George natychmiast pojawiał się nieproszony, gotów służyć pomocą. Ten chłopiec nigdy nie przejawiał nieśmiałości ani w towarzystwie dziewcząt, ani w żadnej innej sytuacji. Podczas podróży statkiem Kate i Bertrama witano wszędzie słowami: "A, to wy jesteście rodzicami George'a!…" Kate aż cierpła skóra, kiedy się zastanawiała, co chłopiec znów przeskrobał, Bertram zaś śmiał się, rozbawiony psotami i żywotnością syna.

Najbardziej nieśmiała ze wszystkich dzieci była Alexis, następna w kolejności. Na świat spoglądała wielkimi niebieskimi oczami, a jej jasne loki wydawały się w słońcu prawie białe, czym się różniła od reszty rodzeństwa, które odziedziczyło po rodzicach ciemne włosy. Zupełnie jakby Opatrzność obdarowała George'a skłonnością do psot i odwagą, a Alexis czymś delikatnym i rzadkim. Gdziekolwiek się pokazała, ludzie oglądali się za nią, podziwiając jej urodę, ale dziewczynka natychmiast znikała, by po godzinie ukazać się znowu, cichutko, jak gdyby spływała na niewidzialnych skrzydłach. Była najsłodszą córeczką Kate i ulubienicą ojca. Rzadko się pierwsza odzywała. Żyła szczęśliwa w gronie rodziny, chroniona przez wszystkich. Przed jej wzrokiem nic się nie ukryło, lecz mówiła niewiele. Lubiła godzinami przesiadywać w ogrodzie wijąc wianki, by ozdobić nimi matczyne włosy. Rodzice byli dla niej wszystkim. Częścią swych uczuć obdarowała Edwinę, ta jednak była mocniej związana z następnym z kolei dzieckiem, czteroletnią Frances.

W rodzinie nazywano ją Fannie. Miała słodkie okrągłe policzki, pulchne rączki i mocne nóżki. Była pogodną, zawsze zadowoloną istotką, a jej uśmiech poruszał najbardziej zatwardziałe serca. Równie pogodny był dwuletni Teddy, oczko w głowie matki. Właśnie zaczynał odkrywać świat wokół siebie. Główka cała w lokach i radosny, beztroski śmiech zjednywały mu ogólną sympatię. Uwielbiał uciekać Oonie, swojej piastunce, bardzo bowiem lubił, kiedy go goniła.

Oona, miła Irlandka, opuściła swój kraj w wieku czternastu lat. Kate nie kryła zadowolenia, gdy znalazła ją w San Francisco. Obecnie Oona miała lat osiemnaście i była jej wielką pomocą przy dzieciach. Często robiła Kate wyrzuty, że psuje Teddy'ego, a Kate ze śmiechem przyznawała jej rację. Istotnie rozpieszczała czasami swoje dzieci, bo je wszystkie bez wyjątku bardzo kochała.

Mimo upływu czasu Kate nie mogła się nadziwić, że każde jej dziecko jest całkowicie inne, posiada odrębną osobowość i własne potrzeby. Różniły się wszystkim: reakcją na otaczający świat, aspiracjami, stosunkiem do niej, do życia i do siebie nawzajem – poczynając od nieśmiałości Alexis, poprzez silne poczucie odpowiedzialności tkwiące w Filipie, całkowity jej brak u George'a aż po spokojną pewność siebie Edwiny, zawsze troskliwej i łagodnej, myślącej przede wszystkim o innych. Kate odetchnęła z ulgą widząc ją po uszy zakochaną w Charlesie i czerpiącą z tego uczucia wiele radości. Zasługiwała na to. Od lat była prawą ręką matki i Kate uważała, że najwyższy czas, by Edwina rozpoczęła własne życie.

A teraz ogarniał ją żal, że córka wyjedzie na stałe do Anglii. Już po raz drugi w życiu czekało ją rozstanie z bliską osobą. Mogła mieć tylko nadzieję, że Edwina będzie szczęśliwsza od Liz, Charles bowiem w niczym nie przypominał Ruperta: był inteligentnym człowiekiem, łagodnym i mądrym, będzie więc na pewno wspaniałym mężem.

Mieli się tego dnia spotkać z Charlesem w dokach linii White Star w Southampton. Postanowił towarzyszyć im w drodze powrotnej do Stanów po części dlatego, że nie mógł znieść myśli o rozstaniu z Edwiną na długie cztery miesiące, a także dlatego, że Bert nalegał, aby podróż Charlesa była prezentem zaręczynowym dla córki. Wykupili bilety na nowiutki statek, na jego dziewiczy rejs, czym byli niesłychanie podekscytowani.

Jeszcze nie wstali od stołu w Havermoorze, a już Alexis zaczęła śmiać się w głos, gdy George szeptał jej do ucha jakieś niesamowite historie, wypuszczając przy tym kłęby pary w zimne powietrze jadalni. Bertram zachichotał obserwując dzieci. Rupert podniósł się wreszcie z miejsca, co oznaczało koniec śniadania. Bert podszedł do szwagra, by się z nim pożegnać. Tym razem Rupert niemal żałował, że Bertram odjeżdża. Lubił go, lubił także Kate, choć do dzieci odnosił się z rezerwą.