– Nie wiem. Na każdym prezencie była wizytówka. Chyba najwięcej przysłali goście hotelowi… Jest też coś od "New York Timesa", z biura linii White Star też przyszły zabawki. To chyba po prostu prezenty.

Dzieci cudownie się bawiły rozpakowując kolejne paczki. Nawet Alexis wyglądała na zadowoloną i radośnie uśmiechnęła się do Edwiny. Dla niej były to spóźnione prezenty urodzinowe, które ominęły ją w dniu, gdy zatonął statek. Starczyłoby ich na przynajmniej tuzin urodzin i jeszcze zostałoby dość na gwiazdkę.

Gdy uszczęśliwiony Teddy z konia na biegunach machał radośnie do siostry, Edwina ze zdumieniem patrzyła na piramidę prezentów.

– Co my z tym zrobimy? – zastanowiła się na głos.

– Chyba zabierzemy do domu – rzekł George obojętnym tonem, jakby to było oczywiste.

Edwina wzięła się za porządkowanie pakunków porozrzucanych po pokoju i segregowanie zakupów zgodnie z ich przeznaczeniem. Starszy brat spojrzał na nią i zmarszczył brwi.

– Nie bardzo mi się podoba ta sukienka. Wyglądasz w niej strasznie staro.

– Chyba masz rację – przyznała cicho, myśląc, że teraz to najodpowiedniejszy strój dla niej. Czuła się staro i zastanawiała się melancholijnie, czy zawsze już tak będzie. – W sklepach, w których byłam, nie mieli wielkiego wyboru czarnej odzieży – wyjaśniła.

Była kobietą wysoką i szczupłą, nie zawsze więc mogła znaleźć odpowiedni rozmiar. Jej matka miała podobne kłopoty, toteż niekiedy wymieniały się sukienkami. Ale to już nie wróci. Nie będzie wspólnych ubrań… Ani przyjaźni, serdeczności, śmiechu. Wszystko to minęło bezpowrotnie, jak bezpowrotnie skończyła się młodość Edwiny.

Do Filipa po chwili dopiero dotarło, dlaczego siostra ubrana jest na czarno. Jakoś nie pomyślał o tym od razu i teraz zastanawiał się, czy on i George będą nosić czarne krawaty i żałobne opaski na rękawach. Tak było, gdy umarli dziadkowie. Mama uznawała noszenie żałoby za gest szacunku, ale ojciec powiedział wtedy, że uważa ten zwyczaj za idiotyczny… Filip otrząsnął się z zadumy, bo przypomniał sobie, że ma wiadomość dla Edwiny.

– Przyszedł telegram od wuja Ruperta i cioci Liz – oznajmił siostrze.

– O Boże – westchnęła Edwina. – Miałam im rano wysłać depeszę, ale przy całym tym zamieszaniu z wizytą u lekarza zupełnie zapomniałam. Gdzie go położyłeś?

Chłopiec wskazał na biurko. Edwina wzięła telegram do ręki, przeczytała go i z westchnieniem usiadła na krześle. Nie takiej wiadomości oczekiwała, choć musiała przyznać, że wujostwo chcieli jak najlepiej. Za dwa dni ciocia Liz miała wsiąść na statek do Nowego Jorku i dzieci powinny tu na nią czekać, postanowiła bowiem zabrać je do Anglii. Gdy Edwina czytała te słowa, serce zabiło jej mocniej. Ze współczuciem myślała o ciotce, która wyjątkowo źle znosiła podróże morskie. Sama również poczuła się nieswojo na myśl o ponownej przeprawie przez Atlantyk. Chyba do końca życia jej noga nie postanie na statku. Nigdy nie zapomni widoku rufy "Titanica" na tle czarnego nieba.

Późnym wieczorem odtelegrafowała wujostwu przekonując, że ciocia Liz nie musi przyjeżdżać, ponieważ wracają do San Francisco. Rano otrzymała odpowiedź.

"Bez dyskusji. Wracacie do Anglii. Przesyłamy wyrazy współczucia. Zrobimy wszystko, żeby było wam u nas dobrze. Do rychłego zobaczenia. Rupert Hickham."

Myśl o zamieszkaniu na stałe w Havermoorze przejęła Edwinę dreszczem.

– Musimy tam jechać, Edwino? – George popatrzył na nią pytająco, ledwo kryjąc przerażenie, a Fannie z płaczem wołała, że u wujostwa zawsze było zimno i takie niedobre jedzenie.

– Mnie też było zimno, więc przestań ryczeć, głuptasku – uspokoiła ją Edwina. – Jedynym miejscem, do którego się wybieram, jest nasz własny dom. Czy to jasne?

Pięć głów jak na komendę skinęło potakująco i pięć poważnych twarzy wyrażało nadzieję, że Edwina mówi serio.

Trochę trudniej było przekonać wuja Ruperta. Edwina natychmiast wysłała mu odpowiedź i przez dwa następne dni trwała telegraficzna dyskusja, na koniec zaś ciotka Liz rozchorowała się na grypę, co zmusiło ją do przełożenia terminu wyjazdu. Ostatecznie Edwinie udało się chyba przekonać wuja, że nie zmieni postanowienia. "Wracamy do domu", pisała za każdym razem. "Poradzimy sobie. Zapraszamy do San Francisco." Żadne z Winfieldów nie miało teraz ochoty jechać do Anglii, tej możliwości zresztą Edwina ani przez chwilę nie brała pod uwagę.

– Jesteś pewna, że nie przyjadą po nas do Nowego Jorku? – Oczy George'a aż się powiększyły z niepokoju i Edwina uśmiechnęła się widząc, jaki chłopiec jest przejęty.

– Nawet jeśli przyjadą, siłą nas do Anglii nie zabiorą. Przecież nie są kidnaperami, to nasza rodzina. Po prostu chcą, żeby nam było dobrze. Ale ja myślę, że świetnie sami sobie poradzimy w San Francisco.

Była to odważna deklaracja z jej strony, pozostało tylko ją urzeczywistnić. Edwina nabierała coraz głębszego przekonania, że musi jej się udać. Gazetę od wielu lat pod kierownictwem ojca redagował doskonały personel, który osobiście sobie dobrał. Nie było zatem powodu, by cokolwiek się zmieniło teraz, gdy Berta Winfielda zabrakło. Sam przecież często powtarzał, że gdyby mu się coś stało, nikt w redakcji nawet tego nie zauważy. Teraz okaże się, czy miał rację, bo Edwina nie zamierzała sprzedawać gazety. Chociaż nie była ona tak intratna jak "New York Times" czy którekolwiek z prawdziwie wielkich pism, dochód z niej bardzo im się przyda, będą bowiem potrzebowali pieniędzy, by przeżyć i pozostać razem w rodzinnym domu w San Francisco. Edwina przyrzekła sobie, że nie dopuści, aby Rupert, Liz czy ktokolwiek inny zmusił ją do sprzedaży gazety, domu albo czegoś, co należało do rodziców. Z niecierpliwością oczekiwała powrotu do domu, pragnąc jak najszybciej zająć się porządkowaniem rodzinnych spraw. Nikt jej nie nakłoni do zmiany raz podjętej decyzji. Skoro postanowiła wrócić do Kalifornii, tak się stanie, mimo że wuj Rupert namawiał, by na zawsze opuścili San Francisco, nie pojmując, dlaczego Edwina tak obstaje przy swoim.

Dzieci Winfieldów pozostały w Nowym Jorku cały tydzień, spędzając czas na długich spacerach po parku. Byli ponownie z najmłodszymi u lekarza, którego opinia o stanie Teddy'ego i Fannie podniosła ich na duchu. Obiady jadali w Plaza, musieli też znowu iść na zakupy, ponieważ George za nic w świecie nie chciał nosić marynarki, którą kupiła mu Edwina.

Za dnia dzieci odzyskiwały dawny wigor, ale nocą na powrót stawały się dziwnie spokojne. Nękane myślami i lękami, wciąż przeżywały niedawną tragedię. Alexis ciągle gnębiły koszmary. Sypiała z Edwiną, a Fannie tuż obok nich, na drugim łóżku, kołyska Teddy'ego zaś stała nie opodal. Ostatniego wieczoru zjedli kolację w apartamencie, potem rozmawiali i grali w karty. George zabawiał ich, z niezwykłym podobieństwem parodiując zachowanie i głos wuja Ruperta.

– To nieładnie – skarciła go Edwina, choć sama nie mogła się powstrzymać od śmiechu. – Biedak ma podagrę i komicznie się porusza, ale chce dla nas jak najlepiej.

Stateczny lord Hickham był wszakże wystarczająco zabawną postacią, by sprowokować popisy George'a. Jedna Alexis nie śmiała się z resztą rodzeństwa, tyle że na jej buzi uśmiech nie gościł od dnia katastrofy. I jeżeli w jej samopoczuciu coś się zmieniło, to tylko na gorsze. Dziewczynka stawała się coraz bardziej nieobecna duchem, jakby wraz z upływem czasu mocniej przeżywała odejście rodziców.

– Nie chcę jechać do domu – szepnęła Edwinie do ucha, gdy późnym wieczorem leżały przytulone w łóżku.

– Dlaczego? – również szeptem spytała Edwina. Alexis nie odpowiedziała. Do oczu napłynęły jej łzy i dziewczynka wtuliła twarz w ramię siostry. – Czego się boisz, kochanie? – zapytała Edwina. – W domu nic złego nie może cię spotk… – urwała. Nie mogło ich spotkać nic straszniejszego od straty, którą ponieśli na "Titanicu". Bywały chwile, gdy Edwina żałowała, że ona także nie zginęła, bo nie wyobrażała sobie życia bez Charlesa i rodziców. Miała teraz niewiele czasu na rozmyślania o narzeczonym, na rozpamiętywanie wspólnie spędzonych chwil. Może i lepiej, gdyż wspomnienie Charlesa sprawiało jej nieznośny ból. Wiedziała, że musi wziąć się w garść, od niej bowiem w dużej mierze zależy przyszłość rodzeństwa. Wolno jej było myśleć teraz tylko o nich. – W swoim pokoju w San Francisco poczujesz się bezpiecznie – pocieszała Alexis. – Będziesz chodziła z koleżankami do szkoły…

Alexis gwałtownie potrząsnęła głową i z ogromną rozpaczą popatrzyła na siostrę.

– W domu nie będzie mamusi… – szepnęła głosem pełnym bólu.

Tak, z tą smutną rzeczywistością musieli się wszyscy pogodzić, aczkolwiek Edwina nieraz łapała się na tym, że wyobraża sobie rodziców i Charlesa oczekujących ich w domu. Ogarniała ją wówczas złudna nadzieja, że wszystko było okrutnym żartem i wcale się nie wydarzyło. Alexis uciekła przed ową prawdą w świat marzeń i bała się zderzenia ze światem realnym, gdy dotrą do San Francisco.

– Nie, nie będzie jej tam – przyznała Edwina. – Ale na zawsze będziemy ją mieć w sercach. I tatę, i Charlesa… A jak wrócimy do domu, znajdziemy się jakby bliżej mamy – przekonywała siostrę. W domu przy California Street Kate pozostawiła swój niezatarty ślad. Zrobiła wiele, by go upiększyć, a ogród był w całości tworem jej starań. – Nie chcesz zobaczyć tych cudownych krzewów różanych w tajemnym ogródku mamusi? – Alexis potrząsnęła głową i ze smutkiem objęła szyję Edwiny. – Nie bój się, kochanie… Jestem z tobą… i zawsze będę – przytuliła małą wiedząc z całą pewnością, że nigdy nie opuści rodzeństwa.

Matka głęboko ich kochała. Rozmyślając o niej, o uczuciu, jakim Kate darzyła dzieci, Edwina powoli zasypiała. Dumała o miłości, którą otaczała ją, najstarszą córkę, miłości bezpowrotnie utraconej wraz z matką, większej od tej, jaką ona może dać braciom i siostrom. Pomiędzy jawą a snem cisnęły jej się do głowy wspomnienia. Zobaczyła Charlesa i ojca. Nim zapadła w sen, przypomniała sobie twarz matki i poczuła, że jej poduszka wilgotnieje od łez.