Edwina kiwnęła głową. Twarz miała zalaną łzami, które płynęły jej z oczu niepohamowanym strumieniem.

– Dziękuję – szepnęła.

Nie chciała wierzyć, że jej najstraszniejsze obawy mogą okazać się prawdziwe. To niemożliwe. Liczyła w głębi ducha, że usłyszy od Jacka, iż jej najbliżsi żyją, są bezpieczni i czekają w pomieszczeniu obok, a nie że utonęli lub że nie wie, co się z nimi stało. Tymczasem… Nie, to nieprawda, że Filip, Charles, rodzice, Alexis… To niemożliwe!… Nie pogodzi się z tym nigdy.

Z zadumy wyrwała ją pielęgniarka. Lekarz chciał porozmawiać z Edwiną o stanie Teddy'ego. Gdy podeszła, mały leżał, wciąż drżąc z zimna, z rączkami zmarzniętymi na kość. Opatulony w koc, apatycznie spoglądał na nią wielkimi oczyma. Podniosła go i przytuliła. Od lekarza usłyszała, że w najbliższych godzinach zadecyduje się los dziecka.

– Nie! – powiedziała głośno. Jej ciało przebiegł dreszcz. – Nie! Jemu nic nie jest… czuje się dobrze…

Nie mogła dopuścić, by coś mu się stało, nie teraz, kiedy… O, nie! tego by nie zniosła. Dotąd jej rodzinie tak się szczęściło, tak im się wszystko wybornie układało! Żyli w spokoju i miłości, a teraz oto niektórzy odeszli na zawsze. Jakże więc ten lekarz może mówić, że Teddy gotów nie przeżyć przemarznięcia? Tuliła go mocno, starając się przekazać mu własne ciepło. Próbowała nakarmić go gorącym bulionem, lecz nie mógł nic przełknąć. Kołysząc główką w tył i przód, kurczowo przylgnął do Edwiny.

– Nic mu będzie? – spytał George, gdy ich ujrzał, wpatrując się niespokojnym wzrokiem w siostrę, która przyciskała do serca ich maleńkiego braciszka. – Będzie zdrów, Edwino? Powiedz! – nalegał.

– O Boże! Mam nadzieję… – Popatrzyła na George'a i przygarnęła go do siebie, a potem objęła opatuloną kocem Fannie.

– Kiedy mama będzie z nami? – dopytywała się mała.

– Niedługo, kochanie, już niedługo… – Edwina ze ściśniętym gardłem patrzyła na rozbitków przybywających nieprzerwanie do wykwintnego salonu "Carpathii", oszołomionych przeżyciami upiornej nocy.

Mocniej przytuliła Teddy'ego i na próżno starając się nie myśleć o tych, których utraciła, cicho zapłakała.

Rozdział piąty

Mimo że ręce miał zgrabiałe od mrozu i ledwo poruszał palcami, Filip nie chciał, by go wciągano na statek na linie, lecz samodzielnie wyszedł po drabince. Zmyty przez falę z pokładu składaka, został wyłowiony przez rozbitków płynących szalupą numer 12. Długo leżał wyczerpany na jej dnie, prawie nie dostrzegając, co się dzieje wokół, potem wszakże, zrozumiawszy, że jest uratowany, poczuł wielką radość.

Pasażerowie tej łodzi jako ostatni weszli na "Carpathię". Było to o ósmej trzydzieści rano. Filip wspiął się po drabince na samym końcu, tuż przed marynarzami z "Titanica" wyznaczonymi do obsługi szalupy. Stanąwszy na pokładzie, pozwolił sobie na łzy nie mogąc uwierzyć, że to, co się stało, wydarzyło się naprawdę. Był uratowany i z tego się cieszył, lecz został sam jak palec – bez rodziców i rodzeństwa. Modlił się żarliwie, by oni także wyszli cało z katastrofy.

Na drżących z osłabienia, przemarzniętych nogach zszedł powoli do jadalni, gdzie zobaczył rozkołysane morze obcych, aż na chwilę ogarnęło go wrażenie, że znowu patrzy z szalupy na ocean pokryty bryłami lodu. Pomimo że zaledwie siedemset pięć osób zdołało się uratować, a ponad tysiąc pięćset poniosło śmierć w lodowatej toni, Filipowi wydawało się, że w jadalni są tysiące ludzi. Zupełnie zagubiony, nie wiedział, jak się zabrać do poszukiwania bliskich. Błądził wśród rozbitków i dopiero po godzinie natknął się na Jacka Thayera.

– Widziałeś kogoś z mojej rodziny? – zapytał zrozpaczony.

Włosy miał jeszcze wilgotne, w podkrążonych oczach czaiło się przerażenie. To, co się stało, było najtragiczniejszym wydarzeniem jego krótkiego życia i chyba już nigdy los nie doświadczy go równie okrutnie. Dokoła krążyli niekompletnie odziani rozbitkowie okryci kocami, niektórzy w strojach wieczorowych, inni w koszulach nocnych, z głowami obwiązanymi ręcznikami, instynktownie szukając bliskości towarzyszy niedoli. Każdy łudził się nadzieją, że wśród żywych odnajdzie bliskich, toteż wszyscy bez ustanku wodzili wzrokiem po nieznajomych twarzach.

Jack Thayer z roztargnieniem skinął głową Filipowi, pochłonięty szukaniem ojca.

– Spotkałem twoją starszą siostrę – powiedział, uśmiechnął się smutno i dodał: – Cieszę się, że ci się udało.

Chłopcy objęli się serdecznie ramionami i przez chwilę tak stali, hamując łzy cisnące im się do oczu. Nie mogli uwierzyć, że koszmar, który przeżyli tej nocy, już się skończył, że są bezpieczni na pokładzie "Carpathii".

Kiedy się rozstawali, Filipa znów ogarnął lęk.

– Był jeszcze ktoś z Edwiną? – zapytał.

– Nie wiem. Chyba było przy niej jakieś maleństwo.

– To na pewno Teddy – ucieszył się Filip. – A inni?

Jack jednak nic więcej nie wiedział.

Filip z mozołem jął się przeciskać przez tłum rozbitków, kierując się w stronę pokładu w nadziei, że tam spotka siostrę. Niestety, na próżno się łudził, toteż przerażony myślą, że mógłby już nigdy nie zobaczyć osób, które kocha, wrócił do salonu, gdzie naraz dostrzegł tył głowy Edwiny i jej szczupłe ramiona, a obok niej stojącego ze spuszczoną głową George'a. O słodki Boże! Płacząc z radości Filip przepychał się ku nim. Dotarłszy do siostry bez słowa wziął ją za rękę i odwrócił twarzą do siebie. Kiedy ją przytulił, Edwinie na moment zabrakło tchu, po chwili zaś wybuchnęła płaczem.

– O mój Boże, Filip… Filip – powtarzała, nie mogąc wykrztusić nic więcej. Zabrakło jej odwagi, by zapytać, czy wie coś o pozostałych. Wokół słychać było ciche łkanie tych, którzy nie mieli szczęścia odnaleźć swych bliskich. Dopiero po dłuższej chwili Filip pierwszy zdecydował się zapytać o resztę rodziny. Już wcześniej widział George'a, a teraz za plecami Edwiny spostrzegł zawiniętą w koc Fannie i Teddy'ego, który opatulony pledami leżał w prowizorycznej kołysce skleconej naprędce z kilku desek.

– Nic mu nie jest? – zapytał cicho.

Edwina przecząco pokręciła głową. Do oczu znowu napłynęły jej łzy, Teddy bowiem oddychał ciężko, a wargi miał ciemnogranatowe, prawie czarne. Filip zdjął płaszcz i okrył braciszka, po czym uścisnął dłoń Edwiny, by dodać jej otuchy. W końcu pięciorgu z nich udało się uratować. Być może przed końcem dnia odnajdą się pozostali.

Teddy i Fannie spędzili noc w szpitalnych łóżkach pod troskliwą opieką. Lekarz obawiał się, że dziewczynka odmroziła dwa palce dłoni. George spał jak zabity na koi w korytarzu. Późną nocą Edwina i Filip stali na pokładzie, w milczeniu patrząc na bezkresne morze. I tak żadne nie mogłoby usnąć. Dziewczynie zdawało się, że coś w niej umarło, że nigdy już nie zazna snu, nie zdoła się oddać marzeniom. Wciąż nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Łudziła się w głębi ducha, że gdy wczesnym rankiem przerzedzi się tłum w salonie, zobaczy rozmawiających w rogu rodziców i stojącego obok nich Charlesa. Nie mogła się pogodzić z myślą, że zginęli, że nie ma już rodziców, nie ma Alexis i Charlesa, że w sierpniu nie będzie ich ślubu, a materiał na suknię ślubną poszedł na dno wraz z jej marzeniami. Ciągle zdawało jej się, że katastrofa "Titanica" jest tylko koszmarnym snem i że niebawem się z niego przebudzi. Uporczywie powracały do niej pytania: czy matka do końca trzymała Alexis za rękę?… czy śmierć była straszna?… czy szybka?… czy bolesna?… Stali obok siebie na pokładzie, zatopieni w myślach. Wyobraźnia podsuwała Edwinie straszliwe obrazy, lecz nie mówiła o nich, by nie przerazić brata. Cały ten dzień spędziła z Fannie i Teddym. Filip dawał baczenie na George'a, ale ten, spokojniejszy niż zwykle, nie sprawiał kłopotu. Obydwaj, poważni i zadumani, czekali na bliskich, którzy już nigdy nie mieli się pojawić, na tych, których nade wszystko kochali.

"Carpathia", zanim wyruszyła w dalszą drogę do Nowego Jorku, raz jeszcze opłynęła miejsce katastrofy. Nie natrafiono jednak więcej na rozbitków.

– Filip? – głos Edwiny zabrzmiał w ciemnościach miękko i smutno.

– Tak? – odwrócił ku niej głowę, patrząc na siostrę wzrokiem człowieka znacznie starszego niż szesnastoletni chłopiec. Filip w ciągu tych kilku godzin, które spędził w łodzi ratunkowej, postarzał się o wiele lat.

– Co my teraz poczniemy? – Myśl o życiu bez tych, którzy odeszli, była straszna. Zawalił się ich świat. Teraz Edwina, jako najstarsza, musi zatroszczyć się o tych, którzy przeżyli. – Chyba pojedziemy do domu – cicho rzuciła w otaczającą ich ciemność.

A cóż innego mogli zrobić? Edwina postanowiła tylko, że przedtem zabierze Teddy'ego do lekarza w Nowym Jorku… Jeżeli dziecko dożyje! Powiedziano jej, że ta noc zadecyduje o wszystkim. Myśl, że Teddy mógłby umrzeć, była nie do zniesienia. Nie mogą do tego dopuścić. Po prostu nie mogą! Teraz skupiła się na tym, aby go uratować. Ostatnie dziecko jej najdroższej matki musi żyć! Gdy tej nocy trzymała braciszka w ramionach, wsłuchując się w jego ciężki oddech, pomyślała o dzieciach, których nigdy nie będzie miała – o dzieciach Charlesa… Wraz z nim umarły wszystkie jej marzenia. Ogarnęła ją nieutulona tęsknota za narzeczonym i Edwina gorzko zapłakała.

Filip ułożył się do snu przy George'u w korytarzu, a późną nocą zajrzał do Edwiny, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Był zmęczony i smutny. Bez ustanku się zastanawiał, czy rodzice próbowali wyskoczyć ze statku, nim zatonął, i czy udało im się przeżyć choć chwilę po katastrofie. A może dopłynęli do szalupy, lecz nikt nie podał im pomocnej dłoni i umarli w lodowatej wodzie? Setki ludzi pozostawiono na pewną śmierć w oceanie. Choć wołali o ratunek, nikt im nie pomógł. Utrzymywali się na powierzchni, jak długo mogli, po czym szli na dno za innymi…

Kłębiące się w głowie myśli nie pozwalały Filipowi zasnąć. Wreszcie dał za wygraną i przyszedł do Edwiny. Długą chwilę siedzieli w milczeniu. Podobnie było na całym statku, jakby rozbitkowie uznali, że w ciszy i skupieniu łatwiej stawią czoło cierpieniom. Wszędzie widać było pojedyncze osoby wpatrzone w bezmiar oceanu albo małe grupki, także pogrążone w milczeniu.