– Twoja twarz jest taka statyczna. Jasmine zamknęła puderniczkę.

– Dziękuję.

Powstrzymałam się od wyjaśnienia, że to nie był komplement.

Dalsza rozmowa na temat jej zabiegu upiększającego numer 5001 została mi oszczędzona, bo jedne ze szklanych drzwi się otworzyły i statecznym krokiem podszedł do mnie pan Chesterton.

– Panno Springer, jest nam bardzo przykro z powodu kłopotów Richarda z prawem – powiedział, ujmując moją dłoń w obie swoje. Pan Chesterton przypominał mi wielkiego pluszowego misia: był wysoki, miał brodę i wielkie włochate dłonie. Mówił donośnym, głębokim głosem podobnym do głosu aktora Raymonda Burra, który, z tego co słyszałam, wywierał stosowne wrażenie na ławie przysięgłych. Czułam się trochę lepiej, wiedząc, że to on kieruje obroną Richarda.

Tuż za nim stała Althea, która wyglądała dziś wyjątkowo nieatrakcyjnie w kraciastym blezerze, sztruksowej rozszerzanej spódnicy do połowy łydki i płaskich mokasynach. Miała skromnie spuszczony wzrok, który nie podnosił się powyżej poziomu kolan.

– Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by jak najszybciej uporać się z tą nieprzyjemną sytuacją – ciągnął Chesterton. – Zapewniam, że nie będziemy oszczędzać na Richardzie.

Althea cały czas potakiwała głową.

– Dziękuję – powiedziałam. – Czuję się o wiele lepiej, wiedząc, że ktoś jeszcze jest po stronie Richarda. Zmartwiłam się, słysząc, że policja nie szuka innych podejrzanych.

Chesterton przechylił głowę.

– Innych podejrzanych?

– Jeśli Richard tego nie zrobił, musiał to zrobić ktoś inny – wyjaśniłam.

Pan Chesterton patrzył na mnie zaskoczony, zupełnie jakby myśl o niewinności Richarda nawet nie przyszła mu do głowy. Albo, co było pewnie bliższe prawdy, przyszła, tylko nie miała żadnego znaczenia. Prawnicy z Dewey, Cheatem i Howe, tak jak większość prawników spoza świata seriali, nie mieli czasu na zaprzątanie sobie głowy tak trywialnymi sprawami jak wina czy niewinność. W prawdziwym świecie liczyły się tylko kruczki prawne, luki w przepisach i wysokie honoraria.

Próbując się odwołać do ludzkiej strony pana Chestertona (niektórzy prawnicy pewnie mają coś takiego), szybko przedstawiłam swoją teorię z kochanką. Przyznaję, że po mało zachęcającej reakcji Ramireza miałam przed tym pewne opory, zwłaszcza że Jasmine łowiła każde moje słowo, ale doszłam do punktu, w którym nie miałam zbyt wiele do stracenia. A na pewno nie uśmiechały mi się widzenia w San Quentin.

Kiedy skończyłam, wyraz zaskoczenia na twarzy pana Chestertona ustąpił miejsca wyrozumiałemu uśmiechowi, jakim obdarza się marudzące dzieci czy małe nieposłuszne psy.

– To wszystko jest bardzo… interesujące. Ale pozwól, moja droga, że ja się będę martwił, jak wyciągnąć Richarda z tarapatów.

Kolejna gadka w stylu „zostaw tę sprawę dużym chłopcom”. Zaczynałam mieć po dziurki w nosie wszystkich dużych chłopców, uprzykrzających mi życie.

– Chcę pomóc – nalegałam.

Pan Chesterton uśmiechnął się pojednawczo.

– Skarbie, wiesz, co najbardziej pomogłoby Richardowi? – zapytał. Przygryzłam wargę.

– Co?

Pomyślałam, że jeśli każe mi pójść do domu i robić na drutach, to nie ręczę za siebie.

– Bądź dla niego moralnym wsparciem. Richard potrzebuje kogoś w swoim narożniku. Kogoś w rodzaju cheerleaderki.

Z dumą wyznam, że nie wybuchnęłam śmiechem. Nawet nie prychnęłam.

– Czy powinnam kupić sobie pompony?

Na szczęście Chesterton zignorował mój sarkazm.

– Po prostu zdaj się ze wszystkim na mnie. Richard niedługo wróci do domu.

Poddałam się. Było jasne, że Chesterton był zainteresowany listą kobiet żywiących urazę do Greenwaya jeszcze mniej niż Ramirez. Dość miałam wykłócania się z upartymi facetami jak na jeden dzień. Słuchałam w milczeniu, kiedy Chesterton poinformował mnie, że rano Richard został postawiony w stan oskarżenia i że kancelaria złożyła wniosek o zwolnienie go za kaucją. Niestety, z uwagi na to, że Richard już raz uciekł, było prawdopodobne, że aż do procesu pozostanie w areszcie.

Żegnając się ze mną, prawie poklepał mnie po głowie, po czym z powrotem zniknął za szklanymi drzwiami. Z trudem oparłam się pokusie, by pokazać jego plecom środkowy palec. Faceci!

Althea zwlekała z odejściem. Przygryzając wargę, podeszła do mnie.

– Naprawdę myślisz, że Greenwaya mogła zabić któraś z jego kochanek? – zapytała ściszonym głosem, jakby samo mówienie o morderstwie mogło narazić ją na niebezpieczeństwo.

Westchnęłam, kątem oka patrząc, jak Jasmine stuka w klawiaturę. Choć starała się stwarzać pozory niezainteresowanej, byłam gotowa założyć się o moje ulubione botki od Gucciego, że cały czas uważnie nasłuchuje.

– Nie wiem. Może. Wiem tylko, że Greenway był nieostrożny, jeśli chodzi o kobiety.

– Mówiłaś o tym policji?

Wzdrygnęłam się na wspomnienie kpiącego tonu Ramireza.

– Jeśli o nich chodzi, sprawa jest już zamknięta.

– Biedy pan Howe. – Althea utkwiła wzrok w brązowoczerwonej wykładzinie, a jej oczy zaszkliły się za okularami grubości denka od butelki. Miałam wrażenie, że poza mną jest jedyną osobą na tej planecie, która wierzy, iż Richard nie byłby zdolny kogoś zastrzelić. Zapamiętałam sobie, żeby zabrać ją do Fernando's na strzyżenie i koloryzację, jak już będzie po wszystkim.

– Nie martw się – powiedziałam, zaskakując nawet samą siebie. – Ja wiem, że on tego nie zrobił. I w taki czy inny sposób w końcu tego dowiedziemy. – Uśmiechnęłam się, chcąc dodać jej otuchy.

Kiwnęła głową, pociągając nosem.

– Dopilnuję, żeby pan Chesterton załatwił ci widzenie z Richardem. Może uda się już jutro. Pasuje ci?

Skinęłam głową i podziękowałam jej, choć perspektywa zobaczenia Richarda w więziennym stroju sprawiła, że zebrało mi się na mdłości. Zjeżdżając windą, a potem idąc do dżipa, powtarzałam sobie, że Chesterton robi wszystko, co w jego mocy, aby uwolnić Richarda. Powinno mnie to uspokoić, a tymczasem jedyne, co odczuwałam, to przytłaczająca presja. Wiedziałam, że jeśli wkrótce nie znajdę mordercy Greenwaya, Richarda czeka proces o zabójstwo. Miałam ogromną nadzieję, że Carol Carter była właścicielką broni kaliber 22, bo kończyły mi się pomysły.

Dokładnie o szesnastej dwie skręciłam w przecznicę między Fair – fax i LaBreą, szukając na Hollywood Boulevard miejsca do zaparkowania, które nie byłoby niedorzecznie daleko od Agencji Platta. Za trzecim okrążeniem poszczęściło mi się i zaparkowałam między pralnią chemiczną a sklepem z pamiątkami. Po opłaceniu postoju i założeniu blokady na kierownicę skręciłam za róg i weszłam do białego budynku, w którym mieściła się agencja. Z ulgą stwierdziłam, że w biurze jest klimatyzacja. Przyjrzałam się wystrojowi. Recepcję urządzono w stylu vintage, przywołującym na myśl czasy świetności Doris Day i Rocka Hudsona (duże plastikowe kwiaty na ścianach, prostokątna sofa i krzesła, oliwkowe dywaniki w geometryczne wzory na błyszczącym parkiecie). Nostalgiczny klimat potęgowały osoby znajdujące się w recepcji, kręciło się tu co najmniej pół tuzina sobowtórów Marilyn Monroe. Zamrugałam oczami. Była tu zarówno Marilyn ze Słomianego wdowca, jak i Marilyn w wydaniu Happy Birthday, Mr. President. Matko. Jakie stężenie tlenionych włosów.

Pod jedną ze ścian stały dwa składane stoliki. Na jednym leżał stos zdjęć twarzy, na drugim ustawiono dzbanek z kawą, styropianowe kubki i pączki. Pośrodku pomieszczenia znajdował się półkolisty pulpit recepcjonistki. Siedziała za nim ciemnowłosa kobieta w szylkretowych okularach, a jej znudzona mina sugerowała, że nie jest zachwycona pracą w niedzielę.

– Przepraszam? – powiedziałam, wymijając stado platynowych seksbomb.

Uniosła głowę.

– Przyszłaś na casting? – zapytała z lekkim nowojorskim akcentem.

– Ja? Nie. Przyszłam zobaczyć się z Carol Carter. Zdaje się, że jest waszą klientką.

– Owszem – przyznała recepcjonistka. – Ale jej tu nie ma.

– Może mogłabym dostać jej numer telefonu?

– Chwileczkę. – Recepcjonistka nakazała mi gestem, żebym zaczekała, kiedy do jej pulpitu przepchnęła się Marilyn w różowym sweterku i czółenkach.

– Przyszłam… – zaczęła zadyszana blondynka. Znudzona recepcjonistka przerwała jej.

– Tak, tak, wiem. Nowa produkcja Lifetime Telewision. Wpisz się na listę, tam na stoliku. I zostaw zdjęcie. – Pokręciła głową, patrząc za oddalającą się Marilyn, po czym mruknęła coś o dużej podwyżce.

Z powrotem skupiła uwagę na mnie.

– Przepraszam, możesz przypomnieć, kim jesteś?

Wzięłam głęboki oddech, przygotowując się do wygłoszenia przemowy, którą ćwiczyłam przez całą drogę w samochodzie.

– Reprezentuję Springer Productions. Widzieliśmy zdjęcia Carol Carter i sądzimy, że będzie się idealnie nadawać do naszego nowego filmu. Chcemy się z nią skontaktować.

– Przykro mi – powiedziała recepcjonistka. – Ale Carol Carter jest obecnie w Toronto. Nagrywa odcinek pilotażowy dla Foksa.

– W Kanadzie? Od jak dawna tam jest?

– Od zeszłej środy.

Starałam się nie okazać, jak bardzo jestem zawiedziona. Jeśli Carol Carter od tygodnia przebywała poza krajem, to raczej nie mogła przestrzelić Greenwayowi głowy. Zaczynałam się obawiać, że mam równie małe szanse na rozwiązanie tej zagadki jak na znalezienie kwiatu paproci.

– Może umówić was na spotkanie w tygodniu? – zaproponowała recepcjonistka, rzucając okiem na kolejną Marilyn, która weszła do agencji.

– Nie, nie trzeba. Odezwiemy się.

– Przepraszam – powiedziała nowa Marilyn, stając tuż obok mnie w półbutach a la lata pięćdziesiąte, dopasowanej zwężonej spódnicy i różowej bluzce w grochy, jakieś dwa rozmiary za małej. – Przyszłam na casting do Goodbye, Norma Jean i… – Spojrzała na mnie i urwała.

Zabrało mi chwilę, nim zrozumiałam dlaczego. Spojrzałam w jej duże niebieskie oczy, a potem na duże, okrągłe implanty i nagle do mnie dotarło. Bunny.

– To ty! – wykrzyknęła, wskazując na mnie. – Co ty tutaj robisz?