Dzwonek telefonu dudnił w mojej głowie niczym rozpędzony pociąg. Powoli poruszyłam jedną kończyną, potem drugą. Miałam zdrętwiałą szyję, jakbym zasnęła na siedząco, w ustach czułam kapcia. Z trudem uchyliłam jedno oko.

I zobaczyłam Ramireza.

Rety!

Zamrugałam, oślepiona promieniami słońca, wpadającymi przez okna. Co, u diabła, Ramirez robił w moim mieszkaniu? Spał z lekko uchylonymi ustami, głęboko oddychając. Głowa opadła mu na oparcie materaca. Kiedy tak na niego patrzyłam, powoli wszystko sobie przypomniałam. Drinki. Test ciążowy. Ręce Ramireza pod moją bluzką.

Jęknęłam. Boże. Praktycznie rzuciłam się na niego. A potem wypłakiwałam mu się w rękaw. Zrobiłam z siebie idiotkę. Pijaną idiotkę. Pokręciłam głową. Auuu. A najlepszym tego dowodem był potworny ból głowy. I skąd dochodziło to cholerne dzwonienie?

Schyliłam się do torebki na podłodze. Z każdym ruchem moja głowa miała się coraz gorzej, aż w końcu dudniło w niej jak na koncercie orkiestry dętej. Boże, niech ktoś wyłączy ten dzwonek!

– Halo? – zaskrzeczałam, gdy wreszcie znalazłam komórkę.

– Maddie! Gdzie się podziewasz, do cholery?

Odsunęłam telefon od ucha. Piskliwy skrzek Dany porażał moje uszy tak, że nie mogłam nic zrozumieć.

– Ciszej. Mam kaca.

– Boże, Mads. Masz kaca? Wiedziałam, że powinnam była po ciebie wpaść.

Wpaść po mnie?

Nagle przypomniałam sobie. Cholera. Ślub!

Obróciłam się, żeby spojrzeć na zegar w kuchni. Nagły ruch sprawił, że ból prawie rozsadził mi czaszkę. O cholera! Dziesiąta!

– Maddie? Jesteś tam? Ślub jest za pół godziny. Twoja mama zaczyna panikować.

– Zaraz tam będę. Nie zaczynajcie beze mnie! Rozłączyłam się i rzuciłam komórkę na dywan.

– Cholera!

Ramirez otworzył jedno zaspane oko.

– Która godzina?

– Dziesiąta. Jestem spóźniona. Muszę lecieć. Cholera! – Pognałam do szafy i wyciągnęłam z plastikowego pokrowca Fioletowe Paskudztwo. Nie miałam nawet czasu skrzywić się z obrzydzeniem, kiedy ściągałam z siebie resztę stroju bibliotekarki i naciągałam przez głowę fioletowe cudo.

Gdybym miała więcej czasu, pewnie zaczekałabym ze striptizem aż Ramirez wyjdzie. Ale było, jak było, i zdaje się, że widok mnie, półnagiej i miotającej się jak głupia, skutecznie go obudził.

– Na co spóźniona?

– Ślub. Mojej mamy. W Riverside. Cholera! – Dyszałam ciężko, próbując zapiąć suwak Fioletowego Paskudztwa, wszyty na plecach.

Ramirez podniósł się i pomógł mi.

– Dzięki.

– Dużo jesteś spóźniona? – zapytał, przecierając oczy.

– Dużo. Jestem cholernie spóźniona! Za pół godziny muszę być w Riverside. – Rozglądałam się gorączkowo za moimi fioletowymi butami. Znalazłam jeden pod stołem kreślarskim i skakałam na jednej nodze, szukając drugiego, przy okazji chowając telefon z powrotem do torebki.

– Okay, zawiozę cię.

Przestałam skakać i spojrzałam na niego.

Przyznam, kiedy mama powiedziała mi, że wychodzi za mąż, moją pierwszą reakcją (oprócz szoku, że Ralph jednak nie jest gejem) było radosne podniecenie, że oto będę mogła pójść z Richardem na ślub. Spotykaliśmy się dopiero od czterech miesięcy, a wspólne wyjście na ślub to wydarzenie, które zwykle następuje dopiero po co najmniej pół roku chodzenia. Lokuje się gdzieś pomiędzy poznaniem rodziców a wspólnym zakupem szczeniaczka. Po kilku tygodniach proszenia, błagania i odmawiania mu seksu w końcu udało mi się nakłonić Richarda, by mi towarzyszył. Musiałam tylko obiecać, że będzie mógł wyjść wcześniej, jeśli zaczną tańczyć taniec kurczaków.

Nie mogłam uwierzyć, że po jednej nocy z Napaloną Maddie, znaną także jako Fabryka Łez, Ramirez chciał pójść ze mną na ślub.

Musiałam wyglądać na kompletnie zszokowaną, bo Ramirez uśmiechnął się szeroko i wyjaśnił:

– Mam w wozie koguta. Szybciej się przebijemy. Racja. Kogut. Och.

Byłam trochę zawiedziona, że chodziło mu o szybką podwózkę, a nie tańce przytulańce ze mną na weselu, ale natychmiast się otrząsnęłam, znalazłam drugi but i pognałam do jego SUV – a.

Zwykle jazda z Santa Monica do Riverside trwa dobre półtorej godziny – Santa Monica leży nad samym oceanem, zaś Riverside jest jednym z ostatnich posterunków cywilizacji przed pustynią rozciągającą się między Los Angeles a Las Vegas. Jednak dzięki kogutowi Ramireza pruliśmy dziesiątką w takim tempie, że uwinęliśmy się w dwadzieścia pięć minut. I całe szczęście, bo kiedy zajechaliśmy pod motel Garden Grande, mama i pani Rosenblatt krążyły w tę i z powrotem jak króliczki Energizera.

– Gdzie się, u licha, podziewałaś? – zapiszczała mama, kiedy wyskoczyłam z wozu.

– Przepraszam, zaspałam.

Pani Rosenblatt zmierzyła wzrokiem Ramireza, zatrzymując się na wysokości jego wyposażenia.

– Chyba wiem dlaczego. Zaczerwieniłam się.

Ramirez uśmiechnął się szeroko.

– Pójdziesz ze mną – zarządziła pani Rosenblatt, zwracając się do niego. – Mam dla ciebie znakomite miejsce. – Zanim zdążyłam zaprotestować, złapała Ramireza pod rękę i pociągnęła do ogródka na tyłach.

– Nie, on mnie tylko podwiózł… – Urwałam. Lepiej niczego nie wyjaśniać. Pani Rosenblatt pewnie tylko zrobiłaby mi wykład na temat tego, jak ważny jest seks dla zdrowej aury.

Ramirez wzruszył ramionami, błysnął zębami w uśmiechu i pozwolił się poprowadzić. Albo mi się zdawało, albo całkiem nieźle się bawił.

– Gdzie jest Richard? – Mrużąc oczy, mama przeniosła wzrok ze mnie na plecy oddalającego się Ramireza.

– Eee, cóż, Richard jest trochę, eee… Mama machnęła ręką.

– Mniejsza z tym. To bez znaczenia. Ważne, że ty tu jesteś. Wychodzę za mąż. Tylko to się liczy.

Nagle ręka mamy znieruchomiała. Jej oczy zrobiły się okrągłe. Wyraźnie pobladła pod grubą warstwą podkładu (zaakcentowanego oszałamiającym niebieskim eyelinerem na powiekach).

– Boże, wychodzę za mąż.

Potem mama zaczęła hiperwentylować. Na chodniku przed Garden Grande, w ślubnej sukni odcinanej pod biustem, z sześćdziesięciocentymetrowym trenem, przeżywała napad paniki.

– Boże, nie wiem, czy dam radę, Maddie. To znaczy chcę tego – ciągnęła – ale, Boże, wychodzę za mąż, choć przysięgłam sobie, że nigdy więcej, i nie wiem, może powinniśmy zaczekać, może mimo wszystko powinniśmy pobrać się w kościele, bo co, jeśli Bóg naprawdę chce, żebym była katoliczką, a jak nie, to rzuci klątwę na nasze małżeństwo. Maddie, wiesz, że nie przeżyję kolejnego nieudanego małżeństwa, chcę, żeby Bóg był po mojej stronie, Mads.

W głowie mi dudniło, do orkiestry dętej dołączyły olbrzymie talerze.

– Weź głęboki oddech i wstrzymaj przez chwilę.

Mama zaczerpnęła powietrza, ale ciągle wyglądała, jakby zaraz miała zwymiotować.

– Co ja zrobię, jeśli to małżeństwo też okaże się niewypałem? Nie wiem, czy powinnam to robić.

– Mamo, jeśli nie chcesz tego robić, teraz jest odpowiedni moment, żeby się wycofać.

Czy jestem złym człowiekiem, skoro częściowo miałam nadzieję, że się rozmyśli, a ja będę mogła wrócić do domu na sesję z ekspresem do kawy, zamiast paradować na oczach wszystkich wystrojona w Fioletowe Paskudztwo?

Przygryzła wargę, a na jej zębach zostały ślady czerwonej szminki.

– Chcę tego, Mads. Ale tak długo byłyśmy tylko we dwie. Ralph jest cudowny, ale cóż, wszystko się zmieni. Nie wiem, jak to zniosę. To znaczy te zmiany. Może jestem już na to za stara.

Patrząc na jej oczy pomalowane niebieskim cieniem rodem z lat osiemdziesiątych i upaćkane szminką zęby, uświadomiłam sobie, że ja też boję się zmian. Może to dlatego przez ostatnie trzy miesiące wypierałam różne fakty związane ze ślubem. Bałam się, że wszystko się zmieni. Że moja ubrana w kwieciste, luźne sukienki i adidasy mama zamieni się w superelegancką kobietę należącą do świata Fernando. Że ją stracę.

Po chwili dotarło do mnie, jak niedorzeczna była ta myśl. Jeszcze się nie narodził projektant, który byłby w stanie skłonić mamę do porzucenia jej kiczowatego stylu. Poza tym nie sądziłam, żeby Ralph miał ochotę na zmiany. A facet, który pokochał mamę razem z jej niebieskimi cieniami do powiek i całą resztą, miał u mnie szóstkę.

Nie traciłam mamy. Zyskiwałam ojca. Podrabianego Tatusia.

– Mamo, kochasz Ralpha?

– Tak – przyznała bez wahania, kiwając głową. Uścisnęłam jej rękę.

– No to chodźmy cię za niego wydać.

W oczach mamy błysnęły łzy. Złapała mnie w niedźwiedzi uścisk, miażdżąc mi żebra jeszcze mocniej niż Fioletowe Paskudztwo. Trzymałam ją za rękę, kiedy weszłyśmy za bukszpanowy żywopłot i rozległy się pierwsze dźwięki marsza weselnego.

Rozdział 15

Wszyscy na parkiecie są proszeni do tańca kurczaków!

Ramirez nachylił się do mnie.

– Odpłaciłaś mi z nawiązką za imprezę u mojej mamy.

No, ba.

Trzeba przyznać, że znosił to wszystko bardzo dobrze. Dzielnie wytrzymał całą ceremonię i nawet nie mrugnął okiem, kiedy podczas przysięgi małżeńskiej moja babcia katoliczka zaczęła odmawiać różaniec. Ani gdy całe moje kuzynostwo, wszystkie ciotki, wujowie i członkowie internetowej grupy dyskusyjnej mojej matki nalegali, by poznać Nowego Faceta Maddie. W sumie okazało się, że Zły Glina jest całkiem niezłą osobą towarzyszącą.

Siedzieliśmy przy jednym z dziesięciu okrągłych stołów w sali bankietowej motelu Garden Grande (odłażące ze ścian winylowe tapety i linoleum w stylu szkolnej stołówki pozostawiały jednak trochę do życzenia). Naprzeciw mnie siedziała Molly Inkubator i jej mąż Stan. Dana i wyglądający na wyczerpanego Gość bez Szyi udawali na parkiecie kurczaki. Ramirez siedział po mojej lewej stronie, a obok niego moja babcia. Sztywno wyprostowana, z zaciśniętymi ustami, mrużąc oczy, spoglądała to na podejrzany dwudniowy zarost Ramireza, to na mój palec bez obrączki.

– Czy wybierasz się jutro na mszę, Maddison? – zapytała, przewiercając mnie stalowoniebieskimi oczami. (Mimo że jestem drobną osobą, przy mojej babci, która ma jakieś metr pięćdziesiąt w kapeluszu, wyglądam jak gigant).