– Detektywa Ramireza? Postanowiłam trzymać się tej wersji.

– Tak, pracuje w wydziale zabójstw. Może pan to sprawdzić.

– Zna pani numer jego odznaki?

Cholera. Numer odznaki. Nagle przypomniałam sobie jego służbową wizytówkę, którą nadal miałam w torebce.

– Chwileczkę. – Złapałam torebkę i wyrzuciłam na siedzenie pasażera całą jej zawartość. Była tam komórka, tampon, szminka, odświeżasz do ust w pastylkach, trochę drobnych i służbowa wizytówka Ramireza. Odczytałam numer.

– 2374. – Podałam wizytówkę policjantowi.

Wziął ją ode mnie i wrócił do radiowozu. Obserwowałam go we wstecznym lusterku, modląc się, żeby nie zadzwonił do Ramireza, by zapytać go, czy rzeczywiście chodzi z dziwką histeryczką. Na szczęście wcisnął tylko parę klawiszy na klawiaturze komputera, po czym wrócił, najwyraźniej zadowolony z wyniku.

– W porządku – powiedział, oddając mi wizytówkę wraz z dowodem rejestracyjnym i prawem jazdy. – Tym razem dam pani tylko ostrzeżenie. Ale proszę zdjąć nogę z gazu. I, eee, proszę się nie martwić – dodał skrępowany. – Wszystko będzie dobrze.

Przełknęłam ślinę.

– Dziękuję. – Pociągnęłam nosem. Tak naprawdę wcale mu nie wierzyłam. Wszystko było tak dalekie od „dobrze”, że musiałabym jechać z przesiadką w Cincinnati, żeby tam dotrzeć.

Kiedy radiowóz włączył się z powrotem do ruchu, postanowiłam wziąć się w garść. W końcu musiałam wrócić do domu. Zrobiłam kilka głębokich oddechów, które pomogły mi opanować łkanie, i ruszyłam.

Jechałam powoli śliskimi ulicami, patrząc, jak deszcz zbiera się w rynsztokach i tworzy minirozlewiska w nienawykłym do opadów Los Angeles. Kiedy dojechałam do domu, lało już jak z cebra. Nakryłam głowę starym egzemplarzem „Vogue'a”, który znalazłam na tylnym siedzeniu, głośno stukając obcasami, wbiegłam po schodach i schroniłam w cichym mieszkaniu.

Nie miałam już siły na odczuwanie przerażenia, samotności ani żadnych innych emocji, które targały mną przez cały wieczór. Jedyne, czego pragnęłam, to znaleźć się w ciepłym, wygodnym łóżku i włączyć starego dobrego Lettermana, który ukołysze mnie do snu. Zrzuciłam mokry spandeks, naciągnęłam koszulkę Lakersów i otuliłam się kołdrą. Zasnęłam, nie doczekawszy nawet pierwszego gościa programu.

Siedziałam na brzegu basenu i patrzyłam, jak mężczyzna zalicza kolejne długości. Nie mogłam oderwać wzroku. Jego długie, lśniące ręce cięły wodę, a mięśnie grzbietu napinały się, gdy płynął ku przeciwległej ścianie basenu. Przypominało mi to reklamę Cool Water: oglądałam jego ruchy jakby w zwolnionym tempie, widziałam wyraźnie każdy naprężony mięsień. Kiedy dotarł do końca basenu i zaczął płynąć z powrotem w moją stronę, poczułam na ciele krople wody. Padało. Ciężkie, przejrzyste krople deszczu rozbijały się o połyskliwą taflę wody, wygrywając rytmiczną melodię.

Mężczyzna podpłynął bliżej. Pochyliłam się nad krawędzią basenu, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Nagle uświadomiłam sobie, że mam na nogach o trzy rozmiary za małe buty za kostkę z kolekcji Strawberry Shortcake. Potknęłam się o błyszczące sznurówki i poleciałam do wody. Miałam wrażenie, że spadam w nieskończoność, a tymczasem deszczowa orkiestra zwiększyła tempo, wygrywając przejmującą uwerturę do opery Wilhelm Tell. Wrzasnęłam i mężczyzna przestał płynąć. Wyciągnął ręce, żeby mnie złapać. Właśnie wtedy na jego prawym bicepsie zauważyłam wytatuowaną czarną panterę.

Otworzyłam oczy i gwałtownie się poderwałam. Gorączkowo rozejrzałam się wokół, jakbym się spodziewała, że mężczyzna z mojego snu za chwilę się zmaterializuje. Ale zobaczyłam tylko pomiętą pościel, ostre światło wpadające przez okna i wilgotny spandeks na podłodze. Jedyne, co pozostało z mojego snu, to dźwięki uwertury do opery Wilhelm Tell, które dochodziły z mojej torebki. Przetarłam oczy i wygrzebałam z torebki komórkę.

– Halo? – wymamrotałam, nadal dochodząc do siebie po bliskim spotkaniu z wytatuowanymi mięśniami Ramireza.

– Nie ma go. – Moje uszy zaatakował piskliwy skrzek.

– Mama? – Wychyliłam się, żeby zerknąć na zegar w kuchni. Szósta trzydzieści. Jęknęłam.

– Maddie, nie ma klifu. Po prostu nie ma.

Zamrugałam zaspanymi oczami, próbując zrozumieć, o czym ona mówi.

– Czego nie ma? Jakiego klifu?

– Klifu w Malibu – zaskrzeczała. – Na którym miałam wziąć jutro ślub! Nie ma go. Deszcz spowodował osunięcie się ziemi i w nocy cały klif zjechał do oceanu. Została po nim tylko wielka kupa kamieni i błota. Co ja teraz zrobię?

Och. Chodziło o ten klif.

– Mamo, tylko bez paniki. Coś wymyślimy. Dzwoniłaś już do kogo trzeba w Malibu?

– Tak, tak. Zadzwoniłam z samego rana. Powiedzieli, że zwrócą pieniądze, ale Maddie, gdzie my teraz weźmiemy ślub? Boże. To wina twojej babci. Powiedziała, że powinniśmy pobrać się w kościele. Powiedziała, że Bóg nigdy mi nie wybaczy, jeśli nie wezmę ślubu w katolickim kościele. No i zobacz. Tak rozzłościliśmy Boga, że teraz niszczy Malibu.

Huczało mi w głowie, czułam, że potrzebuję podwójnego mocha espresso.

– Gdzie jesteś, mamo?

– W Fernando's.

– Okay, daj mi dwadzieścia minut. Przyjadę do ciebie i coś wykombinujemy.

– Już nic się nie da zrobić, Maddie. Sporo słyszałam o katolickich klątwach. Jestem przeklęta. To małżeństwo jest przeklęte. Boże. Przeze mnie Ralph też jest przeklęty.

– Rozłączam się, mamo.

Klapnęłam z powrotem na łóżko i zamknęłam oczy. Miałam nadzieję, że to tylko sen i że tak naprawdę dopiero się obudzę. Leżałam tak dobre pięć minut, po czym uchyliłam jedno oko. To nie był sen. Cholera.

Jakimś cudem udało mi się zawlec moje umęczone ciało do łazienki. Wzięłam prysznic, wysuszyłam włosy i zrobiłam lekki makijaż, nawet nie krzycząc z przerażenia na widok swoich podpuchniętych oczu. Po tym jak się wczoraj spłakałam, wyglądałam jak wypłosz. Postanowiłam, że koniec z użalaniem się nad sobą. Moje oczy nie zniosą ani jednej łzy więcej. Szybko wciągnęłam jasnoniebieską sukienkę na ramiączka i srebrne klapki na niskim obcasiku. Tak przygotowana, mogłam wreszcie pokazać się światu.

Sprawdziłam jeszcze automatyczną sekretarkę, na wypadek gdyby Ramirez zostawił wiadomość, że Richard jest w areszcie, złapałam kluczyki i poszłam do samochodu.

Piętnaście minut później zajechałam pod Fernando's. Zaparkowałam na niemal pustej ulicy (w Beverly Hills nikt nie wstaje przed dziesiątą – wyjątkiem jest dzień rozdania Oscarów) i weszłam przez szklane drzwi do środka.

– Skarbie, dzięki Bogu, że jesteś! – przywitał mnie Marco. Dziś jego włosy były zebrane w kolce jak u jeża, a eyelinera użył jeszcze więcej niż zazwyczaj. Nachylił się i konspiracyjnym szeptem powiedział: – Posadziłem twoją mamę na zapleczu. Doprowadza nas do obłędu. Po prostu druga Whitney Houston.

– Gdzie Ralph?

– Fernando – poprawił mnie z naciskiem Marco – zajmuje się klientką. Już prawie skończył. – Wskazał na jedyne stanowisko zajęte o tej nieludzkiej porze. Podrabiany Tatuś robił płukankę niskiej Latynosce.

– Pani Lopez. Mama Jen. – Marco kiwnął uroczyście głową. – Zawsze przychodzi tak wcześnie, żeby uniknąć paparazzich.

– Rozumiem.

– Chodź. Z twoją mamą jest ta wróżka, ale nie wiem, czy bardziej nie szkodzi, niż pomaga. Powiedziała, że miała wizję tornada.

Przewróciłam oczami, modląc się w duchu, żeby pani Rosenblatt powstrzymała się dzisiaj od uwag na temat mojej aury. Niestety Bóg olał moją modlitwę (pewnie nie bez znaczenia był fakt, że od jakichś pięciu lat nie byłam u spowiedzi). Weszliśmy z Marco na zaplecze.

– Twoja aura wygląda koszmarnie. Byłaś wczoraj na deszczu? – Pani Rosenblatt przyjrzała mi się spod zmrużonych powiek.

– Trochę.

Otworzyła usta, żeby ostrzec mnie przed zagrożeniem, jakie niesie za sobą przemoczona aura, ale byłam szybsza.

– Tak, wiem. Deszcz szkodzi fioletom.

Zmierzyła mnie od góry do dołu z takim wyrazem twarzy, jakbym była trędowata.

– Och, skarbie, twoja aura jest bardziej niż fioletowa. Postanawiając nie roztkliwiać się nad stanem mojej aury, nachyliłam się i pocałowałam mamę w policzek.

– Tak mi przykro z powodu klifu.

Mama wyglądała, jakby płakała jeszcze bardziej ode mnie. Jej twarz pokrywały czerwone plamy, jakby spędziła weekend na deptaku w Venice bez kremu z filtrem. Nadal miała na sobie nocną koszulę, a do tego trencz, niebieskie podkolanówki i buty Nike. Wyglądała żałośnie i komicznie zarazem.

– W Malibu było tak pięknie – pociągnęła nosem.

– Ale za to kawał drogi – powiedziałam, starając się znaleźć pozytywne strony sytuacji. – Może uda nam się znaleźć coś bliżej?

– Może – wydusiła piskliwym głosem mama. Wyciągnęła z kieszeni garść chusteczek higienicznych i wydmuchała nos.

– Z jednodniowym wyprzedzeniem? Skarbie, chyba śnisz – wtrącił się Marco. Spiorunowałam go wzrokiem.

– Och, na pewno coś się znajdzie. – Zerknęłam na mamę. Jej mina przypominała gejzer na chwilę przed wybuchem.

– Albert powiedział, że w okręgu Los Angeles niczego już nie ma – oznajmiła pani Rosenblatt.

– Kim jest Albert?

– To mój duchowy przewodnik.

Super. Tylko tego nam brakowało. Duchowego przewodnika pesymisty.

Na wypadek gdyby Albert jednak się mylił, poprosiłam Marca, żeby przyniósł książkę telefoniczną okręgu Los Angeles. Chyba sobie wyobrażacie, z jaką wyższością popatrzyła na mnie pani Rosenblatt, kiedy pół godziny później, po sprawdzeniu wszystkich namiarów, okazało się, że nic nie ma. Nikt nie był w stanie wyprawić wesela na tyle osób w tak krótkim czasie.

– Albert nigdy się nie myli – poinformowała mnie pani Rosenblatt. – Za życia był redaktorem odpowiedzialnym za wiarygodność informacji publikowanych w „New York Timesie”.

Zmusiłam się, by ją zignorować.

– Może spróbujmy poszukać czegoś w Orange County? Albo w Ventura?

Marco przytachał kolejne książki. Sam wziął się do studiowania okręgu Riverside, pani Rosenblatt wzięła Orange, ja Venturę. Mama, która siedziała w kącie, łyknęła tabletkę uspokajającą.