Rozważałam, czy nie jest za późno, by ratować się ucieczką, kiedy poczułam na szyi ciepły oddech Ramireza.

– Mówiłem, że nie chcesz tu przychodzić – mruknął, po czym błysnął uśmiechem, który zawstydziłby samego Kota z Cheshire. Złapał mnie za rękę i pociągnął do kuchni.

Obiecałam sobie, że mi za to zapłaci.

Rozdział 10

Ramirez wyprowadził mnie do przestronnego ogródka za domem, przy którym moje skrzynki z geranium wyglądały po prostu żałośnie. Na trawniku stały trzy stoły piknikowe, przykryte kolorowymi obrusami. Otaczały je krzesła, każde z innej parafii, i ławy. Na stołach leżały pachnące stosy tamali, chili i empanades. Między wysokimi dębami wisiały rozwieszone sznury światełek; z jednej z niższych gałęzi zwisała sponiewierana pinata.

Poniżej siedziała grupka ciemnowłosych dzieci, a z ich ust wystawały patyczki od lizaków.

– Wujek Jack – wrzasnęło jedno z nich, rzucając się na Ramireza. To samo zrobiły jeszcze dwie dziewczynki i wkrótce obie nogi Ramireza były obwieszone umorusanymi maluchami.

Tym razem to ja uśmiechnęłam się kpiąco. Jakoś trudno mi było wyobrazić sobie Ramireza w roli dobrego „wujka Jacka”. Ale muszę mu oddać sprawiedliwość – nawet się nie skrzywił, kiedy jedna z bratanic zostawiła czekoladowe odciski rączek na jego białej koszuli.

Na podwórko wyszła mama z kolejną tacą tamali i usiadła na jednej z ław. Zdaje się, że był to swego rodzaju sygnał, bo nagle zleciała się cała chmara ludzi. Zza przesuwnych szklanych drzwi wyszła BillieJo i trzy inne młode kobiety, a za nimi facet, który wcześniej drzemał w fotelu. Zza domu wyłoniło się dwóch mężczyzn – obaj byli bardzo podobni do Ramireza, z tym że jeden był nieco niższy, a drugi miał długie włosy, związane na karku w kucyk.

Mama wcisnęła mi w ręce talerz i zakomenderowała „jedz, jedz”. Z obawy, aby jej nie urazić (uznałam, że moja sukienka jest wystarczająco obrazoburcza), nałożyłam sobie wszystkiego po trochu.

Kiedy zasiedliśmy do jedzenia, z domu wyszło jeszcze dwóch mężczyzn. Z gitarami przewieszonymi przez plecy, nakładali sobie jedzenie, śmiejąc się i gadając, potęgując jeszcze ogólny harmider.

Jak już wspominałam, moja babka jest irlandzką katoliczką. Zanim dziadek dostał bilet w jedną stronę do raju, wszystkie Wigilie spędzaliśmy w ich domu: siedmioro moich ciotek i wujków, dziewiętnaścioro kuzynostwa i cały rój ich małych pociech, które biegały po domu w odświętnych sukienkach w szkocką kratę i malutkich czerwonych muchach. Tak więc wielka rodzina to dla mnie żadna nowość. Ale jeszcze nigdy nie spotkałam ludzi, którzy by tak głośno gadali i tyle jedli, i to w dodatku jednocześnie. Byłam pod wrażeniem.

Jeśli miałam nadzieję, że wtopię się w tło, spotkało mnie przykre rozczarowanie. Mama usadziła mnie obok siebie na ławie i przedstawiała po kolei wszystkim członkom rodziny. Poznałam braci Ramireza, Barta, Dillona, Marshala i Clinta. Oprócz BillieJo na przyjęciu były żona Clinta, Amelia, żona Barta, Maria, oraz kuzyni Mary Jane i Jose. Do tego z dziesięcioro bratanic i bratanków, których imion nie spodziewałam się zapamiętać.

Wkrótce zrobiło się niemal tak głośno, jak podczas happy hours w Mulligan's. Dziwne, ale wcale nie czułam się zagubiona w tłumie. Hałas, jaki robili, dodawał mi otuchy. Był jak duży, ciepły koc, który odgradzał mnie od reszty świata i jego problemów. Prawie zapomniałam o wszystkim, co mi się tego dnia przydarzyło, i naprawdę zaczynałam się relaksować, kiedy mama nałożyła mi na talerz dokładkę.

– Lubię, kiedy dziewczyna je – powiedziała z aprobatą, kiedy zabrałam się do jedzenia. – Większość młodych dziewczyn jest za chuda. Ale nie ty. Ty masz na sobie trochę ciała.

Znieruchomiałam z widelcem z empanada w połowie drogi do ust. Może powinnam sobie darować dokładkę.

– Dziękuję – odparłam niepewnie.

– Mój Jackie lubi kobiety z krągłościami.

Jackie? Jak milusio. Zerknęłam przez stół na Ramireza, który jedną ręką zajadał enchiladę w sosie mole, a drugą przytrzymywał na kolanie malucha w różowych falbankach.

– Mogę o coś zapytać, pani Ramirez?

– Mów mi mamo. Wszyscy tak do mnie mówią.

– Dobrze… – Zawahałam się. – Mamo. – Dziwnie było mówić do cudzej matki „mamo”. Zwłaszcza że owa matka mylnie zakładała, że spotykam się z jej synem. Ale nie mogłam jej przecież powiedzieć, że tylko go śledziłam, nie po tym, jak opchałam się jej domowymi empanadas. Ramirez nieźle mnie załatwił i sądząc po spojrzeniach, jakie rzucał mi przez stół, kokietując mnie tym swoim dołeczkiem, dobrze o tym wiedział.

– Co chcesz wiedzieć, skarbie?

– Co znaczy fregadita! – spytałam. Mama zastanowiła się przez chwilę.

– Mały wrzód na pupie. Dlaczego pytasz?

Oparłam się pokusie ciśnięcia w Ramireza empanada. Bądź co bądź trzymał na kolanach dziecko.

– Bez powodu – odparłam.

– Jaki przyjemny wieczór. Cieszę się, że Jack mógł przyjechać. Wiesz, facet od pogody mówił, że będzie padać.

– W LA nigdy nie pada.

– To samo powiedziałam. Ale on mówił, że będzie. Wiedziałam, że się myli. Mama wie najlepiej. – Pokiwała przy tym mądrze głową, a ja poczułam, że zaczynam ją lubić.

Po tym jak objedliśmy się po uszy słodkimi meksykańskimi bułeczkami, cynamonowymi drożdżówkami i ciasteczkami z zieloną cukrową posypką, faceci z gitarami nastroili instrumenty i zaczęli grać przyjemną, nastrojową melodię. Kojące dźwięki muzyki w połączeniu z dwoma talerzami pysznego jedzenia, które umościło się już w moim żołądku, sprawiły, że poczułam się syta i zadowolona. Ogarnęła mnie niemal błogość.

Mój spokój został jednak zburzony, kiedy poczułam na krzyżu ciepłą dłoń.

Ramirez nachylił się do mnie i szepnął:

– Zatańczymy?

Chciałam odmówić, ale złapał mnie za rękę i pociągnął na trawnik, gdzie już kołysali się w rytm muzyki Clint i jego żona. Poza tym był gliniarzem, więc chyba lepiej było mu się nie przeciwstawiać. (I nie miało to nic wspólnego z faktem, że jego głęboki głos, tak blisko mojego ucha, znowu przywiódł mi na myśl wizję zwierzęcego seksu. Przysięgam!)

Ramirez objął mnie w talii, ujął moją dłoń w swoją i zaczęliśmy się poruszać w takt muzyki. Poruszał się z zaskakującą gracją jego kocie ruchy kojarzyły mi się z panterą, którą miał wytatuowaną na przedramieniu. Tańcząc z nim, czułam się jak Ginger Rogers, co było miłe.

Może aż za bardzo. Kiedy poczułam, jak w moim podbrzuszu wzbiera znajome ciepło, uznałam, że jest to także za bardzo intymne. I że zbyt łatwo mogłabym się do tego przyzwyczaić.

Odchrząknęłam i spróbowałam nawiązać prozaiczną rozmowę, żeby opanować falę gorąca, zanim zaleje całe moje ciało.

– Hm, twoja siostra ma bardzo nietypowe imię. Dlaczego akurat BillieJo?

Ramirez się uśmiechnął.

– Uważasz, że wszyscy Latynosi powinni nazywać się Jose lub Maria?

Nie chciałam się narazić, więc powstrzymałam się przed wytknięciem mu, że wśród zgromadzonych byli Jose i Maria.

– Nie, nie o to mi chodziło. Po prostu w LA rzadko się spotyka osoby o imieniu BillieJo. Może gdzieś na Południu tak. Albo w Teksasie. Albo gdzieś, gdzie jest więcej kowbojów. – Nagle przypomniałam sobie drzemiącego mężczyznę w kowbojskim kapeluszu. – Nie, żeby Latynosi nie mogli być kowbojami. Jestem pewna, że mogą. Chodzi o to, że nie nazywają się BillieJo. Twoja siostra ma tak na imię. Ale ona nie jest kowbojem.

– Myślałam, że zaraz umrę.

– Wyluzuj – powiedział, przyciągając mnie odrobinę bliżej do siebie.

– Tylko się z tobą drażnię.

– Och. – Udałam, że nie zauważyłam natychmiastowej reakcji mojego głupiego ciała, kiedy jego biodra dotknęły moich. Czy moje ciało nie wiedziało, że to nie był odpowiedni moment, by myśleć o zwierzęcym seksie?

Ramirez wydawał się niewzruszony. Może po prostu był przyzwyczajony do tańczenia z dziewczynami w strojach dziwek.

– BillieJo – wyjaśnił – to postać z Petticoat Junction. Bart jest z Mavericka. Marshal, no cóż, w każdym telewizyjnym westernie jest jakiś marshal [Marshal (ang). – szeryf (przyp. tłum.)]. Teraz widzisz związek? Kiedy rodzice w latach sześćdziesiątych przeprowadzili się tutaj z Meksyku, mama uczyła się angielskiego, oglądając westerny w telewizji. I trochę się do nich przywiązała.

– A tobie jak udało się uniknąć westernowego imienia? Błysnął białymi zębami.

– Jackson Wyoming Ramirez.

– Au.

– Nic mi nie mów.

– Powiedz, jak to jest dorastać z tak licznym rodzeństwem?

– Tłoczno. – Uśmiechnął się. – Chyba miałem piętnaście lat, kiedy mama w końcu przestała mnie ubierać w ciuchy po starszych braciach.

– Biedactwo – powiedziałam z udawanym współczuciem.

Zaśmiał się. Tym prawdziwym, serdecznym śmiechem, zupełnie innym od ironicznych uśmieszków Złego Gliny, do których zdążyłam się już przyzwyczaić. Znowu musiałam nakazać spokój mojemu ciału.

– Nie musisz się nade mną litować, Pani Projektantko. Posiadanie starszych braci ma swoje zalety. Pod materacem zawsze można było znaleźć parę egzemplarzy „Playboya”.

– Powinnam się domyślić, że byłeś jednym z tych chłopców.

– Tych chłopców?

– Założę się, że także zaglądałeś koleżankom z klasy pod spódniczki.

Szelmowski błysk w jego oczach wystarczył mi za odpowiedź.

– A jak było z tobą? Coś mi mówi, że wcale nie byłaś aniołkiem.

– Nie wiem, o co ci chodzi.

– Wyglądasz mi na dziewczynę, która od czasu do czasu sama podglądała chłopców w szatni.

– To przez ten strój. Odbierasz mylne sygnały przez spandeks.

– Aha. – Nie uwierzył mi, tak samo jak nie uwierzyłby, gdybym mu powiedziała, że po przyjęciu pojadę do domu i zajmę się szydełkowaniem.

– Wydaje mi się – powiedziałam, zmieniając temat – że BillieJo mnie nie lubi. – Zerknęłam przez trawnik i zobaczyłam, że nadal łypie na mnie złowrogo, z rękami skrzyżowanymi pod pokaźnym biustem.