W ślad za Ramirezem minęłam dom z dziecięcą huśtawką zawieszoną na drzewie i trawnikiem otoczonym płotkiem. Nagle przed oczami błysnęła mi moja ewentualna podmiejska przyszłość. Ogarnęła mnie panika. Czy to właśnie oznaczała różowa kreska?

Na szczęście nie jestem aż tak neurotyczna, by przeżyć załamanie nerwowe na samą myśl o osiedleniu się w krainie mamusiek. Jednak kiedy pomyślałam, że miałabym opuścić moje mieszkanie (co z tego, że piekielnie ciasne), zamieszkać z Richardem (tak, wypierałam istnienie Kopciuszka) i zamienić się w przykładną panią domu, aż spociły mi się ręce. Czy z powodu jednej wadliwej prezerwatywy miałam porzucić moje dotychczasowe życie i zapuścić korzenie na przedmieściu?

Niechętnie przyznaję, że jakaś niewielka (maciupka, maciupeńka) część mnie tego chciała. Za tę nagłą ciągotę do macierzyństwa winiłam moje lalki. Programowałam się na sielankę na przedmieściu, od kiedy kupiłam Barbie jej wymarzony dom, łącznie z idealnym dodatkiem, czyli Kenem. Mimo to, skonfrontowana z taką ewentualnością, oblewałam się zimnym potem.

Pogrążona w rozmyślaniach, nagle uświadomiłam sobie, że zgubiłam Ramireza.

Cholera.

Objechałam przecznicę i wróciłam po swoich śladach. Podczas drugiej rundki w końcu wypatrzyłam jego SUV – a, zaparkowanego pod okazałym dębem, po drugiej stronie ulicy.

Zatrzymałam się na rogu, z dala od wątłego światła ulicznych latarni, i zsunęłam się na siedzeniu. Ze swojego punktu obserwacyjnego dostrzegłam, że SUV jest pusty. Ramirez zapewne wszedł do jednego z pobliskich domów, kiedy ja objeżdżałam przecznicę. Cholera.

Szybko przyjrzałam się dwóm domom, pomiędzy którymi stał jego samochód. Jeden był pogrążony w kompletnej ciemności. Drugi, zbudowany w stylu ranczerskim, miał żółte okiennice, a w jednym z okien od frontu migotało niebieskie światło telewizora. Na podwórku rosły jukki, ścieżka była obsadzona krzakami róż. Na trawniku walały się hula – hoopy, rękawice bejsbolowe, ciężarówki zabawki i szmaciana lalka. Nie wyglądało mi to na kryjówkę zbiegłego przestępcy. Zastanawiałam się, co w takim razie robi tutaj Ramirez.

I wtedy nasze kosmiczne szlaki znowu się przecięły.

– Mnie wypatrujesz? – Ramirez przyglądał mi się przez boczną szybę.

Zaskowyczałam jak terier, podskakując na siedzeniu.

– Jezu, ale mnie przestraszyłeś.

Miał rozbawione spojrzenie, zupełnie jakby o to mu chodziło.

– Zaczynasz być naprawdę upierdliwa, wiesz?

– My, upierdliwe dziewczyny, już tak mamy.

– Pewnie nie uda mi się ciebie namówić, żebyś wróciła teraz do domu? Przybrałam pozę twardzielki.

– Masz rację, nie uda ci się. Nie wiem, dlaczego ci się wydaje, że możesz mi rozkazywać. To dlatego, że jestem kobietą, tak?

Uśmiechnął się szeroko.

– Nie, dlatego że mam odznakę.

No cóż, zdaje się, że tu miał trochę racji. Zmieniłam temat.

– Gdzie właściwie jesteśmy? – zapytałam, wskazując senną okolicę. Zerknął na dom z hula – hoopami.

– W żadnym istotnym miejscu.

Jasne. Chyba nie spodziewał się, że w to uwierzę?

– Czyj to dom? – zapytałam, wyciągając szyję, jakbym dzięki temu mogła zobaczyć, co się dzieje w środku.

Ramirez pokręcił głową.

– Wierz mi, nie chcesz wiedzieć.

– Znowu to samo. Mówisz mi, czego chcę, a czego nie chcę. Czy kobiety naprawdę lecą na tę twoją seksistowską gadkę? – Nie musiał odpowiadać – wiedziałam, że tak.

W oku Ramireza błysnęło ostrzeżenie.

– Naprawdę chcesz wiedzieć?

Zawahałam się. Nie po to tyle jechałam, żeby teraz dać się zastraszyć facetowi, który uważał, że może mnie rozstawiać po kątach tylko dlatego, że jest seksowniejszy od Brada Pitta w todze. Wyprostowałam się.

– Tak.

– Dobra. To chodź.

Za łatwo poszło. Gdzieś musiał kryć się haczyk. Ale po tym jak narobiłam dymu, nie mogłam się teraz tak po prostu wycofać. (Poza tym wyprawa w nieznane z Ramirezem była lepsza od samotnego siedzenia w domu i czekania, aż zjawi się Greenway i upuści mi keczupu). Złapałam więc torebkę, zamknęłam dżipa i pospieszyłam za Ramirezem, który przeciął ulicę i szedł różaną ścieżką.

Drzwi wejściowe były intensywnie czerwone z pomarańczowymi szybkami. Ramirez zastukał energicznie, po czym, nie czekając na odpowiedź, pchnął je do środka, puszczając mnie przodem.

W środku było cieplej niż na dworze, pachniało tamalami, płynem do mycia podłóg i ciasteczkami z cukrową posypką. Gdzieś w głębi grała muzyka, usłyszałam też chór dziecięcych głosów, rywalizujących ze sobą o zainteresowanie dorosłych. Ramirez poprowadził mnie do przytulnego salonu, który zdawał się pękać w szwach od najrozmaitszych bibelotów. Były tu wazony z kolorowego szkła, kolekcja figurek bejsbolistów z kiwającymi się głowami, szklane świeczniki ozdobione wizerunkami Dziewicy Maryi i ręcznie dziergane jaskrawozielone i różowe narzuty. W rogu, w dużym, rozkładanym fotelu w przydymionym pomarańczowym kolorze, drzemał mężczyzna w znoszonej roboczej koszuli i dżinsach. Obok niego, na stoliku do kawy, leżał czarny kowbojski kapelusz. W telewizorze, który widziałam z ulicy, leciał właśnie western z Johnem Wayne'em, ale dźwięk był ściszony.

Kuchnia za salonem była urządzona w jasnym odcieniu błękitu. Krzątały się w niej krągłe kobiety, nawijające szybko po hiszpańsku.

Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy dobrze zrobiłam, przychodząc tu z Ramirezem. Wyobrażałam sobie, że będziemy przesłuchiwać podejrzanego w oślepiającym świetle lamp, zrobimy nalot na podmiejską kryjówkę handlarzy narkotyków albo spróbujemy wyciągnąć informacje od sąsiada dalekiego krewnego Greenwaya. Teraz miałam przeczucie, że wpakowałam się w coś znacznie gorszego.

– Halo? – zawołał Ramirez.

Szwargotanie ucichło i z kuchni wychyliło się pięć twarzy. Wszystkie w przyjemnym jasnobrązowym kolorze, z czarnymi, gęstymi włosami. Jedna z kobiet była mniej więcej w moim wieku, pozostałe miały delikatne zmarszczki i siwe pasma we włosach.

Najniższa z nich (a żadna nie miała więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu) na widok Ramireza klasnęła w ręce.

– Mijo, przyszedłeś!

– Oczywiście, że przyszedłem. – Ramirez podszedł do kobiety i pocałował ją w policzek. – Chyba nie myślałaś, że opuszczę twoje urodziny, mamo?

Mamo? No to wszystko jasne.

Pociągnęłam za dół sukienki, zastanawiając się, czy uda mi się ją wydłużyć o dziesięć centymetrów, jeśli będę tego wystarczająco mocno pragnąć. Nie miałam ochoty poznawać w tym stroju niczyjej matki, a zwłaszcza takiej, która piekła ciasteczka z cukrową posypką. Może gdybym zaczęła się powolutku cofać, udałoby mi się zniknąć z powrotem za drzwiami, ocalając resztki godności.

Jakby czytając w moich myślach, Ramirez powiedział:

– Mamo, to jest Maddie.

Znieruchomiałam, kiedy pięć par ciemnobrązowych oczu skierowało się na mnie. To by było na tyle, jeśli chodzi o dyskretną ucieczkę.

Mama zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu, a potem spojrzała na Ramireza, unosząc gęstą brew. Pozostałe kobiety zwyczajnie gapiły się na mnie, a ich oczy były okrągłe jak spodki. Tylko najmłodsza przyglądała mi się spod zmrużonych powiek, zaciskając usta.

– Maddie, poznaj moją siostrę BillieJo i ciotki Swoozie, Cookie i Kiki.

Ciotki nadal się na mnie gapiły. BillieJo piorunowała mnie wzrokiem.

– Witam – powiedziałam i nawet leciutko machnęłam jednym palcem. Żadna mi nie odpowiedziała.

Czułam się, jakbym miała na czole wielki neon ze słowem „dziwka”.

– Eee, zwykłe się tak nie ubieram – wyjaśniłam szybko, z policzkami czerwieńszymi od nosa Rudolfa.

Mama jeszcze raz omiotła mnie wzrokiem, zatrzymując się na dole sukienki. Odruchowo pociągnęłam ją w dół.

– Ładne nogi – powiedziała.

– Och… – Spojrzałam na Ramireza, licząc na jakąś pomoc. Nic z tego. Kołysał się na piętach z rękami skrzyżowanymi na piersi, a złośliwy uśmieszek na jego twarzy mówił, że zostałam ukarana za to, że go śledziłam.

– Dziękuję – wydusiłam w końcu.

– Kiedyś też miałam takie nogi – ciągnęła mama. – Zanim urodziłam dzieci. Dzieci rujnują nogi. Żylaki, cellulit. Niezbyt ładnie to wygląda. Masz dzieci?

– Nie. Nie mam. – Jeszcze.

– I dobrze. Zachowaj te nogi tak długo, jak się da. Ja urodziłam pierwsze dziecko, kiedy miałam siedemnaście lat. A ty ile masz?

– Eee, dwadzieścia dziewięć – odpowiedziałam, z tym że zabrzmiało to bardziej jak pytanie. Jakbym zgadywała w teleturnieju i liczyła, że odpowiedź będzie poprawna.

– Och. – Mama nachyliła się do mnie i pseudoszeptem zapytała: – Jesteś bezpłodna?

Zdaje się, że słyszałam, jak Ramirez parsknął.

– Nie! Nie jestem bezpłodna. Po prostu… poświęcam się pracy.

– O, brawo! Bardzo dobrze. Dziewczyna, która robi karierę zawodową. Zawsze chciałam zrobić karierę zawodową. Myślę, że byłabym naprawdę dobrym strażakiem.

Starałam się nie roześmiać, kiedy wyobraziłam sobie, jak korpulentna mama Ramireza wyciąga kogoś z płonącego budynku.

– Czym się zajmujesz? – zapytała.

– Projektuję buty.

Mama spojrzała na moje potężne akrylowe obcasy.

– Nie, nie takie – dodałam szybko. – Projektuję buty dla dzieci. Mama się ożywiła.

– A więc lubi dzieci. Bardzo dobrze. Podoba mi się ta dziewczyna. – Mama klepnęła Ramireza w policzek.

– Cieszę się – odparł. Dobrze się bawił. Za dobrze.

Mama klepnęła w policzek także mnie. Potem wskazała na syna.

– Pilnuj, żeby używał kondomów. Musisz zachować te nogi tak długo, jak tylko się da.

Zatkało mnie. Spojrzałam na Ramireza, licząc, że wyjaśni matce, że nie łączą nas stosunki wymagające używania kondomów, ale on robił wszystko, żeby nie parsknąć śmiechem.

– No dobrze – powiedziała mama do wszystkich. – Tamale są już gotowe, jedzmy.

Oszołomiona mrugałam oczami, patrząc, jak mama człapie z powrotem do kuchni. Ciotki ruszyły za nią, BillieJo zamykała pochód. Na odchodne posłała mi przez ramię jeszcze jedno groźne spojrzenie.