Rzyg.

Dana westchnęła. Wychyliła się nad biurkiem tak, że piersi prawie wyskoczyły jej z topu, i powoli przejechała językiem po dolnej wardze. Przesunęła zadbaną dłonią po koszulce Metalliki. Na jego czole pojawiły się kropelki potu, oddech przyspieszył. Nie śmiałam spojrzeć, ale byłam pewna, że w jego kroczu stał już namiot.

Dana jechała powoli dłonią w górę jego klatki piersiowej, a gdy była tuż przy szyi, chwyciła koszulkę w garść i szarpnęła, odrywając recepcjonistę od ziemi.

– Posłuchaj, gnojku – powiedziała, nachylając się tak, że prawie stykali się nosami. – Jeśli zaraz nie podasz nam numeru tego pokoju, to popamiętasz.

Metallica gwałtownie pobladł. Jego nogi majtały w powietrzu, a oczy wyszły na wierzch.

– Jezu, podam. Tylko mnie postaw.

Stłumiłam śmiech. Lepiej nie wkurzać Królowej Aerobiku.

Dana postawiła Metallicę z powrotem na podłodze i ponownie przybrała minę pełną słodyczy. W garści nadal ściskała koszulkę recepcjonisty. Pomyślałam, że po wszystkim będzie musiała wyszorować ręce mydłem antybakteryjnym.

– Tak już lepiej. Więc pod jakim numerem zatrzymał się nasz znajomy?

Metallica patrzył to na mnie, to na Danę, a namiot w jego spodniach opadł jak po przejściu wichury.

– W dwudziestce – burknął w końcu. – Na piętrze. Jezu, kobieto. Dana puściła koszulkę i poklepała go po policzku.

– Dzięki, koleś.

Nie mogłam się powstrzymać. Głośno się roześmiałam, widząc oszołomioną minę Metalliki, kiedy Dana, kręcąc tyłkiem, wychodziła z recepcji. Wyszłam zaraz za nią.

– Podobno miałaś mu kadzić? – rzuciłam.

– Karaluchy wyprowadzają mnie z równowagi. Dobrze powiedziane.

– No dobra, wiemy już, gdzie jest Greenway. Dzwonimy do Ramireza – oznajmiła Dana.

Racja. Powinnyśmy zadzwonić do Ramireza. W końcu to on jest gliniarzem.

Coś mnie jednak powstrzymywało. Może chodziło o syndrom głupiej blondynki, który uaktywniał się u mnie przy każdym spotkaniu z Ramirezem. A może o uśmieszek, który igrał na jego ustach, kiedy patrzył na mnie ubraną w Fioletowe Paskudztwo. W każdym razie nie chciałam po raz kolejny wyjść przed nim na idiotkę. Gdybyśmy teraz do niego zadzwoniły, a potem okazało się, że Greenwaya nie ma w tamtym pokoju, Ramirez uznałby mnie za totalnie niewiarygodną osobę.

– Może najpierw upewnijmy się, że rzeczywiście tam jest – powiedziałam.

Dana spojrzała na mnie, jakbym właśnie zaproponowała, żebyśmy obsłużyły Metallicę.

– Żartujesz? Chcesz tak po prostu zapukać do drzwi i zapytać: „Hej, czy to ty jesteś tym gościem, który zamordował swoją żonę?”

W tym ujęciu plan faktycznie wydawał się nie najlepszy.

– Nie. Tak. To znaczy, a co jeśli Ramirez przyśle ludzi, a pokój będzie pusty? Co jeśli Greenway poszedł na drugą stronę ulicy po kawę? Jeśli zobaczy gliniarzy, da nogę i tyle.

Dana przygryzła wargę.

– W porządku. Zapukamy i zorientujemy się, czy jest w pokoju. Ale błagam, tym razem zostaw całą gadkę mnie.

Okay. Spoko. I tak nie miałam specjalnej ochoty na ponowną rozmowę z Greenwayem.

Stukając obcasami, wspięłyśmy się z Daną po metalowych schodach na piętro. Ściany w Moonlight Inn były cienkie i zewsząd docierały odgłosy wyświadczanych „usług”. Okrzyki „och, skarbie” mieszały się z puszczanym na cały regulator rapem i heavy metalem, przenikając przez tanie drewniane drzwi.

Bicie mojego serca było niemal równie głośne jak gitarowe solówki. Już telefoniczna rozmowa z Greenwayem wytrąciła mnie z równowagi.

Myśl o stanięciu z nim twarzą w twarz sprawiła, że zaczęły mi szczękać zęby. Zwolniłyśmy kroku, zbliżając się do dwudziestki. Po drugiej stronie tych drzwi znajduje się morderca, pomyślałam. Przypomniałam sobie dużą czarną spluwę Ramireza i nagle poczułam się zupełnie bezbronna.

Zatrzymałyśmy się z Daną przed drzwiami. Pokój miał jedno okno, wychodzące na parking. Wisząca od środka wyblakła, zielona zasłona, była zaciągnięta i nie przebijał przez nią nawet atom światła. Czyżby w środku nikogo nie było?

– Może go nie ma? – szepnęłam.

– Może śpi.

– Może nie powinnyśmy go budzić.

– Hej, to był twój pomysł – szepnęła Dana.

Wiem. I kiedy stałyśmy na dole, wydawał się całkiem niezły. Jednak im bliżej byłyśmy jego realizacji, tym więcej miałam wątpliwości. Zanim mogłam podwinąć ogon, Dana zastukała w drewniane drzwi. Przygryzłam wargę, opierając się pokusie, by wziąć nogi za pas i schować się w mysiej dziurze.

Żadnej odpowiedzi.

Dana zastukała jeszcze raz, tym razem wołając: „Halo?”

Nic. Odetchnęłam z ulgą tak wielką, że podmuch powietrza prawie zmierzwił moją sztuczną grzywkę.

A potem usłyszałam wystrzał.

Rozdarł ciszę za drzwiami niczym grzmot pioruna. Dana i ja na moment znieruchomiałyśmy jak sparaliżowane.

Gdyby to był film, staranowałybyśmy drzwi, wpadły do środka i pojmały złoczyńcę, nie łamiąc sobie przy tym nawet jednego paznokcia. Ale ponieważ żadna z nas nie miała kontraktu z Warner Brothers, zrobiłyśmy to, co robi każdy mieszkaniec Los Angeles, kiedy usłyszy prawdziwy wystrzał z prawdziwej broni. Uciekłyśmy.

Wykonałyśmy zsynchronizowany obrót i rzuciłyśmy się w prawo, wydając piski przerażenia. Zbiegłyśmy schodami tak szybko, jak to możliwe w niedorzecznie wysokich obcasach i pognałyśmy jak szalone do dżipa, zaparkowanego po drugiej stronie parkingu. Dana podciągnęła sukienkę i pędziła w stronę samochodu z determinacją olimpijskiej sprinterki. Biegłam tuż za nią, wymachując rękami jak wariatka i usiłując utrzymać równowagę.

Metallica wychylił głowę z recepcji.

– Co to było? Co, u diabła, wykręciłyście, wy szurnięte dziwki?

– Nic – odkrzyknęła Dana, dopadając dżipa.

– Słyszałem strzał.

– Nie słyszałeś – rzuciłam. Tak, wiem, odzywka godna mistrzyni. Ale w tym momencie ucieczka była ważniejsza od wspinania się na wyżyny inteligencji.

Wgramoliłyśmy się do auta i już wyjeżdżałyśmy na główną ulicę, kiedy chyba usłyszałam drugi wystrzał. Nie zatrzymałam samochodu, żeby się upewnić, tylko ruszyłam Vanowen i po dwóch przecznicach odbiłam na autostradę.

Ciągle rozdygotana, usłyszałam, jak Dana stwierdza oczywiste.

– Właśnie do nas strzelali. Uwierzysz, że ktoś właśnie do nas strzelał? Nie wierzyłam. To nie jest moje życie, pomyślałam. Jakimś cudem znalazłam się w ciele Lucy Liu, byłam tego pewna.

– Myślisz, że to Greenway? – zapytałam.

– Pytanie! A znasz jeszcze jakichś morderców, którzy mogliby do nas strzelać?

Trafna uwaga.

– To co, dzwonimy teraz do Ramireza? – zapytała Dana. Mój głos rozsądku w końcu doszedł do… głosu.

– Aha!

Zjechałam na parking przy skrzyżowaniu Van Nuys i Oxford i sięgnęłam do mojej małej torebki po wizytówkę Ramireza. Ręce nadal mi się trzęsły, kiedy wybierałam jego numer. Oddałam telefon Danie, bo bałam się, że Ramirez mógłby rozpoznać mój głos. Wiedziałam, że od razu zacząłby mi zadawać mnóstwo irytujących pytań, takich jak: skąd wiedziałam, gdzie zatrzymał się Greenway? Jak zdobyłam numer jego pokoju? Dlaczego do mnie strzelał? Były to pytania, których wolałam uniknąć. Tak więc Dana ponownie przybrała dziwkarski głos Betty Boop i zostawiła anonimową wiadomość sierżantowi, który odebrał telefon.

– Nie wiem jak ty – powiedziała, kiedy się rozłączyła – ale ja bym się napiła.

– Ja też. – Tyle że nie mogłam pić alkoholu. Nie, dopóki nie wiedziałam, czy jestem w ciąży, czy nie.

– To może zaczniemy dziś happy hours wcześniej?

Szczerze mówiąc, jedyne, na co miałam ochotę, to wrócić do domu i wziąć dziesięć pryszniców, żeby zmyć z siebie przerażenie. Jednak biorąc pod uwagę, że to ja zaciągnęłam Danę do Północnego Hollywood – nie wspominając już o tym, że to przeze mnie do niej strzelali – czułam, że jestem jej coś winna.

– Jasne. Chcesz jechać w jakieś konkretne miejsce?

Dana opuściła osłonę przeciwsłoneczną i zaczęła poprawiać makijaż.

– Znam barmana z Mulligan's. To na Van Nuys, parę przecznic stąd.

Wyjechałam z parkingu i wróciłam na Van Nuys. Zgodnie z instrukcjami Dany zatrzymałam się przed ceglanym budynkiem z niebieskim neonem, który głosił „Mulligan's”. Przez drzwi płynął niekończący się strumień ludzi w biurowych ciuchach. Spojrzałam na swoją sukienkę ze spandeksu, zastanawiając się, ile niedwuznacznych propozycji otrzymam do końca dnia.

Parking był zastawiony, więc znalazłam miejsce na ulicy. Po niechętnym opłaceniu postoju, weszłam za Daną do słabo oświetlonego wnętrza Mulligan's. Wzdrygnęłam się, słysząc z małej sceny w rogu kiepskie popisy karaoke – kurduplowaty facet w średnim wieku katował właśnie piosenkę Shanii Twain.

Dana natychmiast zamówiła dwie wódki z martini i dodatkowymi oliwkami u znajomego barmana, który wyglądał jak sobowtór Bruce'a Lee i był cały ubrany na czarno. Marzyłam o kieliszku martini, ale zdecydowałam się na kolejne matczyne poświęcenie i szybko zmieniłam swoje zamówienie na dietetyczną colę. Po chwili dostałyśmy nasze drinki. Dana ledwie zdążyła wciągnąć jedną oliwkę, kiedy Bruce Lee złapał ją za rękę i pociągnął na scenę do wspólnego odśpiewania American Pie.

Usiadłam przy barze i sączyłam dietetyczną colę. Zdecydowanie nie jestem ćmą barową. Wolę miejsca, w których słychać, co mówią do ciebie znajomi, takie jak Starbucks czy Nordstrom. W moim wypadku wieczór na mieście oznacza kolację i film z Julią Roberts. Jednak w tym momencie głośna, tłoczna, anonimowa atmosfera Mulligan's była bardzo kojąca. Na chwilę mogłam uciec od mojego prawdziwego życia – nie szkodzi, że z kiepską muzyką w tle.

Dłonie trzęsły mi się już tylko odrobinę. Upiłam kolejny łyk coli. To naprawdę marny substytut martini.

Umierałam z ciekawości, co dzieje się w motelu. Czy Ramirez odebrał wiadomość? Może właśnie aresztuje Greenwaya? Byłam ciekawa, czy kiedy przyjechała policja, rozpętała się strzelanina. Boże, miałam nadzieję, że nikomu nic się nie stało. W sumie nie miałam nic przeciwko, by Metallica zarobił kulkę w tyłek, ale nie chciałam, żeby ktokolwiek zginął. A zwłaszcza ja. I właśnie dlatego, choć targała mną nieludzka ciekawość, siedziałam jak przykuta do stołka i popijałam dietetyczną colę. Odczekam dwie godziny i zadzwonię do Ramireza, żeby od niechcenia zapytać, czy są jakieś postępy w śledztwie. Oczywiście przemilczę fakt, że to ja, a nie policja, pierwsza odnalazłam Greenwaya. Ha, i kto był teraz dziewczyną?