– To będzie chłopiec – orzekła i zamilkła. – Albo dziewczynka z niezłym charakterkiem. W każdym razie będziecie musieli uważać na tego malucha. – Dobrotliwie pogroziła Molly grubym palcem.

– Co u ciebie? – zapytała Molly, szturchając mnie łokciem w żebra. – Czy słychać już weselne dzwony?

Wzdrygnęłam się, bo nic nie wskazywało na to, bym miała je usłyszeć.

– Mam chłopaka – powiedziałam wymijająco.

Pani Rosenblatt przyłożyła pulchną dłoń do mojego czoła i zamknęła oczy.

– Widzę ślub. I dzieci. Już niedługo. Dużo dzieci. Zrobiło mi się słabo.

– Jestem! – Mama wróciła, chowając coś za plecami. Uśmiechała się jak kot, który właśnie zjadł kanarka. – Kto chce zobaczyć sukienkę Maddie? – zapytała.

Odpowiedziały jej podniecone piski. Chyba nie muszę dodawać, że żaden nie pochodził ode mnie.

– Dobrze… – Mama wyciągnęła zza pleców fioletową zasłonę prysznicową. – Oto i ona.

Boże. To nie była zasłona prysznicowa. To była sukienka. Moja sukienka.

– Wow.

Mama rozpromieniła się, wydając ledwie dosłyszalny pomruk zadowolenia.

– Wiedziałam, że ci się spodoba.

Pierwszym błędem mamy było wzięcie mojego westchnienia za wyraz zachwytu, a nie przerażenia. Drugim, o wiele większym, był wybór tej sukienki.

– Gdzie ją znalazłaś? – zapytałam spanikowana. Nie było mowy, żebym pokazała się komukolwiek w tym paskudztwie.

– Na e – Bayu. Uwierzysz, że kosztowała tylko trzydzieści dolarów? Uwierzyłam.

– Wow – powtórzyłam.

– Przymierz.

Przełknęłam ślinę, pocąc się na samą myśl, że miałabym tego czegoś dotknąć.

– Och.

Zapanowało ogólne poruszenie. Wśród wirujących plis i pisków Molly zostałam pozbawiona dżinsów oraz topu, zmieniając się w fioletowego ufoluda. Nie liliowego czy lawendowego. Fioletowego.

– To poliester? – zapytałam. Czułam, że wszystko mnie swędzi. Mama krążyła wokół mnie, zapinając, poprawiając i obciągając sukienkę.

– Powinna się dobrze prać. Będziesz ją mogła nosić latami. Z dumą powiem, że nie roześmiałam się na głos.

– I co o niej myślisz? – zapytała mama.

Zwlekałam ze spojrzeniem w lustro. Ale ta koszmarna sukienka była jak katastrofa kolejowa. Nie mogłam na nią nie spojrzeć. Rzuciłam okiem na swoje odbicie. Mama odsunęła się, z dłońmi złożonymi jak do modlitwy, jakby właśnie stworzyła arcydzieło.

– Och, Madds. Wyglądasz prześlicznie.

Zmusiłam się do uśmiechu. Właściwie był to bardziej grymas niż uśmiech, ale mama chyba tego nie zauważyła. Sukienka (o ile można to coś tak nazwać) była obcisła w talii i biodrach, z rozkloszowaną spódnicą, co znakomicie podkreślało, że przez ostatnich parę dni nie żałowałam sobie niezdrowych dań. Coś okropnego.

Miała głęboki dekolt, była krótka i przypominała trochę moją sukienkę z balu maturalnego. Aż prosiła się o karbowane włosy i żelowe bransoletki.

– Wychodzą jej piersi – skomentowała pani Rosenblatt. Spojrzałam w dół. Zawsze miałam skromny dekolt.

– Faktycznie, trochę obcisła. – Mama odsunęła się, bacznie przypatrując się mojej talii. – Maddie, przytyłaś?

Przerażona, przeniosłam wzrok ze swojego brzucha na napęczniały brzuch Molly.

– Nie, po prostu mnie wzdęło – odpowiedziałam szybko, wciągając powietrze. – Zjadłam obfite śniadanie. I nie byłam ostatnio na siłowni. – Wiem, byłabym bardziej wiarygodna, gdybym się tak gorączkowo nie tłumaczyła.

– Wiecie, co pasuje do tej sukienki? – zapytała Molly, przyglądając mi się spod zmrużonych powiek.

Hm… zapalniczka i kanister benzyny?

– Koraliki. Wszystkie nasze sukienki powinny mieć koraliki. Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale najwyraźniej byłam w takim szoku, że miałam spóźnione reakcje.

– Cudowny pomysł! – zapiszczała mama, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. – Zostań tu, Maddie, zaraz wrócimy.

Wybiegły z przebieralni (pani Rosenblatt się wytoczyła) w poszukiwaniu koralików.

Wpatrywałam się w swoje odbicie, walcząc z mdłościami. Myślałam o tym, ile pracy mama włożyła w przygotowania. To tylko jeden dzień. Muszę wytrzymać w tej sukience tylko jeden dzień, a potem będę mogła pogrzebać ją w czeluściach szafy, gdzie zostanie już na zawsze. Poza tym zobaczy mnie w niej tylko garstka gości weselnych.

– Urocza sukienka. – Usłyszałam za plecami głęboki męski głos. O cholera.

Obróciłam się tak gwałtownie, że piersi prawie wyskoczyły mi na wierzch…

Stanęłam twarzą w twarz z Ramirezem.

Oblałam się głębokim rumieńcem i z trudem oparłam się pokusie zakrycia się i wrzaśnięcia: „Nie patrz!” Zamiast tego zdobyłam się tylko na dostojne: „Dzięki”.

– Dobrze ci w fioletowym. – Jego usta uniosły się w lekkim uśmiechu.

– Pasuje do mojej aury. – Super, cóż za inteligentna odpowiedź. Ramirez uniósł brew.

– Właściwie moja aura nie jest fioletowa, tylko przecinają ją fioletowe smugi, co oznacza, że mam sporo na głowie. W każdym razie tak powiedziała wróżka. Uważam, że to dobrze. To znaczy, gorzej byłoby mieć pusto w głowie, prawda? Poza tym wcale nie przytyłam tylko się objadłam. – Boże. Zamknij się, Maddie!

Zaczerpnęłam tchu i uspokoiłam się, żeby do reszty nie wyjść na karykaturę głupiej blondynki.

– Co tu robisz? – zapytałam po chwili.

Ramirez pasował do salonu z sukniami ślubnymi tak samo jak Podrabiany Tatuś do flaszki whisky. Znowu miał na sobie opinające tyłek lewisy, a do tego biały T – shirt, który podkreślał jego naturalnie ciemną karnację. Jego mroczna uroda była tak samo niepokojąca jak zawsze. Walczyły we mnie sprzeczne uczucia – z jednej strony chciałam do niego podejść, z drugiej – uciec jak najdalej.

– W trakcie dochodzenia wypłynęło parę spraw i muszę ci zadać jeszcze kilka pytań – odparł.

– Tutaj? Teraz?

– Czemu nie?

– Jak mnie tu w ogóle znalazłeś? Uśmiechnął się.

– Na zewnątrz stoi twój dżip. Zaparkowany niezgodnie z przepisami. Och. Wiedziałam, że nie powinnam go tak zostawiać.

– Kiedy LA zrobiło się takie małe?

Uśmiechnął się szerzej, a w jego policzku pojawił się seksowny dołeczek.

– Kiedy zacząłem sprawdzać we wstecznym lusterku, czy nie śledzi mnie mały czerwony dżip.

Ale mi dogryzł. Cholera, ostatnia rzecz której chciałam, to wyjść na nawiedzoną wariatkę, śledzącą gliniarzy.

Ramirez zrobił krok do przodu i oparł się niedbale o ścianę. Nagle salon wydał mi się okropnie ciasny. W dodatku czułam się potwornie skrępowana, mając na sobie Fioletowe Paskudztwo.

– Nie jestem odpowiednio ubrana na przesłuchanie.

– Dla mnie wyglądasz w porządku. – Powoli zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.

Odruchowo zakryłam piersi.

– Powiedziałam ci już wszystko, co wiem. W piątek byłam umówiona z Richardem na lunch, ale to odwołał. Od tamtej pory go nie widziałam.

– Czyli nie byłaś ostatnio w jego gabinecie? Przygryzłam wargę.

– Raczej nie. Zmrużył oczy.

– Zechcesz uściślić, co znaczy „raczej nie”?

– Nie – odparłam zgodnie z prawdą. Znowu się uśmiechnął.

– Tak myślałem.

Przez chwilę milczał. Może liczył na to, że nie wytrzymam napięcia i się złamię. Co nie było wcale nieprawdopodobne. Jego oczy w kolorze espresso przewiercały mnie na wylot i zaczynałam się naprawdę denerwować. Nagle poczułam się tak, jakbym miała na sobie prześwitującą bieliznę a nie fioletowy poliester.

W końcu się odezwał, zmieniając temat.

– Przeglądałem wyciągi bankowe twojego chłopaka z ostatnich kilku miesięcy – powiedział, krzyżując ręce na piersi. – Lubi szastać pieniędzmi.

– Richard jest bardzo hojny.

– Jest zadłużony po uszy.

Przełknęłam. Wiedziałam o tym. Ale po tym jak skłamałam, że nie byłam w gabinecie Richarda, nie mogłam się przyznać, że też widziałam jego wyciągi. Tak więc milczałam.

– Mimo to – ciągnął Ramirez – nie przestaje wydawać. Platynowe kolczyki na Gwiazdkę, nowy samochód, rejs na urodziny matki w zeszłym…

– Zaraz – przerwałam mu, zupełnie skołowana. – Richard nie kupił nowego samochodu. Od kiedy go znam, jeździ tą samą czarną beemką.

Ramirez znowu przybrał minę pokerzysty. Patrzył mi prosto w oczy, zupełnie jakby liczył, że w ten sposób odkryje wszystkie moje tajemnice.

– Richard nie kupił tego samochodu dla siebie – odparł powoli. – Tylko dla Amy. Swojej żony.

Rozdział 7

Śniło się wam kiedyś, że jesteście pod wodą i brak wam powietrza, a kiedy udaje wam się wypłynąć, coś wciąga was z powrotem pod powierzchnię? Nagle zdajecie sobie sprawę, że może już nigdy nie będziecie mogli odetchnąć pełną piersią? Mniej więcej tak właśnie się czułam, stojąc z rozdziawionymi ustami przed Ramirezem. Z trudem łapałam powietrze, próbując coś odpowiedzieć.

– Swojej… swojej… żony? – Przecież Richard nie jest żonaty. To nie może być prawda. To jakaś pomyłka. Na pewno chodzi o innego Richarda. Niemożliwe, żeby mój chłopak był żonaty i mi o tym nie powiedział. Znam go. Okay, przyznaję, może nie wiem o nim wszystkiego. Ale znam go na tyle, żeby wiedzieć, że nie jest żonaty z jakąś Amy.

– To pomyłka. Richard nie jest żonaty. Przykro mi, ale masz złe informacje.

Ramirez zmrużył lekko oczy. Jego mina nadal była nieprzenikniona.

– Nie wiedziałaś, że jest żonaty?

Obróciłam się o sto osiemdziesiąt stopni i oparłam dłonie na biodrach. Wysokim głosem, tonem, który moja babka, irlandzka katoliczka, uznałaby za wielce nieodpowiedni w salonie z sukniami ślubnymi, zapytałam.

– Czy wyglądam na dziewczynę, która umawia się z żonatymi facetami? Ramirez zmierzył mnie wzrokiem. Przezornie nie odpowiedział.

– Słuchaj, nie wiem, kim jest Amy, ale Richard nie jest żonaty – powtórzyłam.

Rysy Ramireza trochę złagodniały. Można by to uznać za wyraz współczucia, ale podejrzewałam, że jest ono obce twardym gliniarzom, takim jak on.

– No więc kim jest Amy? – zapytałam. Przyznaję, odczuwałam chorą ciekawość.