– Przepraszam.

– Daj mi Richarda – zażądał.

– Ale… – Rozejrzałam się po splądrowanym przez policję gabinecie. – Richarda tu nie ma.

– A gdzie jest, do cholery? Stary, żebym to ja wiedziała.

Z jednej strony, byłam zawiedziona, że nie nastąpił żaden wielki przełom w sprawie zniknięcia Richarda. Z drugiej strony, jeśli mój chłopak ukrywał się przed Greenwayem (a śmierć żony Greenwaya przekonała mnie, że tak właśnie było), to robił to całkiem skutecznie. Jakaś część mnie chciała, żeby pozostał w ukryciu. Coś w głosie Greenwaya sprawiało, że jeżyły mi się włoski na karku. Sprawiał wrażenie człowieka, który ma ochotę kogoś udusić.

– Posłuchaj, dziewczyno Richarda. Nie mam czasu na gierki. Gdzie, do diabła, jest Richard?

– Nie wiem – odparłam zgodnie z prawdą. – Nie ma go od piątku. Greenway zaklął siarczyście, dysząc ciężko do słuchawki.

– Może zostawi pan wiadomość? – zapiszczałam w nadziei, że jeśli uda mi się go zatrzymać wystarczająco długo przy telefonie, zdołam się uspokoić i wymyślić coś inteligentnego.

– Chcesz mi powiedzieć – powiedział kpiąco – że ten kutas nawiał? I to nie mówiąc nic swojej dziewczynie?

Owszem, Greenway był teraz nieuprzejmy, ale jeśli tak na to spojrzeć, Richard rzeczywiście wychodził na kutasa.

Pomyślałam, że może lepiej nie odpowiadać na to pytanie. Nie zamierzałam być tą, która pomoże Greenwayowi w pozbyciu się świadka numer 2, znanego również jako Kutas. Jednak biorąc pod uwagę, że naprawdę nie wiedziałam, gdzie zadekował się Richard, uznałam, iż nawet jeśli odpowiem, specjalnie mu nie zaszkodzę.

– Zgadza się. Nie powiedział ani słowa.

– Sukinsyn. – Greenway się rozłączył.

Stałam nieruchomo przez całą minutę, wpatrując się w słuchawkę, a moje serce waliło jak oszalałe. Wzięłam głęboki oddech. Potem drugi. I jeszcze jeden. W końcu zrobiło mi się słabo i usiadłam w skórzanym fotelu przy biurku, żeby pomyśleć.

Gdybym była Ramirezem, mogłabym sprawdzić, skąd dzwonił Greenway. Wysłałabym do jego kryjówki radiowozy i aresztowała go, żeby Richard mógł wyjść z ukrycia, a ja nasikać na test ciążowy. Niestety, nie byłam Ramirezem. W ogóle marny był ze mnie detektyw. Rozmawiałam przez telefon z głównym podejrzanym w sprawie o morderstwo i nie przyszło mi nawet do głowy, żeby spytać go, gdzie jest! Oparłam głowę na biurku. Nie miałam pojęcia co dalej.

Spojrzałam na zegarek. W pół do pierwszej. Jasmine w każdej chwili mogła wrócić z lunchu.

Wstałam, modląc się, by nie ugięły się pode mną nogi. Nie ugięły się, co uznałam za dobry znak. Szybko wyszłam z gabinetu, pokonałam korytarz i wpadłam do recepcji.

– I jak, znalazłaś to, czego szukałaś? – zawołała Althea do moich pleców.

– Tak. Dzięki! – Machnęłam anemicznie ręką i wyszłam przez zewnętrzne drzwi. Wcisnęłam guzik pierwszej windy z brzegu i zaczęłam nerwowo stukać stopą o podłogę. – Szybciej, szybciej.

Dokładnie w chwili, kiedy wbiegałam do kabiny, drzwi windy po mojej lewej rozsunęły się i wyszła z nich Jasmine. Spuściłam głowę, modląc się, żeby nie obejrzała się w moją stronę.

Nie obejrzała się, tylko kręcąc idealnym tyłkiem w rozmiarze trzydzieści sześć, wróciła do recepcji. Drzwi windy zasunęły się za mną. Uff. Niewiele brakowało.

Dwie minuty później przecięłam biegiem ulicę i schroniłam się w moim małym czerwonym dżipie. Zablokowałam drzwi, włączyłam radio, by rozproszyć przytłaczającą ciszę (puszczali akurat piosenkę Blink 182) i za pomocą specjalnej techniki oddychania poznanej na zajęciach jogi spróbowałam się uspokoić. Choć wiedziałam, że Greenway nie może mnie dopaść i udusić przez łącze telefoniczne, nadal miałam gęsią skórkę po rozmowie z nim. Do niedawna mój największy lęk budziły pająki z włochatymi odnóżami. A dziś rozmawiałam przez telefon z mordercą – nic dziwnego, że na zmianę pociłam się i dygotałam.

Próbowałam się pocieszyć, że Greenway wie o miejscu pobytu Richarda tyle co ja, czyli nic. To oznaczało, że szanse na znalezienie Richarda pływającego twarzą w dół w basenie były raczej znikome. (Cieszyło mnie to, bo im więcej myślałam o opakowaniu po prezerwatywie, znalezionym na jego biurku, tym większą miałam ochotę własnoręcznie go udusić).

No dobrze, ale co dalej?

Ponownie zerknęłam na drugą stronę ulicy, odszukując okna gabinetu Richarda na piątym piętrze. Nie zauważyłam żadnych złowieszczych cieni gliniarzy, których mogłabym śledzić ani podejrzanych typów w czerni.

Potrzebowałam wsparcia.

Złapałam komórkę i wybrałam numer Dany. Odpowiedziała niewyraźnym „Halo?” po czwartym sygnale.

– To ja – powiedziałam. – Jesteś zajęta? Zachichotała. W tle usłyszałam stłumiony męski głos. Przewróciłam oczami.

– Może powinnam raczej zapytać, czy jesteś sama? Dana znowu zachichotała.

– Niezupełnie. A co się dzieje?

– Mam mały kryzys.

– Znowu? Niestety.

– Nieważne, słyszę, że jesteś zajęta.

– Nie, nie. Sasza właśnie wychodzi. Musi ćwiczyć piramidę. – Ponownie zachichotała, a ja pomyślałam, że zaraz puszczę pawia. – Słuchaj, po południu mam casting, ale może spotkamy się za jakieś dwadzieścia minut w Fernando's? Przydałby mi się pedikiur.

Mnie też.

– Będę tam za dziesięć minut.

Salon Fernando's znajdował się w środku złotego trójkąta Beverly Hills, na rogu Brighton i Beverly Boulevard, zaledwie przecznicę na północ od Rodeo Drive. Podrabiany Tatuś vel Fernando rozpoczął karierę w niedużym centrum handlowym w Chatsworth, ale dzięki poczcie pantoflowej i kilku nader pochlebnym wzmiankom w „ LA Timesie ” szybko obrósł w nowe piórka i przeniósł się do królestwa bogatych i zbotoksowanych.

Oprócz tego, że jest prawdziwym czarodziejem, jeśli chodzi o włosy, Podrabiany Tatuś ma również wrodzony talent do dekorowania wnętrz. (Okay, powiedzmy, że mam siedemdziesiąt pięć procent pewności, że nie jest gejem). Wnętrza Fernando's co roku przechodziły metamorfozę, zgodnie z najnowszymi trendami. W tym roku na topie był styl industrialny. Ściany salonu pokrywała metaliczna glazura z rdzawymi akcentami, połyskująca w świetle wpadającym przez całkowicie przeszkloną ścianę frontową. Stylizacji dopełniały wyeksponowane pod sufitem miedziane rury, współczesne malowidła bez ram i betonowa podłoga. Może i wystrój przypominał trochę magazyn, ale w tej części miasta był synonimem szyku.

– Maddie, skarbeńku! – Marco, recepcjonista, wyszedł do mnie i cmoknął powietrze przy obu moich policzkach. Był szczupłym Latynosem, który używał więcej eyelinera niż tancerka rewiowa. – Jak się masz?

– Bywało lepiej – odparłam szczerze. – Jest Ralph?

– Fernando – poprawił mnie Marco. – Przedłuża właśnie włosy pani Spears. – Już szeptem dodał: – Matce Britney.

– Och – odszepnęłam, udając stosowne zainteresowanie. Spojrzałam w głąb salonu, gdzie Podrabiany Tatuś dosztukowywał rude pasma pięćdziesięciolatce w ciuchach od Chanel. Zauważył mnie i pomachał.

– Słuchaj – powiedziałam, zwracając się do Marco. – Mam naprawdę kiepski dzień. Czy mógłbyś mnie jakoś wcisnąć na pedikiur?

– Dla ciebie wszystko, skarbie. – Marco złapał wielką czarną księgę z biurka, które wyglądało, jakby zostało zrobione z aluminiowej okładziny ścian domów. Przerzucił parę kartek.

– Myślisz, że dałbyś radę wcisnąć jeszcze Danę? Marco zmarszczył brwi.

– Ślicznie cię proszę.

– Maddie, musisz z tym skończyć, skarbeńku. Robisz mi chaos w grafiku.

Zatrzepotałam rzęsami.

– Och, ślicznie, ślicznie proszę.

– Grasz nie fair… No dobrze. Chia zajmie się wami za piętnaście minut. Możesz iść moczyć stópki.

– Jesteś aniołem, Marco.

Marco posłał mi w powietrzu buziaka.

– Wiem!

Podeszłam do ściany w głębi salonu, gdzie znajdowały się stanowiska do pedikiuru, znalazłam pusty fotel, ściągnęłam buty i zanurzyłam stopy w ciepłej wodzie z bąbelkami. Poczułam przyjemne odprężenie.

Zamknęłam oczy, próbując uspokoić rozhuśtane emocje. Prawie mi się udało, kiedy na sąsiedni fotel klapnęła zasapana Dana.

– Sorry za spóźnienie. Był straszny tłok na stodziesiątce. Otworzyłam oczy i zamrugałam. Dwa razy.

Obok mnie siedziała Morticia Adams. A dokładniej skrzyżowanie Morticii Adams z Króliczkiem Playboya. Dana miała na sobie czarny winylowy kostium z olbrzymim dekoltem, ledwie zakrywający tyłek. Jej włosy były schowane pod czarną peruką, która była bardziej natapirowana niż moje włosy w 1985. Blady podkład, czarny eyeliner i burgundowa konturówka dopełniały wizerunek rodem z halloweenowej imprezy. Tyle że mieliśmy dopiero lipiec.

– Aż boję się zapytać, co jest grane – powiedziałam.

– Chodzi ci o to? – Dana spojrzała po sobie. – Mówiłam ci, że mam casting. Na sobowtóra Elwiry, Władczyni Ciemności. A co, rzucam się w oczy?

Rozejrzałam się po salonie. Właściwie to nie odstawała specjalnie od ogółu. W końcu to Los Angeles.

– No dobra – powiedziała – mów, co to znowu za kryzys? Najszybciej jak się dało, streściłam jej wydarzenia dwóch ostatnich dni. Opowiedziałam o wizycie Ramireza w mieszkaniu Richarda, pływającej twarzą w dół rudowłosej kobiecie, wreszcie o mojej improwizowanej pogawędce z Greenwayem. Kiedy skończyłam, nasze paznokcie u nóg zdążyły się już namoczyć, zostały nawilżone i opiłowane, a Dana siedziała z rozdziawioną buzią.

– To lepsze od Rodziny Soprano! Naprawdę rozmawiałaś z mordercą? Jaki miał głos?

– Prawdę mówiąc, był wkurzony.

– Boże. Mogłaś stracić życie!

Czy wspominałam już, że Dana ma skłonność do dramatyzowania?

– To była tylko rozmowa telefoniczna. – Postanowiłam nie mówić, jak bardzo sama dramatyzowałam z powodu tej rozmowy.

– I co zrobiłaś?

– Nic. On się rozłączył.

Dana popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.

– Jak to „nic”? Nie zapytałaś go, gdzie jest? Powoli pokręciłam głową.

– Może słyszałaś w tle jakieś charakterystyczne dźwięki? Sprawdziłaś numer na wyświetlaczu? Zadzwoniłaś do identyfikacji numerów?