Althea poczerwieniała. Najwyraźniej wszyscy wiedzieli, że Richard dał nogę.

Nachyliłam się do niej poufale.

– Była tu policja? Althea skinęła głową.

– Siedzieli tu wczoraj cały dzień. Zabrali trzy kartony dokumentów.

Cholera. Ramirez był dobry. Zastanawiałam się, czy tracę czas, podążając śladem Richarda, a teraz także i Ramireza. Spróbowałam innej taktyki.

– Altheo, czy byłaś tu, zanim Richard wyszedł w zeszły piątek?

– Aha. Byłam w copyroomie, kserowałam akta sprawy Johnsona, kiedy przyszedł Richard, żeby skorzystać z niszczarki.

Niszczarki? Serce zaczęło mi mocniej bić.

– Nie widziałaś co niszczył?

– Nie, ale gliniarze i tak zabrali wszystko, co do skrawka. Cholera do kwadratu. Ramirez naprawdę był dobry.

– Czy mówił coś do ciebie, zanim wyszedł?

– Tylko żebym nie zapomniała przekazać akt panu Chestertonowi.

– Richard prowadził tę sprawę?

– Tak. Ale powiedział, że ma się nią zająć Chesterton.

– Aha. No cóż, dzięki, Altheo. Słuchaj, wskoczę tylko na chwilę do gabinetu Richarda, bo zdaje się, że coś tam zostawiłam. – Wstrzymałam oddech. Jasmine nie dałaby się już na to nabrać.

Na szczęście Althea była bardziej ufna.

– Powodzenia. Ale gliniarze chyba niewiele tam zostawili. Wśliznęłam się za szklane drzwi i skierowałam do pokoju Richarda.

Rozmyślałam nad tym, co powiedziała Althea. Umierałam z ciekawości, co mój luby przepuścił przez niszczarkę. Może był to tylko wyciąg z numerem jego karty kredytowej. Richard starannie niszczył wszystko, na czym widniał choćby jego adres e – mailowy, z obawy przed kradzieżą tożsamości. Z drugiej strony, co za niezwykły zbieg okoliczności: przychodzi do niego Ramirez, Richard odwołuje lunch ze mną, niszczy dokumenty, przekazuje prowadzoną sprawę wspólnikowi, wraca do domu, pakuje się i znika.

Na ułamek sekundy moja wiara w niewinność Richarda została zachwiana. Musiałam przyznać, że nie wyglądało to dobrze. Tak zachowywał się człowiek, który miał coś do ukrycia.

Odsunęłam od siebie tę myśl, stając pod drzwiami gabinetu Richarda. Obejrzałam się przez ramię, upewniając, że Jasmine nie pojawiła się w cudowny sposób za moimi plecami, a potem szybko weszłam do środka i zamknęłam za sobą drzwi.

Gabinet wyglądał, jakby przeszło przez niego tornado. Ramirez może i był skrupulatny, ale i strasznie niechlujny. Książki walały się rozrzucone po podłodze, pusty kosz na śmieci leżał na boku, skoroszyty i różne papiery leżały w bezładnych kupach przy dębowych szafkach. Także na biurku wszystko zostało przekopane. Richard z pewnością dostałby na ten widok jakiegoś ataku.

Przecięłam gabinet, dając susa nad dwoma stosami publikacji prawniczych i skoroszytów, po czym włączyłam monitor. Zamruczał, budząc się do życia, ale ekran pozostał czarny. Zajrzałam pod biurko i zawiedziona zobaczyłam, że zniknął komputer. Cholera. Ramirez był bardzo, bardzo skrupulatny.

No cóż, kiedy zawodzi technika, w odwodzie pozostają stare dobre papiery. Jęknęłam w duchu, patrząc na walające się po podłodze dokumenty. Zaczęłam od stosu najbliżej drzwi. Okazało się, że to wyciągi bankowe Richarda z ostatniego półrocza. Nuda. Choć, jak zauważyłam, kiedy zerknęłam na sumy, Richard zarabiał mniej, niż myślałam. Do tego zalegał z rachunkami – dostał sześć monitów. Super. Kolejny punkt do dodania do stale wydłużającej się listy rzeczy, których nie wiedziałam o swoim chłopaku. Nałogowo wydawał pieniądze i nie płacił na czas rachunków. Nagle zrobiło mi się głupio, że naciągnęłam go na platynowe kolczyki łezki na moje urodziny. Teraz wiedziałam, że stać go było na nie tak jak mnie na chatę w Beverly Hills.

Zabrałam się do kolejnego stosu papierzysk przy regale na książki. Znajdowały się tam faktury za kolacje z klientami, rozliczenia kosztów podróży, billingi rozmów telefonicznych odbytych w związku z poszczególnymi sprawami sporządzone z dokładnością do nanosekundy (piętnastominutowa konsultacja telefoniczna kosztowała tyle, że aż zakręciło mi się w głowie). Niestety nie znalazłam najmniejszej wskazówki, co do miejsca pobytu Richarda.

Sterta przy biurku zawierała kopie akt osobowych pracowników, którymi zapewne dysponowali wszyscy wspólnicy, aby wiedzieć, z kim pracują. Choć podejrzewałam, że nie znajdę tam niczego użytecznego, nie mogłam się powstrzymać i wygrzebałam akta Jasmine. Otworzyłam teczkę i zajrzałam do środka. Były tam dwie skargi od innych kancelistek na to, że prowadzi prywatne rozmowy zamiejscowe z telefonu służbowego, trzy pochwały od starszego wspólnika (który był okropnie stary, bardzo bogaty i w trakcie rozwodu, czyli zdecydowanie w typie Jasmine) oraz wykaz jej zarobków z ostatnich trzech miesięcy. Prawie się roześmiałam na widok nędznych sum, jakie Miss Plastik zarabiała, odbierając telefony i strzegąc szklanych drzwi. Prawdę mówiąc, nie sądziłam, że w Los Angeles można utrzymać się z pensją niższą od mojej, ale liczby nie kłamały. Biedna Jasmine. Prawie zrobiło mi się jej szkoda. Prawie, bo zaraz przypomniałam sobie, że to przez nią musiałam się tu zakradać jak pospolita kryminalistka.

A skoro o Jasmine mowa… zerknęłam na zegarek i uświadomiłam sobie, że węszyłam, to znaczy szukałam dowodów (tak, to brzmiało bardziej profesjonalnie), już od dwudziestu minut i że Jasmine wróci niebawem z lunchu.

Zamknęłam jej teczkę i gorączkowo zaczęłam rozglądać się za czymś, co mogłoby doprowadzić mnie do Richarda. Sama nie wiedziałam, czego szukam. Nawet jeśli znajdowały się tu wcześniej jakieś ważne dokumenty czy przedmioty, z pewnością zabrał je Ramirez i teraz w laboratorium policyjnym zdejmowano z nich odciski palców i inne ślady. Jedyna nadzieja w tym, że Ramirez przeoczył coś, co miało znaczenie tylko dla mnie, dziewczyny Richarda, pozostającej z nim w intymnych stosunkach. Tak, wiem, że szanse na to były nikłe, zwłaszcza że najwyraźniej wcale nie znałam Richarda tak dobrze, jak myślałam. Pewnie gdyby dać Ramirezowi kilka dni, wkrótce wiedziałby o moim chłopaku więcej ode mnie. Ta myśl sprawiła, że znowu zrobiło mi się niedobrze.

Dziesięć minut później, zdesperowana, przekopywałam biurko Richarda, grzebiąc wśród nożyków do otwierania listów, wiecznych piór, spinaczy, gumek recepturek i… Zaraz, a to co? Spod kalendarza biurkowego wystawał kawałek błyszczącej, niebieskiej folii. Uniosłam kalendarz i wyciągnęłam ją. Opakowanie po prezerwatywie?

Znieruchomiałam z dłonią zaciśniętą kurczowo na pustej szaszetce po superprążkowanym kondomie firmy Trojan. Drugą dłoń zwinęłam w pięść. Co opakowanie po prezerwatywie robi w biurku Richarda?

Gorączkowo zaczęłam szukać jakiegoś sensownego wyjaśnienia. Może folia pochodzi z czasów, zanim został wspólnikiem (czytaj: sprzed epoki Maddie)? Może reprezentował Trojana w jakimś procesie i musiał osobiście zapoznać się z ich produktem, by zdecydować, czy można go wykorzystać jako dowód? A może włamały się tu jakieś napalone małolaty, żeby spróbować seksu w gabinecie prawnika?

Cholera. Żadne z tych wyjaśnień nie wydawało mi się ani trochę przekonujące. Z trudem przełknęłam ślinę – nagle zaschło mi w ustach. Mój chłopak używał w pracy prezerwatyw. Jasny gwint. Obiecałam sobie, że jeśli kiedykolwiek odnajdę Richarda, to go ukatrupię.

Nadal wpatrywałam się w zdradziecką folię, kiedy zadzwonił telefon. Odruchowo podniosłam słuchawkę.

– Słucham? – O cholera! Przecież nie powinno mnie tu być. Zaklęłam w myślach, mając nadzieję, że to nie Jasmine.

Osoba po drugiej stronie linii milczała zaskoczona. Potem usłyszałam męski głos:

– Daj mi Richarda.

Przełknęłam ślinę. Miałam nadzieję, że mój rozmówca tego nie słyszał.

– Z kim rozmawiam, jeśli wolno spytać?

Znowu cisza. Tyle że tym razem usłyszałam, jak facet mruknął pod nosem „cholera”. Najwyraźniej nie był zbyt zadowolony, że w to wnikam. Pewnie zastanawiał się, czy lepiej odpowiedzieć, czy odłożyć słuchawkę. Ostatecznie zdecydował się na wariant numer jeden i odpowiedział szorstkim głosem:

– Devon Greenway. A ty to kto, do cholery?

Rozdział 5

Znieruchomiałam, czując, że spinają mi się wszystkie mięśnie. Boże. Rozmawiam przez telefon z mordercą!

Mordercą, który szukał Richarda. Żołądek zawiązał mi się w supeł. Nie mogłam się dłużej łudzić, że Richard nie siedzi w tym po same uszy. Nie wiedziałam tylko, jaka dokładnie jest jego rola w całej sprawie. Ale to chyba dobrze, biorąc pod uwagę, co spotykało ludzi, którzy wiedzieli! Kończyli, pływając twarzą w dół w swoich eleganckich basenach.

Robiąc wszystko co w mojej mocy, by nie zabrzmieć jak Myszka Minnie w rozmowie z groźnym malwersantem i mordercą odpowiedziałam:

– Maddie Springer.

– Jesteś sekretarką Richarda?

Potraktowałam to jak osobistą zniewagę, bo wiedziałam już, ile zarabiał personel pomocniczy kancelarii.

– Nie. Jego dziewczyną. Chwila ciszy.

– Richard nigdy nie wspominał, że ma dziewczynę.

Poczułam się urażona. Być może noszę jego dziecko, a on nigdy nawet o mnie nie wspomniał.

– Jest pan pewien? Maddie Springer? Czasem mówi do mnie pieszczotliwie „pączuszku”. Jest pan pewien, że nigdy nie wspominał o pączuszku?

Słyszałam, jak Greenway głośno wypuszcza powietrze. Racja. Trochę zeszłam z tematu.

– Nieważne. Tak naprawdę to bez znaczenia. Myślałam tylko, że może coś tam o mnie wspomniał przy okazji jakiejś luźnej rozmowy. To znaczy wiem, że nie spotykaliście się na pogaduchy. Na pewno rozmawialiście tylko o sprawach biznesowych, bez wnikania w życie osobiste drugiego, więc, zdaje się, nie było powodu, żeby Richard o mnie mówił…

– Chryste, czy ty nigdy nie zamykasz jadaczki? – przerwał mi Greenway.

Przełknęłam ślinę. Faktycznie, kiedy się denerwuję, dostaję słowotoku. A rozmowa telefoniczna z facetem, który udusił swoją żonę, a potem wrzucił jej ciało do basenu, sprawiała, że denerwowałam się, i to bardzo. Wzięłam głęboki oddech i wymamrotałam: