W Stornes praca szła zwykłym rytmem, mimo braku gospodarza. Havard dawał sobie świetnie radę. Ciągle w ruchu, planował robotę i dbał o wszystko. Wszyscy go doceniali i lubili, bo nigdy nie okazywał wyższości. Miał szczególną cechę: sprawiał, że ludzie dobrze się czuli w jego towarzystwie, nawet w trakcie intensywnej pracy. Szedł za tym szacunek wobec niego jako człowieka. Nie zabiegał o to, ale tak po prostu było.
Czasami Mali stwierdzała, że nigdy wcześniej nie panował w gospodarstwie lepszy porządek. Co piątek siadali z Havardem nad rachunkami i planowali zadania na nadchodzący tydzień, mimo że Mali nie uważała tego za niezbędne. Była całkowicie przekonana, że Havard zna się na robocie, do której był zatrudniony.
– Ty rozumiesz to o wiele lepiej niż ja – powiedziała, gdy pewnego piątku wszedł do kuchni z naręczem papierów i ksiąg rachunkowych. – Sam to zrób, mam do ciebie zaufanie, wiesz przecież. Wszystko idzie dobrze, każdy to widzi. To dzięki tobie – dodała.
Ale on trzymał się swego. Chciał, by brała udział w planowaniu, by pokazać jej i wszystkim, że to ona tu rządzi, że jest tego świadom i to respektuje. Mali zrozumiała, że ważne jest dla niego, by nikt nie mógł powiedzieć, że pozwala sobie na zbyt wiele. Ze nie przekracza granic umowy.
– Zróbmy to razem – odparł. – Możliwe, że kiedyś będziesz zadowolona, że umiesz planować i prowadzić rachunki. Nie jest pewne, że będę tu na gospodarstwie całą wieczność – dodał, nie patrząc na nią.
Nie rozmawiali o tym, co wydarzyło się wtedy w Buvika. Havard był miły, towarzyski i pracowity i tak samo chętnie zajmował się Sivertem. Tylko wobec niej zwiększył dystans. A może sobie to tylko wyobraziła? Ale czuła, że nie może już do niego iść ze wszystkimi problemami, że on nie chce przebywać z nią zbyt blisko. Właściwie go rozumiała. Nie można mieć wszystkiego. Po wydarzeniu w Buvika wiedziała, że Havard nie zadowoli się już okruchami. Jeśli ma coś mieć, to albo wszystko, albo nic.
Zdarzało się, że czuła na sobie jego spojrzenie, gdy wydawało mu się, że ona nie patrzy. Jednak gdy spoglądała na niego, udawał, że jest zajęty czymś innym. Niech i tak będzie, pomyślała. Potrzebowała dobrego pracownika i zarządcy, i to jej zapewniał. Mogła się obejść bez zaufania i bliskości pomiędzy nimi. Rozumiała, że jemu nie jest łatwo. Sama tęskniła za jego ciepłem, uściskiem, może za łagodnym pocałunkiem na poddaszu. Gdy tego już nie otrzymywała, czuła, jak było to dla niej ważne – o ile sama mogła ustanawiać granice. Czuła się wtedy żywa i kochana, serce biło mocniej, a nawet ogarniała ją gorąca i dziwna tęsknota, do której nie chciała się sama przed sobą przyznać. Bo nadal nie chciała wychodzić za mąż, choć pewnie nikt nie rozumiał, dlaczego. Nie brakowało mężczyzn, którzy chętnie widzieliby się w tej roli. Ale sama myśl, że miałaby znów ulec woli mężczyzny, sprawiała, że okrywała się gęsią skórką, choć wyczuwała, że małżeństwo z Havardem byłoby inne niż z Johanem.
Mimo to nigdy nie będzie tak, jakby tego pragnęła. Nadal marzyła o Jo, choć myślała o nim rzadziej. Na zawsze miał swoje miejsce w jej sercu. Wszystkich mężczyzn porównywała z nim i żaden nie wytrzymywał tego porównania, nawet Havard. Nikt nie mógł równać się z Jo, myślała Mali, siedząc oparta o ścianę szopy nad morzem. Znów zaczęła tu przychodzić, choć przysięgała w dniu śmierci Jo, że nigdy tego nie zrobi. W tym dniu, w którym sama o mało nie wskoczyła do fiordu… Ale nawet Mali musiała przyznać, że czas, o ile nie leczy – to przynajmniej zabliźnia ranę. Wtedy daje się żyć…
Sivert cały dzień był w ruchu, zwykle trzymając się Havarda. Mały wyciągnął się bardzo przez ostatnią zimę, pomyślała Mali, patrząc na syna skaczącego po kępach trawy i kamieniach. Miał w sobie zwinność kota. Gdy stanął w słońcu i uśmiechnął się do niej szarozielonymi, iskrzącymi oczami, z widocznymi mocnymi, mlecznymi zębami, z ciemnymi włosami w szalonym nieładzie, coś aż ją kłuło. Był tak podobny do Jo! I w przeciwieństwie do Oi, który ledwo różowiał w słońcu, skóra Siverta była złocistobrązowa na długo przed nocą świętojańską.
Oja świetnie się rozwijał, jak już zaczął jeść i mógł przebywać na dworze. Mali sama nie wierzyła, że ten różowiutki, jasnowłosy niemowlak o krągłych policzkach był tym samym chudziakiem, którego urodziła w lutym i któremu mało kto dawał szanse życia.
Oja był poważniejszym dzieckiem niż Sivert, już teraz mogli to stwierdzić. Sivert gaworzył i uśmiechał się do wszystkich, natomiast Oja najpierw oceniał, długo wpatrując się w nową osobę ciemnymi oczami. Uśmiechał się rzadko.
– Johan też był taki jako dziecko – mówiła Beret, patrząc na wnuka błyszczącymi oczami. – To niesamowite, jaki on jest do niego podobny. To dla mnie zbawienie, że on przeżył.
Nadal okazywała, że kocha Siverta, ale on nawet nie mógł się równać z Oja. Beret zawsze była przy niemowlęciu, nosiła je na ręku, brała na kolana i śpiewała piosenki. Jeśli obie, Mali i Beret, podeszły do jego kołyski, Oja wyciągał rączki do babci. Nie żeby Mali żałowała Beret tego pocieszenia, które najwyraźniej stanowił dla niej wnuk, ale jednak odczuwała w takich razach jakieś ukłucie.
Sivert pochłonięty był zbieraniem chrustu i drew na wielkie ognisko świętojańskie, które zgodnie z tradycją mieli rozpalić na cyplu przy Stornes. Pomagały mu dzieci z pozostałych dworów i zagród. To Havard wpadł na pomysł zajęcia tym dzieci. Niemało soku poszło na ugaszenie pragnienia malców, umorusanych kurzem i żywicą. Wszyscy mówili o wieczorze, gdy będą mogli zostać tak długo, jak zechcą, zapalą wielkie ognisko i będą jedli tyle ciastek i pili tyle soku, ile zmieszczą. Takie wspaniałości nie zdarzały się zbyt często.
– Będą też kanapki – pochwalił się Sivert gromadce dzieci. Mali słyszała go przez otwarte okno salonu. -Nie tylko ciastka, nie.
– Moja mama upiecze herbatniki – odezwało się któreś.
– Dasz spróbować? – spytał Sivert. – Dam ci wtedy kanapkę.
Mali nie dosłyszała odpowiedzi, bo nadszedł Havard i zaczął chwalić dzieci za dobrze wykonaną pracę.
– To chyba będzie największe ognisko, jakie kiedykolwiek rozpalono w Stornes – rzekł Havard. – Ależ to będzie noc świętojańska, mówię wam!
Przez lata ognisko świętojańskie na cyplu Stornes stało się tradycją w okolicy. Dorośli i dzieci z dworów i zagród spotykali się tam, niosąc koszyki z jedzeniem. Oczywiście, o ile pogoda pozwalała. A jeśli nawet pogoda nie zdołała zagnać niektórych do domu, czyniły to meszki. W łagodne, wilgotne letnie wieczory potrafiły doprowadzić ludzi do szaleństwa. Małe, niemal niewidoczne, nagle były wszędzie: we włosach, w uszach i pod powiekami, pod ubraniem. Czasami było ich tak wiele, że tworzyły obłok nad głową. Nic nie dawało odganianie: były wszędzie. Tak, meszki potrafiły zepsuć więcej wieczorów świętojańskich niż zła pogoda, myślała Mali.
Ale wszystkie oznaki na niebie i ziemi zapowiadały piękny wieczór. Sivert już od rana szalał z podniecenia. Co kwadrans pytał, która godzina, aż wreszcie Mali wysłała go, by posprzątał w szopie na drewno. Skrzywił się, ale przynajmniej zniknął. Gdy Mali po jakimś czasie wyszła do niego, nie znalazła go w szopie. Siedział na dużym kamieniu przy strumieniu za pralnią i puszczał łódki z kory. Pokręciła głową, ale uśmiechnęła się. To było dla niego tak typowe. Nie miał zamiłowania do pracy, uznawał ją za nudną. Istniało tyle zabawniejszych zajęć! Oprócz puszczania łódek lubił chodzić po łące i zbierać dla niej kwiaty albo leżeć na sianie w stodole i obserwować jaskółki, które lepiły gniazda wysoko pod dachem. Zawsze wiedział, w którym gnieździe są już młode. Czasem przychodził do niej, płacząc, z nieżywym pisklęciem, który zbyt wcześnie odważyło się na skok i kończyło na klepisku stodoły. Wtedy Mali musiała odłożyć swoje zajęcia, znaleźć kartonik i pójść z synem na pogrzeb. Na tyłach domu Sivert urządził mały cmentarzyk, gdzie oprócz piskląt grzebał martwe myszy czy rozjechane dżdżownice i stawiał na ich grobach koślawe krzyże. Jego niezwykła więź ze wszystkimi żywymi stworzeniami stawała się z każdym rokiem mocniejsza, zauważyła Mali.
Po zakończeniu obrządku w oborach ludzie zaczęli napływać w kierunku cypla Stornes. Był niezwykle ciepły i piękny letni wieczór, tak jasny, że niemal nie warto było zapalać ogniska. Jednak, oczywiście, zapalono je zgodnie z tradycją i ku radości dzieci, także tych najmłodszych, aby miały czas się nim nacieszyć, zanim zasną.
Mali siedziała razem z Margrethe, Bengtem, Ane i Aslakiem. Rozglądała się trochę za Havardem, ale go nigdzie nie dostrzegała. Dziwne, pomyślała, nic nie mówił, że go nie będzie. Właściwie w ogóle nie wspominał o wieczorze…
– Jak się macie, nowożeńcy, tam pod lasem? – spytała Margrethe, spoglądając na Ane.
Ane poczerwieniała i zaczęła kręcić źdźbło trawy w palcach. Aslak uśmiechnął się bezradnie.
– Dobrze – odparta w końcu Ane. – Urządziliśmy się…
– Słyszałam, że nie ty będziesz w tym roku na letnim pastwisku? – pytała dalej Margrethe. – To pierwszy raz od wielu lat, mówiła Mali.
Aslak objął ramieniem Ane i odchrząknął.
– Mali obiecała, że Ane zostanie na gospodarstwie tego lata. Mnie to nie martwi, o nie. Inaczej widziałbym ją tylko w niedziele, no i…
– Tak, na pewno byłoby ci trudno – zaśmiał się Bengt dobrodusznie. – Najlepiej przecież mieć żonę w łóżku każdej nocy, zgadzam się!
Aslak poczerwieniał i spuścił wzrok. Nadal mocno obejmował Ane. Mali pochwyciła jej spojrzenie i nagle zrozumiała to, nad czym zastanawiała się przez ostatnie tygodnie. Ane jadła mniej niż zwykle, była blada mimo słońca i częściej biegała do wychodka.
– Może jesteś ciężarna, Ane? – spytała, dotykając jej ramienia. – Jak się tak zastanowię, wszystko by na to wskazywało. Ale jakoś na to nie wpadłam, dopiero teraz…
Ane spojrzała na nią promiennymi oczami i z rumieńcami na policzkach. Potem zerknęła na Aslaka i splotła swoje palce z jego.
"Księżycowa noc" отзывы
Отзывы читателей о книге "Księżycowa noc". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Księżycowa noc" друзьям в соцсетях.