Margrethe zatrzymała się i uśmiechnęła.

– Ależ skąd! Czuję się tak sprawna jak nigdy. Ten maluch dobrze się obchodzi ze swoją mamą – powiedziała, gładząc się po lekkim zaokrągleniu brzucha.

– Dobrze to słyszeć – Mali odpowiedziała uśmiechem. -Widać po tobie, że jesteś zupełnie inna niż w ostatniej ciąży.

To nie był czczy komplement. Margrethe stała, oświetlona sierpniowym słońcem. Jej jedwabista skóra zyskała złocisty blask po lecie, włosy błyszczały, grube i gładkie, błękitne oczy promieniały. Mali chętnie przyznała, że siostra wyglądała ładniej niż kiedykolwiek. T na bardziej szczęśliwą, jeśli to w ogóle możliwe w jej związku z Bengtem.

Margrethe jakby czytała w jej myślach.

– Jeśli się zastanawiasz, jak nam jest razem, mogę tylko powiedzieć, że każdy dzień jest jak w raju. Zwłaszcza teraz – dodała, zalewając się rumieńcem. – Nie musimy już myśleć, że mogę zajść w ciążę, i nie musimy… no wiesz, uważać…

Mali zaśmiała się i objęła młodszą siostrę.

– Ech, wy dwoje! – westchnęła. – Ale cieszę się z twojego każdego dnia w raju. Bardzo się cieszę, że zeszliście się z Bengtem.

– A ty? – spytała Margrethe i spojrzała na siostrę badawczo. – Nadal twierdzisz, że nie chcesz żadnego mężczyzny?

– Mam Havarda – rzuciła Mali, odwracając się i zaczynając iść. – Trudno o lepszego gospodarza od niego.

– Tak, wiem, ale ja mam na myśli mężczyznę… do łóżka.

Mali cieszyła się, że jest odwrócona do siostry plecami, bo nie tylko ciepło słońca sprawiło, że poczerwieniała aż po szyję.

– Możesz sądzić, co chcesz, ale daję radę bez tego -odparła, choć tchu jej brakło, gdy tak kłamała.

– Ale Havard… – Margrethe nie chciała tak łatwo się poddać – mógłby się nadać do czegoś więcej niż tylko jako zarządca. Jest przystojny i dobry. A ty zawsze go lubiłaś, tak mówiłaś.

Mali nie odpowiedziała, tylko parła w górę. Ich synkowie byli już daleko przed nimi.

– No i Havard jest w ciebie zapatrzony – mówiła Margrethe coraz bardziej zdyszana. – Wszyscy to widzą, a on tego nie ukrywa. Jak on może chodzić koło ciebie codziennie i nie…

Mali zatrzymała się i odwróciła.

– Nie mówmy więcej o tym – ucięła. – W Stornes idzie zupełnie dobrze w tym układzie z Havardem. I już.

– Nie, ja nie chciałam się wtrącać – broniła się siostra. – Chcę po prostu, żebyś była szczęśliwa…

– No i jestem – zaśmiała się Mali w nieco wymuszony sposób.

– Ale nie zdarza się, że… że chcesz… że masz ochotę… – Margrethe wsparła rękami krzyż i wpatrzyła się w starszą siostrę.

– Nie, nic nie zauważyłam – odpowiedziała, nie patrząc jej w oczy. – Mam wszystko, czego pragnę.

I to przecież prawda, pomyślała z ironią, ale nikt nie musi wiedzieć, że Havard posłużył jej nie tylko za zarządcę. Nawet Margrethe. Porządne kobiety nie robią tak jak ona. Ale teraz to już koniec, tak postanowiła. Lepiej skończyć, póki zabawa jeszcze trwa.

Gdy weszły do lasu pod wysokie jodły, ujrzały, że rosnące pod nimi jagodowiska pełne są dojrzałych jagód. Sivert i Olaus zapiszczeli z radości i rzucili się na kolana w środek tej wspaniałości. Zrywali garściami jagody i pakowali do ust, nie zwracając uwagi, że jedzą też listki. Mali i Margrethe usiadły na polance, oparły się o pień większego drzewa i zaczęły wyciągać jedzenie.

– Powinni zaraz coś zjeść – uśmiechnęła się Mali, obserwując małych łakomczuchów. – Inaczej nic dziś nie zjedzą poza jagodami.

Margrethe patrzyła na nich jaśniejącymi oczami.

– Ależ czas leci – powiedziała. – Zobacz, jak wyrośli. Któż by pomyślał, że każda z nas osiądzie na dwóch z największych gospodarstw w Inndalen, wyjdzie dobrze za mąż, urodzi dzieci… Jak to nigdy nie wiadomo, co się zdarzy – dodała z zamyślonym spojrzeniem.

– No i dobrze – ucięła Mali. – Dobrze, że nie wiemy nic o przyszłości. Powinniśmy brać dany dzień takim, jaki jest.

Margrethe spojrzała na nią zdziwiona, ale nic nie odpowiedziała. Wyłożyły zawiniątka z jedzeniem i otworzyły butelki z sokiem.

– Chodźcie, chłopcy, jedzenie! – zawołała Mali. – Powinniście coś zjeść, zanim napchacie się jagodami.

Gdy nie uzyskała odpowiedzi, wstała i spojrzała w ich kierunku. Ciemno- i jasnowłosa głowa pochylone były nad jagodowiskiem. Obaj chłopcy byli tak zajęci pochłanianiem jagód, że niemal ze sobą nie rozmawiali.

– Chodźcie! – powtórzyła. – Potem będziecie mogli zbierać, ile chcecie. Jeszcze nie wracamy do domu.

Zobaczyła, że Olaus się podnosi i mówi coś do Siverta. Ten odwrócił się i spojrzał na matkę, ale potem coś przykuło jego wzrok. Mali zobaczyła, jak pochyla się nad korzeniem leżącym na słońcu. Nie zdążyła usiąść, gdy dziki wrzask poderwał je na równe nogi. Sivert stał z lewą ręką wyciągniętą przed siebie i krzyczał.

– Co się stało? – krzyknęła Mali, biegnąc ku niemu. – Uderzyłeś się?

Nie odpowiedział, nadal szlochając. Olaus odsunął się od niego, patrząc wielkimi oczami.

– Co się stało? – spytała zdyszana Mali, gdy do nich dobiegła. – Co się mu stało, Olaus?

– To nie był patyk – powiedział mały. – On się ruszał.

Mali schwyciła rękę Siverta. Powyżej łokcia widniały dwa wyraźne, czerwone ślady po ugryzieniu. Uświadomiła sobie, że to ugryzienie węża. Ten korzeń to była żmija! Poczuła ogarniający ją paniczny strach i złapała Siverta w objęcia.

Ze żmijami nie ma żartów, zwłaszcza gdy ukąszą dzieci oraz gdy zranią tak wysoko jak Siverta. Tyle pamiętała. W dodatku to lewa ręka! Bliżej do serca, mówili ludzie.

– Co się stało? – spytała Margrethe, gdy dotarła do nich. – Sivert się uderzył?

– Nie. Ugryzła go żmija – rzuciła Mali ochrypłym głosem i spojrzała na siostrę z rozpaczą.

– Żmija – powtórzyła Margrethe z niedowierzaniem. – Gdzie?

Mali pokazała jej ramię syna, gdzie widniały dwie czerwone dziurki. Ramię zaczynało już puchnąć.

– Boże drogi, co robić? Jesteśmy tak daleko od domu…

Olaus zrozumiał, że dzieje się coś złego, i też zaczął płakać. Objął nogi matki i zanurzył twarz w jej spódnicę. Wzięła go na ręce, próbując uspokoić.

– No już… – powiedziała cicho. – Siverta ugryzła…

– To był patyk – zaszlochał Olaus. – Żywy patyk! Mali otrząsnęła się z szoku. Przez chwilę czuła się sparaliżowana strachem i niezdolna do żadnej decyzji. Teraz uniosła spódnicę i urwała pas materiału z halki.

– Co ty robisz? – Margrethe spojrzała na siostrę, jakby ta postradała zmysły.

– Trzeba przewiązać ramię powyżej ugryzienia – rzuciła Mali, obwiązując mocno ramię Siverta. – Wtedy jad się nie przemieszcza. Przynajmniej nie tak szybko – dodała. – Słyszałam, że można zrobić nacięcie, wyssać truciznę, ale nie wiem, jak to zrobić. Nigdy tego nie przeżyłam – dodała bezradnie. – Zresztą nie mam nic ostrego, a i tak bałabym się pogorszyć sprawę.

Spuchnięte ramię, dodatkowo przewiązane płóciennym paskiem, najwyraźniej bolało Siverta, bo płakał rozdzierająco. Gdy usłyszał słowa Mali o nacięciu, wpadł w histerię.

– Nie tnij mnie, mamo! – zaszlochał. – Nie tnij!

– Nie, nie będę – Mali otarła jego zapłakaną twarz. -Oczywiście, że nie, kochanie – wyszeptała zrozpaczona i przytuliła go. – Zbierz rzeczy i schodź sama – rzuciła do Margrethe. – Ja biegnę z nim na dół. Musi jak najszybciej jechać do lekarza po surowicę, bo inaczej…

Nie skończyła, tylko wzięła syna na ręce i pobiegła. To była ciężka i długa droga. Popłakujący Sivert wisiał jej ciężko na szyi. Objął ją prawą ręką tak mocno, że prawie dławił. Był też ciężki, a teren nierówny. Gdy w końcu dotarła do letnich obór, zatrzymała się na chwilę, by złapać oddech. Była zlana potem, włosy się rozpuściły i otaczały ją chmurą. Ledwo trzymała się na nogach. Jednak gdy zerknęła na lewe ramię syna, rzuciła się naprzód. Ramię spuchło jeszcze bardziej i zaczęło sinieć. Sivert oddychał nierówno i walczył o każdy oddech.

Mali stękała z wysiłku i strasznego zmęczenia. Boże, musi się udać, pomyślała z desperacją. Słyszała o ludziach ugryzionych przez węża, którzy przeżyli. Ale też o takich, zwłaszcza dzieciach, którym się nie udało. Kiedy dotrą do lekarza? Nie wiedziała, skąd miała siły, ale biegła chyba najszybciej w życiu.

Havard stal na podwórzu, rozsiodłując konia, gdy wbiegła. Przerażony upuścił wszystko, co miał w rękach, i podbiegł do niej.

– Co się dzieje? – spytał, patrząc w jej oszalałe oczy. – Co jest, Mali?

Odebrał od niej Siverta, a Mali osunęła się na ziemię. Nie mogła złapać oddechu, by cokolwiek powiedzieć, ale nie było to potrzebne. Havard dostrzegł rękę Siverta i zrozumiał wszystko.

– Cholera ciężka – zaklął i przytulił chłopca. – Musimy jechać do doktora – powiedział, oddając go Mali. – Siedźcie tu spokojnie, a ja…

Pobiegł do domu, zanim skończył zdanie. Wrócił z finką, a Ane za nim.

– Znajdź Gudmunda i powiedz, że ma zaprząc konia do wozu – rzucił do służącej.

Pochylił się nad Sivertem i pogłaskał go po buzi.

– Wąż wpuścił w ciebie jad – powiedział spokojnie. -Pojedziemy do doktora, a on da ci coś, co zabije jad węża. Ale teraz muszę wyciągnąć z twojej ręki jak najwięcej tego jadu. Rozumiesz?

Sivert wpatrzył się w niego wielkimi oczami.

– Zrobię małe nacięcie w skórze – mówił dalej Havard – i wyssę wszystko, co się da. To może trochę boleć, ale jesteś już dużym chłopcem, prawda? Zniesiesz to?

Sivert chciał zaprotestować, lecz spokojny głos Havarda podziałał na niego. Wolno pokiwał głową, ale gdy zobaczył ostrze finki, zmienił zdanie. Próbował ukryć się u Mali, ale nie zdążył. Havard złapał go za ramię i zrobił nacięcie pomiędzy śladami ugryzienia. Pochylił się nad ranką, ssał i wypluwał, ssał i wypluwał. Sivert płakał wniebogłosy i wyrywał się, ale Mali trzymała go mocno.

– A jeśli masz jakąś ranę w ustach? – wyszeptała przerażona, patrząc na mężczyznę. – Wtedy jad cię zatruje!

– Dam sobie radę – uciął. – Tu chodzi o Siverta. Aha, opaliłem nóż – dodał.