– Nic nie szkodzi – uśmiechnął się Havard. – Uważam, że to wspaniale, gdy dziecko ma taką radość; z przyrody. Większość jej nie zauważa, ani dorośli, ani dzieci nie widzą tej wspaniałości wokół nich. Możliwe, że dlatego, że w niej wyrośli i się przyzwyczaili. A Sivert jest inny. Ciekawe, skąd to ma, ale jest naprawdę wyjątkowy.

Mali pokiwała głową. Otarła pot z czoła. Słońce grzało, było duszno. Może owieje nas wiatr od morza, gdy dojdziemy wyżej, pomyślała Mali, dotykając guzików bluzki. Zerknęła ukosem na Havarda i rozpięła trzy najwyższe.

– Nie wiedziałem, że będziesz iść na pastwisko -rzekł Havard. – Mogłaś sobie na to pozwolić?

– Tak, chciałam się upewnić, że Ingeborg da radę się urządzić. To jej pierwsze lato – odpowiedziała Mali. – Poza tym chciałam, by Sivert też przeżył taką wyprawę. On zresztą cieszyłby się z każdej wyprawy – dodała, przytrzymując gałąź, która wystawała na drogę. – Chcę jeszcze sprawdzić moroszkowe miejsca, zanim zaczną dojrzewać.

To było tylko pół prawdy. Oczywiście, że czuła odpowiedzialność za Ingeborg, że chciała dać Sivertowi wyprawę na letnie pastwisko, na którą się cieszył już od dawna. Ale najważniejsze było pragnienie ujrzenia miejsca, w którym zginął Jo. Potrzebowała tego od czasu, gdy go wtedy przynieśli.

Jakiś czas myślała, by zrezygnować, że to, co minęło, powinno spoczywać w spokoju. Ale czuła palącą potrzebę dotarcia do tego miejsca po to, by się pożegnać z Jo. Gdyby istniał jakiś grób, który by mogła odwiedzać, byłoby inaczej. Nawet nie wiedziała, gdzie jest jego grób, i nie mogła o to nikogo spytać. On umarł z jej powodu, dlatego chciała się z nim pożegnać tam, pod urwiskiem. Czuła, że nie zazna spokoju, póki tego nie zrobi, że to nie było tylko życzenie, ale i powinność.

Wczesnym rankiem, zanim ktokolwiek wstał, poszła zerwać wielki bukiet polnych kwiatów. Zaniosła je do pokoju i uplotła wianek, skrapiając go gorącymi łzami. Ukryła go w starej poszewce, którą wzięła ze sobą. Przecież mogła mieć coś na wypadek, gdyby znalazła jagody.

Myśl o samotnej wycieczce do urwiska wprawiała ją w drżenie. Nie wiedziała, co poczuje, gdy tam się znajdzie. Ale nie miała wyboru. To była ostatnia rzecz, którą mogła zrobić dla mężczyzny, którego kochała ponad wszystko i którego doprowadziła do śmierci. Nie znała lepszego miejsca, w którym mogłaby położyć wianek i błagać o wybaczenie, niż to, w którym umarł. Może sama odnajdzie tam spokój. Ale pewna nie była…

Z komina letniej zagrody Innstad unosił się dym, gdy wreszcie dotarli na miejsce. Mali wiedziała, że ich transport wyruszył poprzedniego dnia. Trzy pozostałe zagrody miały zostać obsadzone najpóźniej do jutra. Pastuszkowie pognali dalej krowy i owce. Zwierzęta także poczuły wolność, biegały, ryczały i beczały, aż trudno je było utrzymać w stadzie. Żaden z pastuszków nie wątpił, że one także cieszą się ze swobody na letnim pastwisku przez dwa miesiące. Chcieli je pognać jak najdalej przed pierwszym wieczorem w letniej stajni.

Sivert twierdził, że może pójść z nimi i poganiać zwierzęta, ale Mali się sprzeciwiła.

– Oni idą daleko – wyjaśniła. – Ale za parę lat możesz popracować jako pastuszek przy naszych zwierzętach. Potrzeba takich jak ty, którzy nie boją się ani niedźwiedzi, ani trolli – dodała, ukrywając uśmiech.

Sivert uznał jej argumenty. Parobcy z Havardem zaczęli zdejmować bagaże z wozu. Ingeborg rozpaliła w piecu, wstawiła wodę na kawę i zaczęła przygotowywać posiłek.

– No, to ja idę – rzuciła Mali. – Mam ze sobą jedzenie, zjem po drodze. To kawał drogi, więc ruszam.

– Naprawdę chcesz iść całkiem sama? – zaniepokoił się Havard. – Przecież możesz spotkać niedźwiedzia albo rosomaka…

– Jeśli pastuszkowie mogą chodzić sami, to ja też -odparła, unikając jego spojrzenia. – No i chyba nie sądzisz, bym chciała zdradzać komukolwiek, gdzie są moje pola moroszek. Sama szukałam ich parę lat. Wrócę późno, więc możecie zacząć schodzić, zanim wrócę. Sama trafię do Stornes.

Widziała, że Havardowi nie podobało się takie rozwiązanie, ale już nic nie powiedział. Sivert jednak złapał ją za spódnicę i nagle zaczął marudzić, że też chce z nią iść. Wytłumaczyła mu, że to ciężko i daleko, ale że gdy będzie starszy, weźmie go ze sobą. Na szczęście mały gaduła szybko znalazł inne, interesujące rzeczy na pastwisku i osoby, które mógł zaczepić. Poza tym w dole drogi usłyszeli porykiwania i pokrzykiwania. Kolejna grupa dochodziła na miejsce.

– Ojej! – zawołał Sivert. – Idą następni!

– Uważaj na niego, dobrze? – poprosiła Mali Havarda. – Miałam prosić o to Ingeborg, ale ona jest dziś zbyt rozbiegana, bym mogła na niej polegać. Zabierzesz go do domu wieczorem z Simą, a tam zajmie się nim Ane, już z nią rozmawiałam. Beret nie spuszcza oczu z Oi, więc o niego jestem spokojna.

– Oczywiście, zajmę się nim – odparł Havard. – Ale jak długo zamierzasz tam być? Nie sądziłem, że możesz na tak długo zostawić Oję, skoro…

Zerknął na jej piersi i lekko się zaczerwienił. Mali też. Dłonią zebrała rozchyloną bluzkę.

– Zrobiłam tak, że on… ma mleko – rzuciła lekko zawstydzona. – Poza tym zaczął już jeść inne rzeczy. Beret da radę równie dobrze jak ja.

Havard pokiwał głową.

– To jak długo zamierzasz tam być? – powtórzył pytanie. – Dziś mamy czas, więc możemy na ciebie poczekać, w każdym razie Sivert i ja. Gudmund musi zaraz wracać, ale…

– Havard, już nieraz byłam w górach – powiedziała Mali. – Miło, że o mnie myślisz, ale też jedź. Nie wiem, ile mi to zajmie, na pewno kilka godzin – dodała wymijająco. – Ale nie lubię pilnować czasu, gdy jestem w górach.

W zamieszaniu, które powstało, gdy zwierzęta i ludzie z Oppstad zjawili się na pastwisku, Mali znikła niepostrzeżenie.

Szła tak, by jak najszybciej zniknąć z pola widzenia ludzi na pastwisku. Ominęła Seterhaugen i zniknęła za nim. Przed nią otworzył się krajobraz zwieńczony szczytem Stortind. Nie wydawało się, by to daleko, ale Mali wiedziała, że to złudzenie. Droga była trudna i wiodła przez gęste zarośla i rozległe bagna.

Usiadła na kamieniu i aż do pasa rozpięła bluzkę. Było ciepło, a ona szła szybko. Nie obawiała się, że kogoś spotka, o tej porze roku nikt nie chodził w góry. Dopiero jesienią wielu chodziło zbierać dojrzewające moroszki, najcenniejsze ze wszystkich rodzajów jagód. Od kiedy Mali zamieszkała w Stornes, chodziła zbierać moroszki do wąskiej doliny leżącej między Stortind a górami po jej drugiej stronie, oddzielającymi ich od Innvik, miejscowości leżącej przy końcu drugiego ramienia fiordu. Ale znalazła też inne miejsca, na przykład u podnóża Aksla, mniejszego szczytu łączącego się ze Stortind. Mimo że nigdy nie była na szczycie żadnej z tych gór, wiedziała, że ścieżka na szczyt Stortind wiedzie wzdłuż Aksla.

Wyjęła chleb i zabrała się do jedzenia, spoglądając w górę. Stortind skąpany w promieniach słońca zawsze ją zachwycał. Wzrok jej przeszedł wschodnim stokiem. U podnóża Aksla było urwisko. Pogrążone w cieniu, sprawiało ponure wrażenie. Mali przeszedł dreszcz. Spory kawałek w górę urwiska znajdowała się duża, płaska półka. To pewnie tam zatrzymał się Johan z Jo, bo stamtąd schodziło urwisko. Nikt nie przeżyłby upadku z takiej wysokości.

Jakim sposobem Johan zrzucił Jo? Ta myśl nie dawała Mali spokoju od czasu tamtego fatalnego popołudnia. Jego nienawiść musiała być bezgraniczna, myślała, a jedzenie rosło jej w ustach. Nienawiść, złość i podłość. I to ona je wyzwoliła, ona i jej miłość, którą czuła do Jo. I grzech, który popełniła, którego rezultatem jest Sivert. Ale mimo to…

Nawet jeśli ktoś tak bardzo nienawidzi, ma w głębi sumienia jakąś granicę, której nie przekroczy: nie odbierze komuś życia. Ale Johan jej nie miał. Gdy ujrzał Jo i Siverta razem na łące i w końcu zrozumiał prawdę o tym, którego przez cały czas uważał za syna, nie potrafił zapanować nad sobą. Tylu osób wtedy nienawidził: Jo, jej i nawet pewnie Siverta, owocu tej miłości, o którą zawsze zabiegał, a której nawet nie posmakował. Babcia to wiedziała, wiedziała, że Johan ma w sobie pokłady zła, znała mroczne zakamarki w duszy wnuka. Dlatego tak bardzo bała się tego, co może się stać. Mali cieszyła się, że babcia nie dożyła chwili, w której nienawiść, której tak się bała, doprowadziła do tragedii.

Mali strzepnęła okruchy i poszła dalej. Często napotykała spore bagna, które musiała okrążać, co przedłużało jej trasę. Spojrzała na słońce i oceniła, że dochodzi druga. Tamci pewnie już wracają do domu, pomyślała. I dobrze. Nie będzie pewnie miała ochoty do rozmowy po tym, co zamierza zrobić. Dobrze, że będzie długo szła z powrotem. Byle nie tak długo, by zaczęli się zastanawiać, co tak naprawdę robiła w górach.

Serce waliło jej ciężko w piersiach, gdy dotarła na dno urwiska, w cień. Gdzieś tutaj musiał upaść Jo. Przeszła tam i z powrotem, spojrzała w górę na wystającą półkę i spróbowała wyobrazić sobie, gdzie mógł spaść.

Nagłe zatrzymała się. Coś błysnęło pomiędzy kamieniami. Ukucnęła, sięgnęła dłonią i znalazła scyzoryk: mały, gładki, ładny scyzoryk w srebrnej oprawie. Podniosła, obróciła na wszystkie strony i przycisnęła do ust.

To był scyzoryk, który często widziała w dłoniach Jo. Opowiadał, że wymienił się na niego dawno temu. Sam wyrył inicjały „J. K.". Mali nie wiedziała, co oznacza „K'\ Nagle uświadomiła sobie, że nigdy nie spytała go o nazwisko.

Siedziała tak, gdy nagle ogarnął ją płacz. Padła na kamienie i oddała się tęsknocie, rozpaczy, smutkowi i gniewowi. Powinna z nim pojechać, myślała. Ktoś, kogo spotkało to niepojęte szczęście napotkania wielkiej miłości, nigdy nie powinien pozwolić jej odejść. Nigdy, bez względu na cenę. Ale ona to zrobiła, pozwoliła, by odeszła miłość razem z Jo. Nagle uklękła i zaczęła krzyczeć dziko, z gorzką świadomością, że już nigdy nie odzyska tego, co straciła z własnej winy.

– Jo! Jo! – wołała rozpaczliwie. – Jo! Jo!

Od ciemnych gór odbiło się echo i wołało: Jo, Jo, Jo…