Jestem mężatką. Ta wiadomość może niektórych zelektryzować i zszokować, ale to prawda, kilka razy już o tym napomknęłam. I nie stało się to wczoraj, ale jakiś czas temu. Jakieś… 12 lat temu. Mam również dziewięcioletnią córkę, a już niedługo nabawię się także permanentnego bólu głowy, ponieważ onegdaj wpadłam na genialny pomysł i zawlokłam moją pociechę na egzamin do szkoły muzycznej. Tam okazało się, że ma słuch absolutny, zachodzę w głowę po kim? (listonosz nie był muzykalny) i od jutra zaczyna grać na SKRZYPCACH. Biegnę do apteki wykupić cały zapas zatyczek do uszu! Oprócz męża, córki i bólu głowy oraz syndromu napięcia przemiesiączkowego, mam dwa koty, psa, dom, firmę, Toyotę Lexus i jestem chodzącym dowodem na to, że pieniądze szczęścia nie dają. I mam jeszcze coś, ale nie mogę o tym powiedzieć. Przynajmniej na razie. Spokojnie, nie, nie mam AIDS ani też nie trzymam w szafie kochanka. Trzymam go w pilnie strzeżonym miejscu, do którego nikt nie ma dostępu. Mnie samej rzadko udaje się tam wejść. Mianowicie w mojej głowie. Wymyśliłam go sobie. Nazwałam go WYMYŚLONY. Jednymi słowy, tworzę wraz z mężem modelowy wzorzec polskiej rodziny.

Pieniądze… Samochód… Dom… Nie zawsze tak było. Czterysta złotych polskich. Tyle właśnie wynosił kapitał założycielski mojej firmy. Czyli cała gotówka, która pozostała z pieniędzy podarowanych nam w prezencie ślubnym. Nasi weselni goście okazali się być niezwykle praktycznymi ludźmi i wyposażyli nas w kilka kompletów pościelowych, osiem cepeliowskich obrusów, dwie zastawy, każda na 12 osób, toster, urządzenie do przyrządzania kanapek na gorąco, odkurzacz, cztery żelazka oraz wiele innych bardzo przydatnych przedmiotów codziennego użytku, tak niezbędnych w gospodarstwie domowym. Zupełnie uszło ich uwadze, że młodzi małżonkowie najbardziej zadowoleni są, gdy otrzymają w kopercie czystą, żywą gotówkę. Gotówkę, której było niewiele, przejedliśmy, a co zostało, z należytą czcią i duszą na ramieniu postanowiliśmy zainwestować w biznes.

Początki nie były łatwe, ale już po krótkim czasie postanowiliśmy rzucić się na głęboką wodę biznesu i zająć się tak zwanym importem. Chociaż „rzucić się” to za dużo powiedziane. Mój mąż postanowił rzucić mnie, jako że jeszcze w podstawówce liznęłam trochę języka obcego, a wiadomo, Niemcy, kraj wysokorozwinięty i angielski znają. Oczywiście tylko ci w Berlinie Zachodnim, bo w NRD, które jeszcze wtedy istniało za magicznym murem, wszyscy biegle, a i owszem, ale po rosyjsku. Ale tego jeszcze nie wiedziałam. No to pojechałam. Miałam dwa tysiące marek niemieckich w biustonoszu i zero pojęcia o odprawach celnych. Zdolna w miarę jestem i się nie zgubiłam, nawet z metra wysiadłam na właściwej stacji. Dokonałam zakupu w firmie, z którą wcześniej nawiązałam kontakt telefoniczny, dogadując się językiem Kalego.

Kupiłam, zapłaciłam, zapakowałam się w jedną 25-kilogramową torbę i ruszyłam w drogę powrotną. Czyli na dworzec Lichtenberg. We Frankfurcie nad Odrą weszli celnicy. Polscy i niemieccy.

– Paszport proszę.

– No to proszę bardzo.

– Czy ma pani coś do oclenia?

– Mam.

– A co?

– A to – mówię, otwieram torbę i pokazuję faktury. Celnicy podrapali się w głowę i mówią:

– Ale pani powinna to wyrejestrować w niemieckim urzędzie celnym w Berlinie.

– Ja? To niby jak mam to teraz zrobić?

Musiałam wyglądać żałośnie, bo celnik wygrzebał z aktówki jakiś dokument i w drodze wyjątku wystawił coś, co pozwalało mi całkiem legalnie dojechać z tym towarem do mojego miejsca zamieszkania i zgłoszenie oclenia w tamtejszym urzędzie celnym.

W porządku, myślę. Kaszka z mleczkiem. Podróż pociągiem trochę męcząca, ale zawsze się jakąś Milkę przywiezie.

Następnym razem – cztery tysiące marek w staniku, piersi jak balony, znowu pociąg Eurocity.

Droga powrotna. Znowu stacja Frankfurt nad Odrą. Niemieccy celnicy. Pokazuję im dokumenty. Paszport i rachunki. Coś do mnie mówią. Nie wiem co. Z niemieckiego to tylko rozumiem: „arbait macht frei” i oczywiście „raus”. To im mówię po angielsku, że ja chcę to oclić, że mam faktury i chcę tylko do granicy dojechać, tam sobie wszystko załatwić. Patrzą na mnie jak cielę na malowane wrota. No jasne, przecież to Niemcy wschodnie! Przechodzę na rosyjski. Panowie się rozpromieniają jak choinka na Boże Narodzenie i mówią, że muszę wysiąść. Jak to? Wysiąść? A bilet? Przecież ja do Polski muszę jechać. Moje bagaże ważą 40 kilogramów. Mam wysiąść i dostać się do Świecka. Tam dokonuje się odpraw celnych. Z Frankfurtu łapię taksówkę, która wiezie mnie do Świecka, a konkretnie wredny, gestapowski pewnie taksówkarz wysadza mnie na samym końcu kilkukilometrowej kolejki. Dalej na piechotę. Docieram do przejścia granicznego w takim stanie, jakbym wracała z robót przymusowych… Dochodzę do okienka z napisem: odprawy celne. Melduję posłusznie, że mam towar do oclenia.

– Przekaz chciałabym do Łodzi.

Celnik bierze ode mnie dokumenty, czyta i czyta. Zawsze podejrzewałam, że są niedoedukowani. Z czytaniem słabo, z liczeniem za to genialnie. Następnie bierze do ręki długopis i zaczyna uzupełniać jakiś kwestionariusz. Sto tysięcy pytań, ja już ledwo stoję. A on do mnie:

– Środek transportu?

– Przyszłam na piechotę – grzecznie odpowiadam.

Długopisy zamierają na moment w rękach celników, wszyscy podnoszą wzrok znad sterty dokumentów. Pewnie chcą zobaczyć wariatkę, bo dawno nie widzieli.

– Jak to na piechotę???

– Normalnie. Noga za nogą, człap, człap, człap – mówię i czuję, że za chwilę naprawdę się przewrócę.

– Ty, Heniek! – woła rozbawiony niecodzienną sytuacją celnik. – Pani przyszła na piechotę.

– No to co ja mam wpisać w rubryce „środek transportu”? – jest w poważnej kropce.

– Wiesz co, Jasiu? Zapytaj panią, jaki ma numer buta – poraża dowcipem kolega celnik o wdzięcznym imieniu Heniek.

– Siódemka – odpowiadam i osuwam się na beton. Kiedy się ocknęłam, leżałam na kanapie u kierownika posterunku. Dokumenty przygotowane. Przekaz celny cieplutki leży naprzeciw mnie. Torby stoją w rogu pokoju. Kierownik częstuje mnie herbatą, własnymi kanapkami i przepraszająco się uśmiecha. A ja przeklinam w duchu tego, kto wymyślił SAD.

Nadal nie wiem, co mam robić. Jestem w Świecku. Ostatnie pieniądze oddałam niemieckiemu taksówkarzowi, który zafundował mi maraton z obciążeniem, przypominający ćwiczenia wojskowe w pełnym rynsztunku.

Problem częściowo rozwiązuje poruszony moim losem celnik.

Wychodzę z nim w miejsce, gdzie stoją TIR-y. Kierownik mówi, że załatwi mi gratisowy autostop do Rzepina, a tam jest dworzec kolejowy i stamtąd już pojadę sobie do Konina. A z Konina do Łodzi. Pozwala mi nawet zatelefonować do mojego męża.

W telegraficznym skrócie informuję go, co się stało, mówię, o której ma mnie odebrać z Konina, proszę, aby zrobił parafrazę, celem upewnienia się, czy aby na pewno wszystko zrozumiał. Powtarza. Wszystko odwrotnie. Nie mam siły. Zdruzgotana, z duszą na ramieniu wsiadam do kabiny TIR-a. Jest środek nocy.

Kierowca miły, rozmowny i tylko ociupinkę obleśny. A ja do obrony mam jedynie ukryty w rękawie zwykły dezodorant. Jedziemy, jedziemy. Całą trasę przez las. Nagle on się zatrzymuje. W samym środku lasu.

Myślę sobie: no to po mnie.

Może i zdążę wyskoczyć z tej kabiny, a co z towarem? Cztery tysiące marek w torbach! Nie wiozłam amfetaminy, ale żelazka, trochę ciężko by mi było dygać z tymi torbami. Jeśli to zostawię, to mój mąż mnie zabije. Jeśli będę zwiewać z tym, zabije mnie kierowca, uprzednio poużywawszy mnie sobie, bo rękę prawą daję sobie obciąć, że mu się spodnie mocno z przodu wybrzuszyły. Nie żebym skromna była, ale na bezrybiu i rak ryba. Bardzo nie chciałam być ani rybą ani rakiem. Nie dam rady uciekać z dwiema torbami, z których każda waży 20 kilogramów.

Nagle kierowca odzywa się:

– Pani wybaczy, musiałem się zatrzymać, żeby wyłączyć… tacho… coś tam, coś tam…graf, zdaje się, bo nas rozliczają z kilometrów, a żebym mógł panią zawieźć pod sam dworzec do Rzepina, to trochę muszę zboczyć z trasy.

Ufff. On chciał tylko trochę zboczyć z trasy, specjalnie dla mnie, a ja go za zboczeńca wzięłam.

Jedziemy dalej. Prawie umarłam ze strachu. Cztery godziny czekam w Rzepinie na pociąg do Konina. W śmierdzącej poczekalni, oka nawet nie zmrużyłam, bo pilnuję toreb.

Kiedy docieram do własnego łóżka, obiecuję sobie: nigdy więcej!

Dałam się namówić jednak. Ostatni raz. Tym razem zabrałam ze sobą męża i kolegę do towarzystwa. Najpierw kolegę zgubiliśmy w Berlinie, a później prawie przez niego spóźniliśmy się na pociąg. Jasna cholera.

Frankfurt nad Odrą. Deja vu. Wysiadamy. Taksówką do Świecka. I marsz przez most nad Odrą. Ze złości dostałam tyle energii, że panowie zostali daleko za mną. Ciągnęli się za mną z tymi tobołami jak guma do żucia. Miałam dwie najcięższe torby, a gnana złością pobiłabym samą Irenę Szewińską. Kilka razy czekałam na nich. Kiedy wreszcie mnie dogonili, rzuciłam z hukiem moje torby na ziemię.

1 w tym momencie wydarł się nasz, wzięty do towarzystwa, kolega:

– Wariatko, co ty robisz??? Ja mam tam 50 puszek piwa!!! Wiesz, ile to kosztuje?

Szczerze mówiąc, mam to w nosie, ale będzie z jakieś 50 fenigów za sztukę, razy 50, to coś koło 25 marek. Kolega prowadził drobny handelek, zwany przeze mnie łóżeczkowym.

Zapanowała cisza. Wsłuchiwaliśmy się wszyscy troje w dziwny świst dochodzący z torby.

Kolega padł na kolana – myślałam, że go postrzelił niemiecki strażnik graniczny, to by tłumaczyło ten świt. Ale nie. Rzucił się na ziemię przywarł uchem do torby i zaczął… węszyć. Węszy, węszy, wierci się, jakby miał owsiki. Pies Cywil to przy nim mały pikuś. Myślałam, że jeszcze chwila i zacznie się okopywać. Ale strasznie trudno okopać się na asfalcie. Najpierw łapał dolny wiatr, a później górny. – Jezus Maria! – wrzasnął. – Moje piwo! Potłukłaś mi piwo!!!

– Bardzo się przejęłam, wiesz? – rzuciłam beznamiętnym głosem. – Dla twojej wiadomości – nie potłukłam, bo nie da się potłuc aluminium, choćby człowiek pękł.