Są tacy, którzy postrzegają mnie jako kobietę posągową. Fizycznie dobrze zbudowaną blondynkę. Ale nie tę z dowcipów. Przeczą temu rzekomo… oczy. To nie są oczy głupiutkiej blondynki uwieszonej na łysym i umięśnionym właścicielu BMW. Och!

I znowu ten pancerz, mur obronny, znad którego obserwuję świat. Nie przeszkadza mi on jednak w dobrej zabawie i uśmiechu. A pod tym murem niby jest gorąca kobieta, o której niejeden mężczyzna może tylko pomarzyć. Kojarzę się niektórym z Afrodytą. Mimo barokowej nieco figury. Wyglądam jak bogini wybiegająca z zielonkawego morza na skąpaną w południowym słońcu plażę. Biały uśmiech i jasne, mokre włosy mocno odcinają się od ciemnej opalenizny.

Kiedy to usłyszałam, planowałam w pierwszym odruchu desperacji rzucić się na tory. Ale tak się szczęśliwie złożyło, że akurat nadawali w telewizji „Xenę, wojowniczą księżniczkę”. I zobaczyłam Afrodytę. Poprawiło mi się.

Koszmarne pogorszenie nastąpiło, gdy ukradłam Amelce kasetę z filmem „Shrek” i spojrzałam na zdjęcie tytułowego bohatera. Mam nadzieję, że w porównaniu z tym ogrem nie chodziło o fizjonomię. Jak mi się najpierw pogorszyło, później trochę polepszyło, a następnie znowu pogorszyło. Pocieszyłam się jednak, że nie jestem blondynką z dowcipów, wiszącą na ramieniu dresiarza, właściciela BMW, z ilością złota na szyi przyciągającą go do ziemi.

Ale na nieszczęście postanowiłam przejrzeć album malarzy specjalizujących się w baroku i niestety znowu miałam ochotę skoczyć z okna, choć owy skok nie dawał gwarancji zejścia śmiertelnego z uwagi na to, że akurat przebywałam na parterze, więc zrezygnowałam, świadomie odbierając sąsiadom okazję do rozrywki.

Tymczasem postanowiłam wypowiedzieć wojnę mojemu cellulitisowi. Na śmierć i życie. Banał? Nic nieznaczący problem? Niby tak. Czym to jest wobec głodu w Somalii? To w takim razie skąd ta zbiorowa psychoza, nakręcająca koniunkturę na superrewelacyjne kosmetyki zwalczające pomarańczową skórkę?

Faceci uważają, że my naprawdę nie mamy innych zmartwień niż tarka na udach i tyłku. Nie marzymy o niczym innym, jak tylko o tym, by codziennie rano i wieczorem wklepywać w ciało straszliwie kosztowne, niewiele pomagające kremy, papki, żele itp. I oczywiście robimy to wyłącznie dla siebie. I właśnie dla siebie zakupiłam dzisiaj szczotkę do wcierania kremu i rozbijania podskórnej tkanki tłuszczowej. Szczotka przypomina narzędzie tortur. Wiem, że może się wydawać głupie i śmieszne nawet dbanie o swoje ciało.

Ale dla kogo my to robimy?

Mądra kobieta powie: dla siebie. Szczera powie: dla facetów, którym gały wychodzą na wierzch, gdy ulicą idzie babeczka z jędrnym, sterczącym biustem i pośladkami jak u Jagienki z Krzyżaków, którymi mogłaby łupać orzechy.

Wcieram więc, wcieram i przeklinam w duchu moją tkankę tłuszczową, telewizję, która pokazuje relacje z pokazów mody, po wybiegach których chodzą anorektyczne modelki, uznawane za wzór piękna. I tu znowu paradoks – niby faceci ślinią się na widok szczapowatej modelki, której można z dużej odległości policzyć żebra, a jednak, mając do wyboru zagłodzony wieszak i kobietę, którą jest chociaż za co złapać, wybierają tę drugą. Twierdząc, że nie lubią, jak im w trakcie uprawiania seksu kości grzechoczą.

A my co? Za wszelką cenę zmuszamy strzałkę wagi łazienkowej do ruchu w lewo. A wszystko to wynika z braku samoakceptacji. Nie potrafimy siebie pokochać.

Czasami warto spojrzeć w lustro i powiedzieć: „Hej, mała – laska z ciebie. Lubię cię. Nawet z tymi malutkimi wałeczkami tłuszczyku, z cellulitem, który też ma swój urok, z krągłymi ramionami i kształtnym tyłeczkiem”.

Życie to kwestia wyborów. Ciągłych. Musimy zdecydować, czy zaakceptujemy siebie z małymi wadami, czy też wolimy zadręczać siebie i znajomych swoimi, często wyimaginowanymi, problemami. To prosta droga do wiecznych depresji, dołów wielkości leja po bombie atomowej, zmarszczek.

Nie bądźmy polskim wydaniem Brigdet Jones – bądźmy sobą. Odkryjmy w sobie wdzięk i kokieterię, która w tym decydującym momencie przysłoni wszelkie nasze niedoskonałości. A może doskonałości?

Zresztą, przełącznik światła jest po to, by go w odpowiednim momencie przekręcić (o rety, plotę bez sensu). Jeśli już naprawdę tak wstydzimy się swojego ciała.

A mówiąc już całkiem serio, jeśli facet nas kocha, to patrzy na nas przez różowe okulary – wcale nie dostrzega zbędnych kilogramów, pomarańczowej skórki i nierównych piersi. Nie będę więcej piła przed południem. Jeśli nas kocha, to po jaką cholerę mu te okulary?

Obudził mnie o 4:10. Nad ranem. W nocy było gorąco, więc spałam bez ubrania. Więc obudził mnie i mówi:

– Wiesz co? Fajna dupa z ciebie.

– I to chciałeś mi powiedzieć koniecznie teraz? Czy ty wiesz, która jest godzina?

– Fajna, tylko szkoda, że tak leżysz ugorem i się marnujesz.

– Ugorem? A co ja jestem, przepraszam, pole uprawne? Ktoś powinien może mnie zaorać?

– No – elokwentnie odpowiedział. – Trochę pouprawiać by się przydało.

Odwróciłam się do niego plecami. Bajecznie, bajecznie po prostu. 12 lat w jednym łóżku, a ty nagle dowiadujesz się, że leżysz ugorem. Nieco odsunęłam się na brzeg, bo wydawało mi się, że to, co miał między nogami zaczynało przybierać kształt zbliżony do narzędzia niezbędnego podczas orki. Sierp czy młot. Jakoś tak.

Wyjątkowo nie miałam ochoty na żniwa.

Pierwszy raz od epoki lodowcowej kupiłam sobie krótką spódnicę w uroczą szkocką kratę i pierwszy raz, od kiedy na Ziemi pojawił się człowiek, mój tyłek nie wygląda w niej jak wielka dębowa szafa babci. Zastanawiam się tylko, czy nie powinnam zastąpić słowa WIELKA wyrażeniem STARA. Właściwie nawet można by się pokusić o nieskromne i ryzykowne stwierdzenie, że mój niegdyś słusznych rozmiarów zadek wygląda nieźle. A co tam! Zgrabnie, całkiem dobrze. Jest OK.

Pamiętam jak jakieś dwa miesiące temu, zakładając sukienkę, którą dopiero co sobie kupiłam i tego dnia właśnie miała ona swój sukienkowy debiut (nigdy niczego w sklepie nie przymierzam z obawy, że mają ukryte kamery), więc zakładając tę sukienkę, doznałam szoku. Kręciłam się w kółko, niemiłosiernie wykręcając szyję we wszystkie strony, prawie jak Meryl Streep w filmie „Ze śmiercią jej do twarzy” i wytrzeszczałam oczy w poszukiwaniach własnego zadka, który wcześniej stanowił wiodący element mojego jestestwa. Wyginałam się tak przed lustrem jakieś trzy kwadranse, po czym zmęczona i zlana potem (dobrze że jest Secret), z potężnymi zawrotami głowy rzuciłam się do pokoju w poszukiwaniu telefonu. Po krótkiej walce z kłębiącymi się na łóżku wraz z pościelą tonami ubrań, krzyknęłam: „Victoria!” i wystukałam numer telefonu Ewki.

– Ewka, Jezu, nie mam zadu! – ryknęłam prosto do słuchawki. Na co ona, zawsze spokojna i opanowana odpowiedziała:

– Zuzanno Maks, jesteś nienormalna. Pierwsze primo, zad ma koń, ty masz pupę. Drugie primo, twoja pupa zamieniła się w pupcię, mocno spłaszczoną. Wiesz, po tych dziesięciu kilogramach, które zrzuciłaś, zwisa ci skóra. Trochę siłowni i będzie dobrze. Obawiam się także, że oprócz ciała, odchudziłaś nieco swój mózg. I to mnie martwi.

Czy poruszałam już kwestię moich włosów? Po 15 latach katowania ich farbami postanowiłam przestać być blondynką, w niesłabnącej nadziei, że ciemniejszy kolor włosów coś zmieni, to znaczy nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Harry’ego Pottera, stanę się mądra i inteligentna. Postanowiłam wrócić do swego naturalnego koloru, którego już notabene nikt nie pamięta, nie wyłączając mojej mamy. To znaczy, sądząc ze zdjęć, do blondu, tyle że ciemnego. Bardzo ciemnego. Bardzo, bardzo, bardzo ciemnego. Cholera, za ciemnego.

Cudownie! Nareszcie byłam naturalną, ciemną, niezadowoloną z tego faktu, blondynką. Razem z nowym kolorem dorzuciłam sobie jakieś dziesięć lat. Za jednym zamachem oszpeciłam się i postarzyłam. Gratulacje Maks. Jesteś wielka! I stara.

I jeszcze coś. Buty. To akurat jest miłe. Po raz pierwszy od chwili, gdy moja bohaterska mama w wielkich bólach, choć z uśmiechem na ustach (tylko szok może tłumaczyć ten uśmiech), wydała mnie na ten świat (i chwała jej za to, inaczej ludzkość poniosłaby niepowetowaną stratę), kupiłam sobie kozaki. Może „kozaki” to za dużo powiedziane. Buty na włoską zimę. W odlotowym kolorze burgund, lakierowane, wciągane jak skarpetka. Problem w tym, że wcześniej, to jest zanim zaczęłam maltretować się dietą, moje łydki wyglądały… okazale, oględnie mówiąc. Więc teraz kupiłam sobie te buty i nawet udało mi się je włożyć, a co najważniejsze, moje nogi nie wyglądają w nich jak dwie wdzięczne bizantyjskie kolumny.

I paraduję sobie w mini i moich odlotowych, mało przyzwoitych kozaczkach, z ciemnymi włosami na głowie i okularami na nosie – a słońca jak na lekarstwo. Włoskiej zimy też nie ma, tylko polska zimna zima.

Pokochałam szyby sklepowych wystaw – są fantastycznie duże i można się w nich przeglądać. Tylko trzeba bardzo uważać, żeby w nie wejść z tego samouwielbienia. Ja ładuję się w nie niemal za każdym razem. Przyznaję, że są to dość bolesne spotkania. W konfrontacji z szybą wypadam dość marnie. Ostatni guz na czole, wielkości pięści, wchłaniał się tydzień. Weź tu człowieku spróbuj takie cudeńko na środku twarzy ukryć. No niech się zmierzy z tym spec od charakteryzacji. Magia niedozwolona.

Uwaga! Niezdrowy objaw – grozi narcyzmem.

Moje ciemne włosy przeszły już do historii. Wytrzymałam z nową sobą równo pięć dni i uważam, że powinnam dostać za to medal. W świecie, w którym kobiety zarzynają się, zapożyczają, narażają na fizyczne cierpienie, by wyglądać młodziej i atrakcyjniej, ja zrobiłam coś zupełnie innego. Ale to już przeszłość.

Zdążyłam właśnie położyć sobie ostatnią warstwę lakieru na paznokciach, gdy odczułam nagłą i niepohamowaną potrzebę napisania czegoś, tak więc chwyciłam za długopis i tym samym, jednym perfekcyjnym ruchem, zmazałam sobie lakier z trzech paznokci.