Przeczytałam, ale nie mam siły się nad nim zastanawiać. Pewnie znowu Jehowi chodzili. Odkładam go więc do pudełka z napisem „Korespondencja wiecznie żywa”. Trzymam tam wszelakie rachunki oraz listy miłosne od instytucji państwowych, które uprzejmie mnie informują, że jeśli nie zapłacę zaległych kwot, to zostanę bez wody, prądu czy gazu. Nie płacę wyłącznie przez roztargnienie. List więc wrzucam do pudełka i oddaję się użalaniu nad dniem dzisiejszym.

Bywają w życiu większe tragedie niż 30. urodziny. Wiem, wiem, wiem oczywiście. Jasne, tak. Mam lat 25 plus VAT No pewnie. Jeśli będę sobie to powtarzać odpowiednio często, to może poprawi mi to samopoczucie. Może powinnam sobie kazać wytatuować to na czole.

Codziennie rano, myjąc zęby w cholernie zimnej łazience, odczytam ten tekst i od razu będę miała lepsze feng shui. Cyferki będą wytatuowane takim rodzajem atramentu, co to można wymazać przy okazji każdych następnych urodzin.

Staram się nie myśleć o tym, że już nie będę szczęśliwą posiadaczką dwójki z przodu, ale jak tu nie myśleć, jak otaczają mnie same trzydziestki? Prawdziwa inwazja! Jakby zupełnie nie istniały inne cyfry! Jadę sobie spokojnie samochodem, muzyczka relaksacyjna z serii „Morska bryza” a tu nagle i niespodziewanie wyrasta spod ziemi, na złość mnie, znak drogowy – ograniczenie prędkości. Do ilu, pytam się? Oczywiście do trzydziestu.

Myślę sobie: małe zakupy nieźle mi zrobią. Wchodzę do centrum handlowego, a tam, prosto między oczy, biją oklejone kartonami wystawy sklepowe. A na kartonach co? Obniżka cen! O ile? O 30%. Znowu trzydziestka!

Myślę sobie (to budujące, że nadal mogę myśleć) – kawy się napiję i poczytam jakieś babskie poradniki świeżo nabyte w Empiku. Otwieram pierwszą stronę i widzę krzyczący specjalnie do mnie tytuł: „Jak pozbyć się 10 kg w 30 dni!!!”. Odrzucam z obrzydzeniem pismo i sięgam po następne: „30 cudownych rad, jak być piękną w 30 minut”! Przy wyjściu wpada na mnie jakiś lekko podpity facet i mamrocze: – Złociutka, numerek.

Ja ci dam, obrzympało, numerek! Matko jedyna, nie dosyć, że lada chwila stuknie mi trzydziestka, to jeszcze jakiś zawiany facet tak bezczelnie proponuje mi seks! Niby wybredna przesadnie nie jestem, ale są pewne granice tolerancji. Już otwieram usta, żeby go uprzejmie pożegnać, gdy ten powtarza z uporem maniaka:

– Złociutka, no daj mi ten numerek!

Lutnę go, jak babcię kocham, zaraz mu przylutuję – myślę i już-już przypominam sobie, jak prawidłowo należy wyprowadzić prawy prosty, gdy ten rozpaczliwe woła:

– Złociutka, numerek. Szczęśliwy numerek. Podaj jakiś. Dziś jest losowanie, a ja czuję, że będę miał fart.

No – myślę sobie – już masz fart, bo właśnie zaoszczędziłeś na dentyście. Cholera, muszę się leczyć. Co mi chodzi po głowie. A może by tak czasem zastukać? Lepiej nie, bo jeszcze usłyszę głuchy dźwięk.

Facet znowu szykuje się do przemowy:

– Złociu…

– Cicho bądź pan! – przerywam mu w połowie „złociutkiej”. TRZYDZIEŚCI! – wrzeszczę na całe centrum i wybiegam w popłochu, bo nagle wydaje mi się, że właśnie obwieściłam światu, ile mam lat.

– Nie otworzysz prezentu? – zapytała Kaśka, moja przyjaciółka z najdłuższym stażem.

– OK. Już otwieram, ale i tak wiem, co tak jest – odpowiedziałam niczym wróżka.

– Skąd wiesz? – oczy Kasi osiągnęły wielkość pięciozłotówki.

– Pewności nie mam, ale się domyślam.

– Tak? To co, cwaniaczku?

– Założę się, że jakiś krem na starość – odpowiedziałam z rezygnacją oraz nadzieją, że jednak może się mylę.

Kaśka zaniemówiła, a ja już wiedziałam, że miałam rację. Po rozpakowaniu z papieru moim oczom ukazał się… krem multiaktywny z retinolem PRZECIW STARZENIU SIĘ.

– No nie, moja droga. Z tym retinolem to już przesadziłaś. Naprawdę jest ze mną tak źle?

Absolutna katastrofa. Tragedia bez happy endu. Więc ona uważa, że starzeję się i ma trochę racji, bo coraz młodsza to ja nie jestem. Jeśli ona tak myśli, to znaczy, że ja chyba też powinnam zacząć tak na siebie patrzeć. I oto nadeszła chwila prawdy. Mówią słowami Pawlaka: nadejszła wielkopojmna chwila. Czas spojrzeć prawdzie w oczy: to znaczy spojrzeć w lustro.

Dobra, zebrałam się w sobie, wypiłam dwie kolejki żubrówki i patrzę. Szukam tak gorączkowo, że się spociłam i musiałam zdjąć bluzkę. Oj, niedobrze, niedobrze. Nie mam stanika i zapomniałam o tym. Moje piersi nie prężą się dumnie jak do apelu, niestety. Jedna się pręży, a druga smutno i żałośnie opada. Żeby nie powiedzieć, że zwisa. Na szczęście (teraz to odkryłam) są nieduże, więc nie mogą za bardzo zwisać. Generalnie jednak nie będę się schylać na golasa, żeby nie zamiatać sutkami podłogi. Dobrze, że nie odziedziczyłam biustu po babci seksbombie. Kiedy siadała, jej piersi prawie opadały na uda. Ło Jezu, dzięki Ci za to, że obdarowałeś mnie dwiema małymi „trójeczkami”, które zgrabnie leżą w męskiej dłoni. Babcia – świeć Panie nad jej duszą – gdyby tylko się uparła, mogłaby dziadkowi wybić zęby podczas poczynania mojego ojca. Pod warunkiem oczywiście, że w swej głębokiej pruderyjności nie uznawałaby jedynie pozycji popularnie zwanej „po Bożemu”. Czyli, jak ja to nazywam, „ani drgnij”. Żadnych zbędnych ruchów, żadnych w ogóle.

Gdybym ja miała taki biust, to moi partnerzy wiecznie chodziliby ze zdrutowaną szczęką… Czasami zastanawiam się nad silikonami, ale boję się, że eksplodują, na przykład na pokładzie samolotu albo wkładka mi się przesunie. A poza tym to widać na odległość. I można to wyczuć palpacyjnie.

Fakt, że gdy przeciętny facet zobaczy dwie duże, idealnie równe piersi z ciągle sterczącymi sutkami, to mu rozum odbiera i jest mu wszystko jedno, czy będzie całował silikon powleczony skórą, ważne, żeby było duże.

To przykre. I wcale nie przemawia przeze mnie zazdrość. Raczej współczucie.

Dobra, miałam o zmarszczkach.

Na twarzy. Nie mam. Nie licząc tych mimicznych. Naprawdę nie mam. Stara dupa ze mnie, ale nie pomarszczona. No bo o tych, które się tworzą po bokach ust, od uśmiechu, nie mówię. Od uśmiechu… Moja znajoma pani mecenas nieco inaczej je nazywa. Kiedyś oplułam ją herbatą gdy zupełnie znienacka powiedziała: „Pani Zuzanno – (poczułam się tak, jakbym miała 180 lat) – ja nie mam zmarszczek. Tylko te wokół ust, ale one się nie liczą, bo to są zmarszczki od robienia laski”. Jednym tchem to powiedziała. Ot, tak sobie. Po prostu. Od robienia laski, no jasne, że też sama na to nie wpadłam.

Ja jestem wyrozumiała. I jestem wyzwolona. I wyemancypowana nawet jestem. I czasami bywam perwersyjna. Czasami nie bywam. I lubię seks. Wprawdzie nie tak „jak koń owies”, ale jednak. Bardzo lubię. W każdej postaci nawet. I plotę, co mi ślina na język przyniesie. A dopiero później myślę, co powiedziałam. I przeważnie jest już za późno, żeby coś naprawić. Ale tekst pani mecenas mnie trafił prosto do mego serca i w głębi duszy powzięłam postanowienie, że oto właśnie mam rodzinnego adwokata, w razie gdyby mnie kiedyś zamierzali zapuszkować. Jak w mordę strzelił, pani mecenas przyjdzie do prokuratora, żądając natychmiastowego uwolnienia, a gdy ten odmówi, ona grzecznie powie, żeby jej nie rozśmieszał, bo jej się pogłębią zmarszczki od robienia laski.

Zmarszczek nie mam, poza tymi od robienia laski, ale te się nie liczą. Natomiast odkryłam kilkucentymetrowe pole cellulitu. Wcierałam żel „przeciwko” z takim zaangażowaniem, że aż mi się naskórek z wewnętrznej strony dłoni starł.

Faceci mają luz. Nie muszą sobie depilować pachwin ani łydek, no chyba że lubią. Nie sterczą przed lustrem, robiąc sobie make-up codziennie o szóstej rano. Chyba że lubią. Nie wcierają w siebie różnorakich kremów pilingujących. Nie przedłużają sobie włosów, nie noszą peruk (tylko tupeciki), nie łamią sobie dopiero co założonych tipsów (niewtajemniczonym wyjaśnię, że chodzi o paznokcie). Raz w życiu mi się to zdarzyło.

Dałam się namówić. I nie mogłam wsiąść do własnego samochodu, bo zdawało mi się, że za chwilę któryś mi odpadnie. A w ogóle czułam się z tymi tipsami jak Edward Nożycoręki. O grze w moje ukochane kręgle nie było mowy. Wzięłam kulę osiem kilogramów i… Bum. Trafiony komplet.

Patrzę na swoją prawą dłoń. Nie ma trzech tipsów. Mówię do męża: – Słuchaj, trzy tipsy mi poszły.

A mój rycerz (gdzie ta zbroja, gdzie ten rumak?) bierze kulę do ręki i nią potrząsa. Pytam:

– Dobrze się czujesz? Czego tam szukasz?

– Twoich paznokci. Może można je przykleić.

– Kropelką czy butaprenem? – pytam, dusząc się od śmiechu.

Albo to. Kiedyś kupiłam sobie perukę, długie włosy w kolorze brązowo-czarnym. Założyłam już w sklepie, przebrałam się i pomaszerowałam do swojego biura.

Wchodzę bez „dzień dobry, bo w biurze tylko mąż i kolega, a z nimi się już wcześniej widziałam. Sunę prosto do mojego biurka, a tuż przed nim przyszpila mnie głos mojego męża:

– Słucham panią? W czym mogę pomóc? Załamałam się.

– To ja, ty idioto!

Całe szczęście, że nie próbował mnie poderwać.

Hmm… A ktoś powiedział, że mężczyźni mają większe mózgi. Antropologicznie rzecz biorąc. Praktycznie zaś wcale nie musi to oznaczać, że ich zawartość też jest większa.

Różnie ludzie o mnie mówią. Powiadają, że jestem jak ogr. Jak Shrek. Mam warstwy, jak cebula. Każdy z nas ma warstwy. Jedni mają ich więcej niż inni – cebule są przecież różne. U mnie Diory i Chanele tworzą zewnętrzną warstewkę. Kolejną jest pancerz ochronny, mający bronić mnie przed tym, czego się obawiam i nie przepuszczać ukłuć zadawanych przez tych, których się boję. Pancerz skrywa to, co najważniejsze. Wrażliwość, bezbronność i strach dziewczynki z zapałkami. O rany! To prawdziwy ekshibicjonizm. Tak się obnażyć na samym początku?

Niektórzy mówią, że proces poznawania mnie może być niezwykle ciekawy i, jak podczas obierania cebuli, nie obyłoby się bez łez. Aha. I jeszcze podobno kobiety jak ja są nieodzownym dodatkiem do smakowitej potrawy zwanej życiem. Gdyby słyszał to mój mąż, kazałby mi się rozpędzić j uderzyć głową o ścianę. On uważa, że jestem niewrażliwą małpą. I niech tak myśli. Mnie boli mniej.