Wsiadając do pociągu, znowu się przewróciłam, pokonana przez wąskie wysokie schodki oraz reklamówki. Ciszę się, że mnie nie wepchnęli pod pociąg.

Teraz siedzę i cieszę się moim pięknym zegarkiem, który sobie nabyłam w Paryżu. Nie noszę zegarka od 15 lat. Ten był tak fantastyczny, że włłcnosc l игссшпу musiałam go mieć. I ma jeszcze tę zaletę, że kosztował połowę tego co taksówka.

Najbardziej poruszył mnie widok chmur, nad którymi lecieliśmy. Wokół nas czyste niebo, a pod nami przecudowne wariacje z chmur. Jedne postrzępione, poszarpane jak wata cukrowa, inne o łagodnych kształtach. A pod nimi życie. W powietrzu -48 stopni. Chmury drwalami tworzyły przecudną pościel, w którą chciałoby się skoczyć i miękko wylądować, zatapiając się w niej po same uszy. Z tym że, rzecz jasna, nie miękko, a raczej twardo i boleśnie. Nie boleśnie – bo nieżywo. Ale tak to wyglądało. Natura jest niesamowita. Piękna i okrutna zarazem. Nie wiem, Де mi jeszcze czasu zostało, ale wiem, że właśnie teraz najbardziej ze wszystkiego chcę cieszyć się takimi właśnie widokami. Ciekawe, czy Wymyślony też to widział przez okno swego samolotu tuż przed śmiercią?

Staram się o tym nie myśleć. Ale nie radzę sobie, Boże, nie radzę sobie z tym absolutnie. Tyle rzeczy mi go przypomina. Każda myśl, słowo. Są momenty, że prawie czuję, jak mnie dotyka. Słyszę, jak do mnie mówi. Jestem pewna, że tam, we Francji, był ze mną. W samolocie, w hotelu. Wtedy, kiedy byłam bardzo chora, w obcym mieście i kraju, leżałam męczona gorączką – był przy mnie. Siedział na brzegu łóżka mój Anioł i trzymał mnie za rękę. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że nie pozwoli mi umrzeć.

Muszę coś ze sobą zrobić. Trzymam swoje życie w moich rękach i co? Udaję, że nie ma problemu. A tymczasem problem jest i to w dodatku coraz większy. Wymyślony, gdyby żył, nie pozwoliłby mi na to. Odstawiłby mnie do szpitala i stał za drzwiami jak żandarm. Żebym nie uciekła. A gdy już wyszłyby mi wszystkie włosy, wziąłby moją buzię w swoje ręce i powiedział, że jestem piękna. I że kocha mnie jak nigdy nikogo.

Bo już dawno temu wszystko się zmieniło. Mówił mi. Mówił o miłości. O smutku i radości. O tym, że nigdy nie przestanie mnie kochać. To prawda. Nie przestał. Mówił także, że będziemy zawsze razem. Okłamał mnie. Zostawił mnie samą. Zwyczajnie sobie umarł w cholernym samolocie. Do którego ja go wsadziłam. Ta placówka to był mój pomysł. On nie chciał wyjeżdżać.

Zabiłam Wymyślonego. Zamordowałam Zuzannę – tę po drugiej stronie lustra.

Jakiś miły akcent w tym moim niemiłym ostatnio życiu. Zostałam sekretarzem redakcji w naszej uczelnianej gazetce. W zamian za współtworzenie czasopisma zwolnią mnie z czesnego. Fajnie, cieszę się, to poważna i odpowiedzialna funkcja. Mam nadzieję, że starczy mi sił. Aktualnie mam ich trochę więcej, choć może tylko pozornie. Wirtualny przyjechał. Niespodziewanie dla mnie i dla niego samego. Zjedliśmy razem obiad w uroczej restauracji i już musiał wracać. Byłam trochę nieobecna podczas posiłku, zdałam sobie bowiem sprawę, że o mały włos źle ulokowałabym uczucia, a poza tym, nie bardzo było po co je lokować. Zrozumiałam również, że Wymyślony był dla mnie najważniejszy. Krótka fascynacja Wirtualnym minęła szybciej, niż sama się spodziewałam. Bo prawdziwej miłości nie da się tak po prostu odsunąć na bok. Będzie cierpliwie pukała do naszych drzwi, nawet jeśli spróbujesz ją nawet na moment wystawić do przedsionka. I tym cierpliwym kołataniem, przypominaniem o sobie sprawi, że poczujesz ją jeszcze mocniej.

Patrzyłam na Wirtualnego przez szkło kieliszka z winem i myślałam: „Jak dobrze, że tak szybko serce dostrzegło pomyłkę. Mniej bólu, mniej łez i głupich wyrzutów sumienia”.

Wirtualny coś mówi, nie wiem co, bo nie słuchałam. Słyszałam, ale nie słuchałam. Wyobraziłam sobie, że zamiast niego siedzi po drugiej stronie stołu Wymyślony. Zrobiło mi się tak dobrze. I tak źle zarazem. Wiem, że Wymyślony był częścią mojego życia. Bez niego już nic nie będzie takie samo.

Moja córka mnie zadziwia. Uczy się bardzo dobrze, w dzienniczku same piątki i czwórki z plusem. Jeszcze chwila i koniec półrocza. Jestem z niej dumna. Szczerze muszę przyznać, że nie wierzyłam we własne dziecko. W szkole muzycznej radzi sobie doskonale. Na prywatnych lekcjach angielskiego także. Gdy na nią patrzę, widzę siebie. Z tym że ja nie byłam tak mądra jak ona. I utalentowana. Jedyny talent to ten, że gdy czytałam moje wypracowania z polskiego, cała klasa płakała ze śmiechu. Gdy recytowałam wiersze, też wszyscy płakali. Jak widać, od początku ludzie przeze mnie cierpieli.

A Amelka? Czego się nie dotknie – sukces gwarantowany. A najfajniejsze jest to, że ona to wszystko robi tak od niechcenia, mimochodem, bez specjalnego angażowania się. Człowiek tu sobie flaki wypruwa, żeby coś się udało, a ona wchodzi, raz, ciach i już. Życie jest niesprawiedliwe, ale bardzo się cieszę, że w tym wypadku upatrzyło sobie moją córkę.

Dostałam SMS-a od czarownic: „Zlot dzisiaj o siódmej wieczorem. Odpalaj miotłę i przylatuj”. Poszłyśmy na lody. Gelato. Najpierw pół godziny oglądałyśmy kolorowe zdjęcia deserów i dwa razy odprawiałyśmy kelnerkę, nie mogąc się na nic zdecydować. Nazwy nam się bardzo podobały: Magnolia e Bevi; Magico Autunno; Nero di Sepie; Coppa Monte Bianca; Coppa Della Casa; Dolce Vita. Zamówiłam Coppa Della Casa. I ten deser okazał się być największym, jaki mieli, choć na zdjęciu wcale tak nie wyglądał. Zazwyczaj z tymi zdjęciami jest odwrotnie. Modelki mają na fotografiach ogromne biusty, a w bezpośrednim kontakcie okazuje się, że jest tak, jak w serialu „07 zgłoś się”, gdy aktorka Żółkowska w cmentarnej krypcie rozbiera się przed Borewiczem, mówiąc: „Nie mam nic do ukrycia”, a Borewicz, taksując jej biust odpowiada: „No faktycznie. Niech pani schowa te piegi, bo się pani przeziębi”.

Z moim pucharem dziewczyna szła prawie na ugiętych kolanach. Gdy postawiła go przede mną, czarownice odsunęły się, jakbym była trędowata i głośno powiedziały: – To nie dla nas, to dla tej pani.

Oczywiście natychmiast czterdzieści par oczu skierowało się na mnie, by zobaczyć, kto ma zamiar pożreć deser wielkości arbuza. Czułam się jak dziecko przyłapane na zjadaniu czekolady pod łóżkiem. Prawie chciałam zacząć się tłumaczyć, dlaczego zamówiłam coś tak nieprzyzwoicie wielkiego.

Bawiłyśmy się świetnie, wyławiając z pucharka owoce i próbując je nazwać. Jadłam dobre pół godziny i nic mi nie ubywało. Poddałam się, gdy Kate powiedziała, bekając przy tym nieco za głośno, że teraz przydałoby się to przegryźć mięsem. Pojechałyśmy po pizzę, uprzednio zaopatrując się w całkiem niezłe czerwone wino. I kilka ciastek z kremem. Wieczór upłynął znowu na oglądaniu telewizji, okazało się, że jestem muzycznym jełopem, ponieważ nie mam pojęcia, znów kto jest kto. Przykro mi się również zrobiło, bo dziewczyny okazały się lepsze ode mnie. W bekaniu. Ja nawet sobie beknąć porządnie nie potrafię. Gdyby takie wieczory były codziennie zapomniałabym…

Wagary się przedłużyły. Stosuję metodę wyparcia. Jednocześnie mam świadomość, że w tej walce liczy się każdy dzień. Tylko że nie wiem, czy ja chcę walczyć.

Amelka – ona powinna być moją motywacją. A jednak to za mało.

Dlaczego tak jest? Co się ze mną dzieje?

W domu byłam wyjątkowo późno. Ledwo zdążyłam wskoczyć w pierwsze lepsze bokserki mojego męża, gdy usłyszałam łomotanie do drzwi. Dzwonek, rzecz jasna, nie działa. Nic w tym domu nie działa, a już wkrótce przestanę działać i ja.

Tak subtelnie dawać znać o swoim nadejściu mogła tylko Bożena. Zerkam przez lipko, żeby przypadkiem znowu nie otworzyć inkasentowi półnago, jak często mi się zdarza. Patrzę, a tam Jeździec Apokalipsy. Mam nadzieję, że nic się nie stało. Zbiegłam boso, po drodze wbijając sobie w stopę kość należącą do Tequili.

– Hej, Bożenko! Wybacz, ale dopiero wróciłam i usiłuję ogarnąć to pobojowisko. Nie ma cię człowieku kilka dni, a szkody takie jak po trzęsieniu ziemi. Wchodź!

– Wiem, że dopiero przyszłaś… Czekałam na ciebie.

– O! Czyżby znowu któraś z naszych dziewczyn wydłubała drugiej oko? Opowiadaj! Lewe czy prawe? A może chodzi o zęby? Mam nadzieję, że nie jedynka!

– Nie. Nie o to chodzi.

– Jezu, Bożka, mów no wreszcie co się stało, bo szczerze mówiąc, wyglądasz tak, jak by ktoś umarł.

– No właśnie – westchnęła ciężko Bożka. – Chciałam ci powiedzieć.

– Kto?

– Pamiętasz mojego sąsiada? Tego przez ścianę?

– Poczekaj… poczekaj… Tego, który prawie nie wychodził z domu?

– Tak. Tego.

– Bożka, ja go widziałam może trzy razy w życiu i to tylko w przelocie. Czasami wydawało mi się, że widzę go w oknie, ale nigdy nie byłam l\//4irJUÓC L’ иЩ-ШПу pewna. Wiesz, dosyć tajemniczy facet. Co z nim?

– Nie żyje. I nikt nic nie wie. Dzisiaj rano przyjechała do niego siostra z Krakowa. Otwiera swoimi kluczami, wchodzi, woła go, a tu nic. Cisza jak makiem zasiał. Poszła na górę. I tam go znalazła. Zimniutki jak sopelek. Mówię ci, co tu się działo. Policja przyjechała, bo najpierw myśleli, że może go ktoś ukatrupił. Ostatecznie okazało się,że on po prostu sobie umarł. We śnie. Jak ja marzę o takiej śmierci… – przewróciła oczami Bożka.

– Bożka, ty mi się tu nie rozmarzaj, tylko mów, o co chodzi. Chcesz forsę na wieniec? Sąsiedzi robią składkę, tak?

– Nie.

– No to co było dalej?

– Dalej nie było nic. To znaczy było.

– Kobito, zdecyduj się wreszcie.

– Bo mi zakręciłaś w głowie. Ja przyszłam do ciebie, bo powinnaś coś zobaczyć.

– O nie! Nie będę oglądać żadnego nieboszczyka! Zboczona jesteś, jeśli myślisz, że…

– Zuza, kiedy się wszystko uspokoiło i już go zabrali, no tam, no wiesz…

– Wiem. Dawaj dalej.

– To przyszła do mnie ta kobieta. Jego siostra. I poprosiła mnie, żebym z nią poszła do jego domu. Rozejrzała się. Najpierw odmówiłam, ale ona nalegała. Była taka zagubiona. To poszłam. A mówię ci, jak się bałam…